Czekaliśmy na tę noc od dawna. Z jednej strony ostatnia szansa Tomasza Adamka na powalczenie o najwyższe cele. Z drugiej hitowe starcie w UFC, gdzie Conor McGregor miał stoczyć prawdziwą wojnę z Chabibem Nurmagomiedowem. Szkoda, że emocji w ringu dostarczyli nam tylko Irlandczyk z Rosjaninem.
Trudno było oczekiwać, że Tomasz Adamek rozprawi się z Jarrellem Millerem. Liczyliśmy raczej na dobre starcie, które – przy dużej dawce szczęścia – mogłoby się zakończyć wygraną Polaka. Recepta była prosta i cholernie trudna równocześnie – zgrać się musiało wszystko: idealnie przygotowanie, znakomita praca nóg, szybkość i odporność na ciosy ze strony rywala. Bo że te nadejdą, wiedzieliśmy wszyscy doskonale.
Umiarkowany optymizm przed walką wywoływały u nas wieści z obozu „Górala”. Że wygląda znakomicie fizycznie, że jest gotowy, że strachu nie budzi w nim niepokonany na zawodowych ringach rywal, że chce przedłużyć serię zwycięstw i jest w stanie to zrobić. Mieliśmy prawo marzyć o wygranej, choć chcieliśmy pozostać do końca opanowani. Ale nie dało się, bo gdy tylko przy ringu rozbrzmiał „Funky Polak”, przypomnieliśmy sobie wszystkie wojny, które Adamek toczył między linami. Chcieliśmy, by wygrał kolejną.
Rzeczywistość dała nam jednak mocno po ryju. Nie da się tego nazwać inaczej. Cudem nazwać mogliśmy fakt, że Polak wytrzymał do drugiej rundy – w pierwszej zebrał taki cios na wątrobę, po którym wielu by się poskładało. Później kilka razy oberwał w twarz, uratował go gong. Po przerwie nie było już szans na to, by ta walka potrwała dłużej. Adamek skończył jak Gołota. Z jedną różnicą: „Góral” nie chce towarzyskich, pożegnalnych walk. Założył sobie podobno, że albo idzie na całość, albo w ogóle. Poszedł, został zatrzymany. I to prawdopodobnie koniec.
Bo nie było w tej walce czegokolwiek, czego można by się uczepić. Praca nóg? Nie istniała. Siła ciosów? Nie mamy pojęcia, czy rywal odczuł jakikolwiek. Mało tego: trudno nam przypomnieć sobie jakikolwiek, który sięgnąłby Amerykanina. Gdy Miller się rozpędził, Adamek mógł się tylko bronić. 41 kilogramów to różnica zabójcza. Dostaliśmy tego najlepszy (i najbardziej bolesny) przykład. Po kilku gorszych walkach „Big Baby” dostał to, co miał dostać – poprawkę do swoich notowań.
„W sobotę to Jarrell Miller ma triumfować – najlepiej wreszcie przy pomocy efektownego nokautu, którym mógłby poprawić swoje notowania w oczach amerykańskich kibiców. Potem brytyjski promotor może trzymać go w roli opcji rezerwowej dla Joshuy lub wystawić go na innego ze swoich wysoko notowanych ciężkich – Dilliana Whyte’a (24-1, 17 KO) lub Derecka Chisorę (29-8, 21 KO)”. Tak pisaliśmy w zapowiedzi tego pojedynku. Niestety, sprawdziło się.
Najlepszy moment walki z perspektywy Adamka nastąpił… chwilę po jej zakończeniu. Tomek siedział na krześle w swoim narożniku, a rywal podszedł, przyklęknął i uścisnął mu rękę. Wyrazy szacunku dla znakomitego pięściarza, należącego do światowej czołówki, jakim „Góral” przecież był. Z naciskiem na czas przeszły.
Jedyny pozytyw w tym wszystkim? Walka Polaka nie nałożyła się na hitowe starcie McGregor – Nurmagomiedow na gali UFC w Las Vegas. To mniej więcej taki pojedynek, jakby do ringu wkroczyli dziś Anthony Joshua i Deontay Wilder. Czekał na to cały świat sportów walki. Wojna, bo inaczej się tego nie da nazwać, Irlandczyka z Rosjaninem toczyła się nie tylko o pas. To nie była czysto sportowa rywalizacja. Wszystko od dawna toczyło się też na gruncie prywatnym. Chabib podkreślał, że chce zniszczyć swojego rywala, a Conor prowokował, rozwalał szyby w autobusie, wyzywał Dagestańczyka i jego rodzinę. Słowem: robił wszystko, do czego nas przyzwyczaił. Tyle że tym razem trafił na gościa, którego to ani trochę nie ruszało.
– Dla mnie liczy się tylko szósty października. On może mówić, cokolwiek chce i wiem, że będzie mówił. Ale to szósty października będzie miał znaczenie i ten moment, w którym zamkną klatkę – mówił przed tym starciem Chabib. Kto jak kto, ale Rosjanin nie rzuca słów na wiatr. Do pojedynku był przygotowany znakomicie, a najlepszym tego dowodem jest statystyka „znaczących uderzeń”, która wyświetliła nam się pod koniec drugiej rundy na ekranie: 59-3 dla Nurmagomiedowa. Taka to była kontrola, którą tylko na moment – w trzeciej rundzie – oddał.
McGregor po prostu nie miał w tej walce argumentów. Jego sukcesem był fakt, że dotrwał do czwartej rundy. Jasne, dobrze bronił się przed zapasami rywala (lepiej niż oczekiwaliśmy), ale poza jednym czy dwoma niezłymi ciosami, wzbudzał co najwyżej uśmiech politowania u Chabiba – nawet jeśli to Irlandczyk szczerzył się po zakończeniu drugiej rundy. Dagestańczyk strategią miał prostą: sprowadzić do parteru i wykończyć. Udało się w czwartej rundzie, gdy Conor oddał plecy. Takiej sytuacji Nurmagomiedow po prostu nie mógł spieprzyć: zabrał się do duszenia, a kilka sekund później Notorious odklepał, a Rosjanin pozostał niepokonany. Było po wszystkim.
No, prawie. Walka była skończona, ale zaczęła się napierdalanka. Do teraz nie wiemy, co tam właściwie się wydarzyło, ale Rosjanin w kilka sekund wyskoczył poza ring i wleciał między członków sztabu szkoleniowego McGregora. Gdy Chabiba wyciągnięto ze środka zamieszania, okazało się, że sytuację trzeba ratować też w oktagonie, gdzie każdy chciał przywalić każdemu. Doszło do tego, że Bruce Buffer ogłaszał werdykt arbitra… bez zawodników, którzy zostali odesłani do szatni. Przyznamy szczerze, że nie widzieliśmy czegoś takiego.
Z drugiej strony, jeśli już gdzieś miało się to wydarzyć, to właśnie w tej walce. Dana White mógł wyglądać na niezadowolonego i przerażonego tym, co się stało, ale gwarantujemy wam jedno: gdy tylko przeliczy to na pieniądze, jakie zarobi z kolejnych walk tych dwóch gości (a Tony Ferguson po tym, jak zwyciężył w swoim pojedynku, wyzwał McGregora, nie zważając na słowa), uśmiechnie się pod nosem.
Fot. Newspix