Reklama

Piłkarz to zawód podróżniczy, jeździsz wraz z rodziną. Kiedy klub nie płaci, jest problem

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

01 października 2018, 10:21 • 21 min czytania 16 komentarzy

– Przez sześć czy osiem miesięcy dostawałem wypłaty w wysokości 1200 złotych, czyli mniej niż miałem w kontrakcie. A 1000 złotych płaciłem za mieszkanie. Miałem się utrzymać za 200 złotych. Drugi poziom rozgrywkowy, profesjonalny klub. Wraz z rodziną, kiedy żona jeszcze nie pracowała, bo dopiero co przeprowadziła się razem ze mną. 200 złotych… Pojawiała się frustracja, pretensje do działaczy, spotkania z przedstawicielami PZPN-u, które nic nie dawały. Nie było komisji licencyjnej, w której mogliśmy złożyć wniosek. W tamtych latach PZPN nie chronił zawodników, którzy nie mieli płacone. To był największy problem polskiej piłki. Do dzisiaj mam wyrok sądu ze związku, który wisi u mnie na ścianie. Na papierze mam dużo należnych mi pieniędzy, ale nigdy ich nie otrzymałem – przyznaje Mariusz Unierzyski, mistrz Polski z Polonią Warszawa, który bardziej znany jest jednak kibicom na Węgrzech.

Piłkarz to zawód podróżniczy, jeździsz wraz z rodziną. Kiedy klub nie płaci, jest problem

W jakim klubie zawodnicy podczas wyjazdu palili papierosy wraz z trenerem na końcu autobusu? Jak bardzo mało profesjonalnie podchodzili do swojego zawodu greccy piłkarze? Kto groził mu, że „Jacek Gmoch swoją wystającą szczęką odgryzie mu aortę”? Dlaczego zagraniczny sędzia zaczął cytować słowa polskiego hymnu podczas meczu? Skąd Viktor Kassai znał nasz język? Z jakiego powodu niektórzy zawodnicy KSZO musieli sprzedawać biżuterię a inni samochody?

Zapraszamy.

*

Wylądowałem na Węgrzech dość późno, w wieku 32 lat. Testy zaproponował mi menedżer, znajomy Libora Pali. Skorzystałem, mimo że była to jazda w nieznane. Ale grałem w pierwszej lidze polskiej, zdawałem sobie sprawę, że trudno będzie mi wrócić do Ekstraklasy, więc pomyślałem, że szkoda byłoby zmarnować szansę. Pojechałem wraz z Tomkiem Żelazowskim, ówczesnym zawodnikiem KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Udało mi się podpisać kontrakt, jemu niestety nie. Dziwię się, bo dobrze wypadł na testach, strzelił gola w sparingu. Zastąpił go jednak człowiek, który ostatecznie został zweryfikowany. To był Węgier, grający wcześniej w ligach rosyjskich. Generalnie mieli dylemat, kogo wybrać – Tomka czy jego, ale chyba zadecydowała narodowość. Słabo się ten Węgier spisywał, nie przykładał się do swoich obowiązków tak jak należy, po trzech miesiącach rozwiązano z nim kontrakt. Dlatego szkoda, że Tomek nie został w drużynie, miałbym kompana. Jednak poradziłem sobie sam, w końcu spędziłem tam trzy lata.

Reklama

Pierwsze wrażenie po przyjeździe na Węgry? Bardzo pozytywne. Trafiłem do Vasas SC. Klubu, przeciwko któremu rywalizowałem w ramach Pucharu Intertoto w barwach Polonii Warszawa. Kiedy zobaczyłem stadion, wspomnienia wróciły. Wówczas byłem wchodzącym zawodnikiem, dopiero co podpisałem kontrakt z Czarnymi Koszulami, nie zaliczyłem jeszcze debiutu w Ekstraklasie, a już dostałem szansę w europejskich pucharach. Oczywiście, rozmawiałem ze starszymi zawodnikami Vasas, wspominaliśmy mecz z Polonią. Pamiętali, mimo że mecz miał miejsce siedem lat wcześniej. Zostało dwóch zawodników, którzy w nim grali plus kierownik drużyny.

Węgrzy bardzo ciepło mnie przyjęli. Odbyłem trzydniowe testy, podpisałem kontrakt. Udowodniłem, że pasuję do ich koncepcji. Szedłem tam, gdy byli już w trakcie rozgrywek ligowych. Nie przeszkodziło mi to jednak od razu wywalczyć miejsca w pierwszym składzie. Dosłownie, bo zadebiutowałem pięć dni po przyjściu do klubu. Potrzebowali środkowego obrońcy, ale i tak doceniam ich odwagę. W pewnym sensie byłem zagadką, nie znałem języka. Z drugiej strony posiadałem pewne doświadczenie. Mając 32 lata, siłą rzeczy masz trochę meczów za sobą. Grałem w Ekstraklasie, w pierwszej lidze, miałem epizod w drugiej lidze greckiej. Debiut przypadł na starcie z mistrzem kraju. Gładka porażka, 0:3. Ale Debreczyn rządził w lidze, nikt nie mógł mu podskoczyć. Z meczu na mecz było jednak coraz lepiej.

Jedynym Polakiem, który przed pana przyjazdem grał na Węgrzech, był Robert Warzycha. Nie było chwili zawahania, momentu niepewności przed wyjazdem?

Była obawa. O tym, że jestem drugim Polakiem grającym na Węgrzech, dowiedziałem się już w trakcie pobytu. Wiadomo, trudny język. Niby blisko, niby Polacy lubią Węgrów a Węgrzy Polaków, ale mało kto u nas znał tę ligę. Wielka niewiadoma. Grając w pierwszej lidze polskiej, miałem propozycję wyjazdu na Cypr, do drugiej ligi. Zaprosił mnie Jerzy Engel, który miał tam kontakty. Zdecydowałem jednak inaczej. Węgry to była w końcu najwyższa liga w danym kraju. Nawet jeżeli poziom nie był najwyższy, to i tak sporo osób ją oglądało. Zresztą, w trakcie mojego pobytu okazało się, że te rozgrywki nie są tak słabe.

Zastanawiał się pan, dlaczego tak mało Polaków tam grało? Oprócz pana i Roberta Warzychy był jeszcze tylko Michał Nalepa.

Kwestia zarobków, nie ma co ukrywać. Z drugiej strony, w takich klubach jak Videoton, Ferencvarosi czy Honved można dziś solidnie zarobić. Płacą godne pieniądze. Myślę, że warto tam iść, przede wszystkim, by się wybić. Przykład Michała Nalepy. Wyjeżdżając z kraju, nie łapał się w Wiśle Kraków. Pojechał na Węgry, by się odbudować. Udało mu się. A teraz gra w Lechii. Zyskał uznanie, że poradził sobie za granicą, mimo że jego początki po powrocie nie były najlepsze. Zachowując proporcje – grał w Ferencvarosie, czyli w takiej naszej Legii. Największy, najbardziej znany węgierski klub. Więc to naprawdę dobra liga, żeby pokazać się ludziom.

Reklama

Co pana najbardziej zaskoczyło?

Poziom ligi nie jest tak niski, jak mogłoby się wydawać. Oczywiście, ligę ocenia się przez pryzmat występów klubów w europejskich pucharach. W tym przypadku Węgrzy nie mają się czym pochwalić. Jeżeli chodzi o reprezentację, również słodko nie jest. Ale nie zauważyłem, żeby była to liga dużo słabsza niż polska. Przepaści nie było. To rozgrywki fajne o tyle, że gra się w nich mniej fizycznie niż u nas. Zwraca się uwagę na walory piłkarskie, dopiero później dochodzi przygotowanie fizyczne. Na meczach to widać. Węgrzy potrafią rozgrywać piłkę, dobrze to wygląda. Zimą treningi zaczynaliśmy właśnie od zajęć z piłką. Szok w porównaniu do tego, co przeżyłem w Polsce. U nas trzeba było myśleć przede wszystkim o butach do biegania. Przez tydzień nie dotykaliśmy piłki, wierzono, że góry są jakimś rozwiązaniem. Jeździło się na tygodniowe zgrupowania, by podładować akumulatory. Oczywiście, nie wszędzie tak było, ale w większości klubów – nawet ekstraklasowych – takie mieliśmy realia. Dochodził później obóz zagraniczny, ale największy nacisk kładło się na przygotowanie fizyczne. Na Węgrzech nie było czegoś takiego, że najpierw szlifujemy motorykę, a dopiero później elementy stricte piłkarskie. Wszystko mieszano, łączono. Nasze przygotowania do sezonu niezbyt różniły się od cyklu tygodniowego między meczami, fundowanego nam podczas ligi. Tylko obciążenia były trochę większe.

To była dla mnie zmiana na plus, przy okazji potwierdzenie, że liga węgierska nie jest słaba. Dowodem zawodnicy, którzy przyjeżdżają do polskiej ligi. Nikolić, Rudnevs, Nagy, Lovrencsics. To byli gracze, którzy – w większości – stali się gwiazdami naszej ligi, a Nagy ma na to potencjał. A pamiętajmy, że nie przyjeżdżali do nas z najlepszych klubów. Oprócz Nikolicia nie byli wielkimi gwiazdami. Jeżeli węgierskie rozgrywki byłyby fatalne, to nie produkowałyby takich piłkarzy. A przecież możemy dodać jeszcze solidnych obrońców jak Kadar czy Guzmics. Oczywiście, zdarzały się pojedyncze przypadki, które nie wypalały. Ale tak jest przecież wszędzie, zawsze musi trafić się jakiś Holman.

To trochę niedoceniana liga?

Myślę, że tak. Oczywiście, wiadomo, że infrastrukturę i zaplecze mają gorsze. Mniejsze pieniądze, znacznie mniejsza populacja. To spore utrudnienia. Dlatego kluby nie błyszczą w europejskich pucharach, mają kłopoty. Z drugiej strony Europa ucieka nie tylko im, czego jesteśmy najlepszym przykładem. Generalnie postrzegamy tę ligę tak a nie inaczej, ale naprawdę – biorąc pod uwagę indywidualne umiejętności zawodników, nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać.

Jak wyglądało życie na Węgrzech?

Podobnie jak w Polsce. Bardzo. Przede wszystkim zaskoczyli mnie życzliwi ludzie, z nieco inną mentalnością niż u nas. Bardziej zachodnią. Każdy się uśmiecha. Jeśli spotkałem na klatce schodowej 71-letniego gospodarza domu, zawsze chwilę pogadał, emanował pozytywną energią. Zapytał, co słychać, czy wszystko w porządku. To budowało. W klubie byli fajni koledzy, przez trzy lata z nikim się nie pokłóciłem. Szanowali mnie z racji tego, że byłem jednym z najstarszych zawodników w drużynie, ale też zyskałem szacunek dzięki dobrym występom na boisku. Nie miałem problemu z młodymi zawodnikami z głową w chmurach. Nie było takich sytuacji jak w Polsce, gdzie 20-latek dostaje duży kontrakt i czuje się wielkim zawodnikiem, a tak naprawdę dopiero trzy razy dobrze kopnął piłkę i nie można mu nic podpowiedzieć. Tam tego nie zauważyłem, choć słyszałem, że powoli się to zmienia. Młodzież jest bardziej zmanierowana. Za moich czasów tak nie było. Był spokój, każdy wiedział, jaka jest jego rola w drużynie. Generalnie byłem zbudowany atmosferą w kraju, w klubie. O, właśnie. Legendy Vasas miały zapewnioną pracę w klubie, co budowało tożsamość zespołu. Nikt nikogo nie zostawiał na lodzie. Spotkałem byłego zawodnika, który miał 86 lat. Codziennie był w klubie, codziennie oglądał nasze treningi. Pierwszy przychodził, witał się z każdym, wyciągał rękę, mimo że był gwiazdą porównywalną z Lucjanem Brychczym w Legii. Rudolf Illovszky. Niestety, w trakcie mojego pobytu na Węgrzech zmarł, ale na pewno pozostanie w mojej pamięci. Niesamowicie żywiołowy gość, aktywny.

4

Potwierdzi pan, że Polacy są lubiani na Węgrzech?

Tak, zdecydowanie. Jest łatwiej, nie ma w tym żadnej tajemnicy. Przez to i ja miałem łatwiej. Kiedy ktoś na ulicy, w sklepie czy restauracji usłyszał, że jestem Polakiem, od razu cieplej na mniej spojrzał. Sporo starszych osób znało kilka zdań po polsku. W klubie miałem masażystę, który miał ponad 60 lat, a gdy był młody, jeździł po całej Polsce autostopem. Przywoziłem mu gadżety, gdy tylko wyjeżdżałem na chwilę do Polski. W formie kiełbaski czy wódki, zawsze był zadowolony. Nic dziwnego, że gdy była kolejka do masażysty, wchodziłem pierwszy.

Zdarzyła się taka sytuacja, że sędzia Viktor Kassai – znany przecież w całej Europie – potrafił rzucać teksty typu „Mario, spokojnie”, „Mario, wszystko okej?”. Oczywiście po polsku. Wiadomo, byłem znany z racji tego, że jako jedyny zawodnik w lidze pochodziłem z Polski.

W jednym z moich pierwszych spotkań na Węgrzech jeden z sędziów – podczas meczu – zaczął cytować… słowa hymnu. Krzyknął do mnie: jeszcze Polska nie zginęła! Szok. Ale pozytywny.

Szkoda tylko, że za dużo nie osiągnęliśmy. Przed moim przyjściem klub ledwo się utrzymał. Tylko dlatego, że Ferencvaros nie dostał licencji. A później wylądowaliśmy na piątym miejscu. Jakkolwiek spojrzeć, spory sukces, ale właśnie – zabrakło nam trochę, żeby wystąpić w finale Pucharu Węgier, odpadliśmy w półfinale. Gdybyśmy awansowali, załapalibyśmy się do europejskich pucharów. Niedosyt.

Ale przynajmniej miał pan pewne miejsce w składzie.

Tak, pełen trzy lata. Tylko raz zostałem posadzony na ławce, z niewiadomych mi przyczyn. Może obniżka formy, może trener uznał, że da mi odpocząć. Szkoda tylko, że graliśmy wtedy ważny mecz, z Debreczynem. Co więcej – był on transmitowany również w Polsce, cała rodzina była przygotowana na to, że zobaczy mnie w starciu z mistrzem Węgier. No ale niestety…

Był żal?

Pojawił się, nie ukrywam. Powiedziałem trenerowi, że nie rozumiem, dlaczego po dwóch latach regularnego wystawiania mnie do gry, nagle posadził mnie na ławce. Ale wiadomo – trenerzy nie muszą tłumaczyć się ze swoich decyzji. Przegraliśmy jednak gładko, 0:3 i bardzo szybko wróciłem do składu.

Podsumowując – zaaklimatyzowałem się bardzo szybko, bez większych problemów. Mimo tego, że to był mój pierwszy poważniejszy, dłuższy wyjazd. Tak wsiąkłem w Węgry, że gdy już wyjeżdżałem, rozumiałem wszystko, co się do mnie mówiło. Mimo że język węgierski jest straszny, niepodobny do niczego. I mimo że do jego nauki się nie przykładałem. Co roku odświeżałem kontrakt, wychodziłem z założenia, że nie ma sensu, bo za chwilę wrócę do Polski. Ale ostatecznie coś mi zostało, nie trzeba było tłumaczyć mi wszystkiego na angielski.

Dlaczego pan odszedł?

Z dwóch powodów. Chcieli odmłodzić kadrę, a ja miałem wówczas 35 lat. Powoli zaczęły się również opóźnienia w wypłatach, choć trzy wcześniejsze lata przyzwyczaiły mnie do tego, że wszystko było płacone regularnie, więc byłem trochę zdziwiony. Ale trudno, życie.

Wcześniej niecałe pół roku spędziłem w Grecji, ale niestety nie był to udany okres. Ilyssiakos AO. Również wskoczyłem do drużyny, która była już w trakcie rozgrywek ligowych. Pierwsze dwa mecze przegraliśmy, zwolnili trenera. Zresztą, bardzo znanego – Juana Ramona Rochę, który niedawno trenował Ruch Chorzów. Kolegę Gucia Warzychy, który czasami wpadał do nas na treningi. Nowy szkoleniowiec przemeblował skład, wylądowaliśmy blisko strefy spadkowej. Wyrzucił sześciu zawodników z jedenastki, w tym mnie. Zespół niespodziewanie zaczął wygrywać, trudno było wskoczyć z powrotem do składu. A w drugiej lidze mieliśmy 25 zawodników w całej kadrze, więc zdarzały się spotkania, w których nie łapałem się do osiemnastki. Walczyliśmy o utrzymanie, drużyna wygrywała, ostatecznie skończyła na piątym czy szóstym miejscu.

Kiedy było ciepło, więcej leżałem na plaży niż grałem. Drużyna wyjeżdżała w piątek wieczorem na niedzielny wyjazd, ja zostawałem na miejscu. Następny trening odbywał się w poniedziałek.

Świeżo po podpisaniu kontraktu w Grecji, na trening przyjechał Gucio Warzycha. Rozmawiał z trenerem. Wzięli mnie na krótką rozmowę, jeszcze przed pierwszym meczem. Nagle szkoleniowiec mówi do mnie:

– Słuchaj Mariusz, mam nadzieję, że będziesz spisywał się dobrze. Bo jak nie, to namówię pana Jacka Gmocha, żeby tą swoją wystającą szczęką odgryzł ci aortę.

Nic więcej chyba dodawać nie trzeba. No może to, że swoich obietnic nie spełnił. (śmiech)

Mówił pan, że wiele rzeczy złożyło się na to, że się panu nie udało.

Przede wszystkim to, o czym mówił. Przyszedł inny trener, z innym spojrzeniem, drużyna zaczęła wygrywać. Wiadomo, gdybym był bardzo dobry i od początku się wyróżniał, pewnie zostałbym w składzie. A tak słabiej wypadliśmy jako całość i szkoleniowiec uznał, że nie zasługuję na grę w pierwszej jedenastce. Rozumiałem to. Zresztą, do osiemnastki nie łapali się zawodnicy, którzy grali w drugiej Bundeslidze czy na zapleczu angielskiej Ekstraklasy. Spotkałem gracza z Bułgarii, potrafiącego w barwach Unionu Berlin strzelić hat-tricka FC Koln, w barwach którego występował Podolski. Było 3:3. Ci zawodnicy potrafili grać w piłkę, nie byłem jedynym piłkarzem, który wypadł ze składu.

Generalnie obserwując organizację klubu, przecierałem oczy ze zdumienia. Zawodnik przyjeżdżał na motorze pięć minut przed treningiem, zdejmował kask, wpadał na boisko, odwalił trening i leciał do domu. Nierzadko rozmawiałem ze wspomnianym Bułgarem. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób, przy takim podejściu zawodników profesjonalnego klubu, Grecy dwa lata wcześniej zdobyli mistrzostwo Europy. Co prawda byłem tylko w jednym klubie, nie mogę się wypowiadać, jak to wyglądało na przykład w elicie. Słyszałem jednak, że było różnie. Czyli tak, jak przypuszczałem. Oczywiście, nie brakowało zespołów w pełni profesjonalnych, dobrze poukładanych. Nawet w trzeciej lidze.

Ale u nas? Zawodnicy jadą na wyjazd, na końcu autobusu wraz z trenerem palą papierosy. Nieciekawe podejście, pozostawało mi się śmiać z kolegą z Bułgarii. Paradoksalnie, im gorzej trenowaliśmy, im wszystko wyglądało mniej profesjonalnie, tym lepiej graliśmy. Zastanawiałem się, jak to możliwe przy takim luzie na treningach. Podejrzewam, że gdybym nie przyszedł na trening, nikt by nie zauważył. Niektórych zawodników widziałem raz w tygodniu, dwa razy. Nierzadko pytałem o nich trenerów.

– Kto to jest?

– No zawodnik naszej kadry.

– A dlaczego nie trenuje?

– Nie wiem, chyba ma kontuzje.

Takie podejście. Żadnej opieki medycznej. Coś mnie bolało, to musiałem leczyć się sam. Żaden lekarz nie oglądał, w jakim jestem stanie. Nie chciałem trenować to nie trenowałem, chciałem to trenowałem. W profesjonalnym klubie!

Czułem się zniechęcony, to był mój pierwszy wyjazd zagraniczny. Stąd niepewność przed wyjazdem na Węgry. Chciałem zostać w Grecji, bo kraj mi się podobał. Ale niestety, grałem mało, więc menedżer nie był w stanie znaleźć mi innego klubu. Na chwilę wróciłem do Polski i zadziałał impuls, gdy pojawiła się oferta z Węgier. Bo w końcu trzeba szukać, próbować. Żyje się tylko raz. I tak to poszło.

Trzy lata spędzone na Węgrzech to był najlepszy okres w pana karierze?

Jeżeli chodzi o sprawy sportowe, cieszenie się grą, jak najbardziej. Dobrze wspominam też mistrzostwo Polski zdobyte z Polonią Warszawa, ale wówczas rozegrałem tylko dwa mecze, dołożyłem jedynie malutką cegiełkę. Medal jest. Ale sam fakt, że przyszedłem z czwartek ligi i nie odstawałem na treningach, traktuję jako sukces. Uczyłem się od Emmanuela Olisadebe czy Tomka Kiełbowicza. Duże wyzwanie, duże wyróżnienie. Zaszczyt. Pomimo wszystko, pojawił się niedosyt. Jesienią miałem szansę pograć więcej. Skład nie był na tyle rozbudowany, nie zapowiadało się, że powalczymy o mistrzostwo. Jednak złapałem kontuzję, straciłem pięć czy sześć tygodni. A wtedy mogłem zaliczyć kilka spotkań, zbudować swoją pozycję. Było dużo kartek, bo graliśmy dość agresywnie. Każdy miał szansę na grę. Pamiętam, że gdy wyleczyłem kontuzję, od razu włączono mnie do osiemnastki. Gdybym był w pełni zdrowy od początku, na pewno dostałbym więcej szans. Później doszło kilku znanych zawodników – Kiełbowicz, Wieszczycki, Paszulewicz. Szansa grania na wiosnę była mniejsza, walczyliśmy o mistrzostwo.

Po mistrzowskim sezonie otrzymałem propozycję z Dolcanu Ząbki, który awansował do ówczesnej drugiej ligi. Sportowo nam się nie powiodło, spadliśmy. Ale grałem większość spotkań. Zaprezentowałem się na tyle dobrze, że zainteresowało się mną KSZO Ostrowiec. Ekstraklasa. Zaliczyłem udany rok, w drugim było gorzej, przede wszystkim ze względu na spore długi w stosunku do zawodników. Dopóki wszystko było organizacyjnie tak jak należy, wszyscy byli zadowoleni. Utrzymaliśmy się w lidze, podpisałem nowy kontrakt. Później zaczęły się kłopoty. Po pół roku zostali sami juniorzy i zawodnicy, względem których klub nie miał dużych zaległości.

Jak się grało, gdy z tyłu głowy myślało się o sprawach finansowych?

Było trudno. Szczerze mówiąc, dużo zależy od podejścia zawodnika. Podczas meczu się o tym nie myśli, nie ma szans. Nie zdarzają się sytuacje – nigdy – że ktoś wychodzi na boisko i myśli coś w stylu: „Nie będę się starał, bo zalegają mi pieniądze”. Nie ma takiej opcji. Kibice rozliczali nas z tego, co robiliśmy na boisku. Z tego, jak pracowaliśmy na boisku. Mało kto wiedział o długach, które miał względem nas klub. Podchodziliśmy do swojej roboty profesjonalnie, nie było odpuszczania. Ale wiadomo, przychodziły momenty – po treningu, w domu – że rozmawialiśmy o tym. Pojawiała się frustracja, pretensje do działaczy, spotkania z działaczami, spotkania z przedstawicielami PZPN-u, które nic nie dawały. Nie było komisji licencyjnej, w której mogliśmy złożyć wniosek. W tamtych latach PZPN nie chronił zawodników, którzy nie mieli płacone. To był największy problem polskiej piłki. Do dzisiaj mam wyrok sądu ze związku, który wisi u mnie na ścianie. Na papierze mam dużo należnych mi pieniędzy, ale nigdy ich nie otrzymałem.

Tak samo było w Radomsku, w RKS-ie. Przez sześć czy osiem miesięcy dostawałem wypłaty w wysokości 1200 złotych, czyli mniej niż miałem w kontrakcie. A 1000 złotych płaciłem za mieszkanie. Miałem się utrzymać za 200 złotych, drugi poziom rozgrywkowy, profesjonalny klub. Wraz z rodziną, kiedy żona jeszcze nie pracowało, bo dopiero co wraz ze mną się przeprowadziła. 200 złotych. A drużyna po pierwszej rundzie była na drugim czy trzecim miejscu. Wyniki były, celowaliśmy w Ekstraklasę. Generalnie skończyliśmy na piątym miejscu, ale nie ma co ukrywać – gdybyśmy nie mieli z tyłu głowy tylu problemów pozasportowych, pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej. Do tego przegraliśmy pechowo z Cracovią, na wodzie z Bełchatowem.

Gdy straciliśmy szansę na awans, automatycznie skończyły się pieniądze. Już wcześniej – jak mówiłem – było z nimi cienko, a do tego doszło zero premii, kolejne ucięte pensje, płacenie podstawy.

5

Jak pan sobie radził?

Uratowało mnie tylko to, że miałem odłożone pieniądze po sezonie w Świcie Nowy Dwór Mazowiecki. Odszedłem stamtąd w zimę, pan Szymański bardzo uczciwie się ze mną rozliczył. Do tego stopnia, że mogłem sobie coś zaoszczędzić. Gdyby nie zabezpieczenie finansowe, niektórzy zawodnicy nie wytrzymaliby po kilka miesięcy z małymi, niepełnymi wypłatami. Tym bardziej że byłem na wyjeździe, sam musiałem opłacać mieszkanie. Klub mi nie pomagał.

Drugi rok w KSZO i pobyt w Radomsku oceniam bardzo negatywnie. Największe pretensje mieliśmy do działaczy, ale też do PZPN-u, w którym nie było działu, który chroniłby zawodników. Na szczęście teraz to się zmieniło. A wtedy nie mogliśmy się przebić. Na spotkanie z działaczami przyjeżdżał ówczesny wiceprezes, negocjował, ale gdy odjeżdżał, nic się nie zmieniało. Zero pieniędzy, zero spłat długów, zero obietnic. Nic się nie działo. Nieciekawe momenty.

Niektórzy musieli pożyczać?

Na przykład sprzedawali biżuterię. Kiedy odszedłem z KSZO, sprzedałem swój samochód. Żeby mieć na życie. Bo zanim trafiłem do Świtu – pomiędzy marnymi przygodami w KSZO i Radomsku – za coś musiałem żyć. W Ostrowcu Świętokrzyskim były zaległości za awans do drugiej ligi, potem odnośnie do kontraktów i premii. Gołe pensje, które nie były wygórowane, wystarczały nam tylko na opłacenie rachunków i życie na bieżąco. Jeśli się pojawiały, bo zaległości się nawarstwiały. Mówimy o dziesiątkach tysięcy. U niektórych – gdyby zliczyć zaległości w ciągu trzech lat – nawet o setkach. Mało kto otrzymał cokolwiek do dzisiaj. A to były lata 2001-2003. Kwota 180 czy 200 tysięcy, którą klub był winien w tamtych latach, to były bardzo dobre pieniądze. Można było kupić sobie dom.

Trudne czasy, frustracja siedzi do dzisiaj. Pieniędzy nie otrzymaliśmy i nie otrzymamy. KSZO zmieniło nazwę, ogłosiło upadłość. Komornik sprzedał kamienicę za 700 tysięcy, więc dostaliśmy po 2,5 tysiąca. Nie wiem, jak to nazwać. Zapomoga? Na tym się skończyło.

Czyli pana występy w Polsce to było przede wszystkim zderzenie z brutalną rzeczywistością.

Tak było. Choć oczywiście grałem w klubach, w których nie było większych problemów finansowym. W Świcie, w Nowym Mieście Lubawskim, w Ruchu Chorzów w 2004 roku, Dolcanie czy Polonii. Ale zdarzały się też nieciekawe miejsca, o którym wspominałem. Piłkarz to zawód podróżniczy. Po Polsce czy Europie. Większość rodzin przemieszcza się cała. Nim moja córka nie zaczęła chodzić do szkoły, wraz z żoną jeździła ze mną. Do Radomska, Ostrowca Świętokrzyskiego. Kiedy klub nie płacił, powstawał problem. Nie tylko dla zawodnika, ale przede wszystkim całej jego rodziny. Gdyby żona siedziała na miejscu, w Płońsku, i zarabiała na życie, miała stałą pracę, być może nie miałbym takich problemów. Ale to nie byłoby to.

Dobrze wspominam czas w Dolcanie Ząbki. Już zwieńczenie kariery, po powrocie z Węgier. Moje badania wydolnościowe były lepsze od niektórych 25-latków. Ludzie to widzieli. Wiedzieli, z kim mają do czynienia. Nie brali mnie w ciemno, zaufali mi i myślę, że się nie zawiedli.

Generalnie wycisnął pan ze swojej kariery maksa, czy jest niedosyt?

Nie, jest niedosyt. Zdecydowanie. Przede wszystkim dlatego, że za późno zadebiutowałem w Ekstraklasie. W wieku 26 lat. Gdybym wyskoczył wcześniej, tak jak moi koledzy z Gwardii Warszawa, gdzie mieliśmy bardzo dobrą drużynę, to mógłbym osiągnąć więcej. Kurde, wtedy kilku zawodników poszło do Ekstraklasy… A gdy ja debiutowałem w Ekstraklasie, przychodziłem z czwartej ligi. Pokazałem się w jednym sparingu, właśnie przeciwko Polonii. Miałem szczęście, bo od razu zaprosili mnie na testy, o których jednak początkowo nie wiedziałem. Pewnego dnia przyszedłem na trening Legionovii, co zdziwiło trenera.

– Co ty tutaj robisz?

– No jak, przyjechałem na trening.

– Ale miałeś być na treningu w Polonii.

– Nic o tym nie wiem.

– Jak to? Poczekaj, zaraz zadzwonię do kierownika Polonii i zapytam, kiedy masz do nich przyjechać, bo chcą cię zaprosić na testy.

Z drugiej strony fakt, że tak późno się przebiłem, nie może dziwić. Na pierwszy trening piłkarski poszedłem, gdy miałem 15 lat. Przynajmniej o sześć-siedem za późno.

Dlaczego tak późno?

Chodziłem do szkoły, w której kładziono nacisk na lekkoatletykę. Dopiero idąc do liceum, zacząłem grać. Poszedłem na trening w Płońsku, a już rok później – w wieku 16 lat – grałem w seniorach w czwartej lidze. W tym przypadku wszystko poszło szybko, ale zabrakło kilka lat wcześniej. Pewne rzeczy trzeba złapać jako dziecko. Jeżeli to przegapisz, nigdy się ich nie dorobisz. A ja niestety miałem kilka lat zaległości, przecież teraz dzieci zaczynają zabawy z piłką, mając 3-4 lata.

W wieku – powiedzmy – 22-23 lat nie było zainteresowania z wyższych lig?

Skorzystałem z propozycji Gwardii Warszawa, ówczesnego trzecioligowca. Mieliśmy bardzo dobrą drużynę, zajęliśmy trzecie miejsce. Ale niestety, zachorowałem. Odma płucna. Samoistna. Szedłem ulicą i pękło mi płuco. Przyczyn nigdy nie sprawdzimy, ale – z tego co tłumaczył mi lekarz – samoistne odmy występują u osób wysokich i szczupłych, które szybko rosną, przez co brakuje im pewnych mikroelementów. Musiałem zawiesić karierę na siedem miesięcy. Większość lekarzy nie dawała mi szans na powrót do piłki, nawet jak się wyleczyłem. Nikt nie chciał ryzykować i wydawać zgody na grę, żeby przypadkiem nic się nie stało. Kolejne dwa-trzy miesiące jeździłem po najlepszych specjalistach w Warszawie i okolicach. Przechodziłem mnóstwo różnorodnych badań, ale większość lekarzy się wahała. Zgodę podpisał mi dopiero doktor, który mnie operował. No i podjął dobrą decyzję, później nie miałem już żadnych problemów z płucami.

Nie ma jednak co ukrywać – to też wyhamowało moją karierę. Trochę pecha miałem, trochę za późno zacząłem. Ale swoje przeżyłem. Nie czuję się piłkarzem spełnionym, ale mam za sobą ciekawą karierę.

Dziś prowadzi pan szkółkę w Płońsku.

Tak, Football School Płońsk. Mam cztery grupy treningowe. Trzy grają w lidze, czwartą stworzyliśmy niedawno. Oprócz tego, cały czas gram w piłkę w płockiej lidze okręgowej. Świt Staroźreby, jestem grającym trenerem. Jest w porządku, sylwetka dopisuje, staram się prowadzić w miarę sportowo.

Wiąże pan przyszłość z trenerką?

Mam dyplom UEFA A. Jak na polskie warunki, wysoki stopień. Niedawno otrzymałem propozycję pracy jako drugi trener w Pogoni Siedlce. Całkiem poważnie. Nie skorzystałem ze względu na to, że musiałbym przemeblować całe swoje życie. Nie miałem komu zostawić akademii, doszły kwestie rodzinne. Ale to miłe, że ktoś mnie dojrzał. Zdecydowanie nie zamykam przed sobą pewnych spraw. Jeżeli akademia będzie się rozwijać, znajdę osobę, która będzie mogła mnie zastąpi, to chętnie sprawdzę się wyżej. Po to robiłem wszystkie licencje i po to nadal się kształcę.

Rozmawiał Norbert Skórzewski

*

Marcin Unierzyski jakiś czas temu wystąpił również w audycji Adama Kotleszki, w której rozmawiano o lidze węgierskiej.

Fot. główne FotoPyk, pozostałe – Newspix.pl

Najnowsze

Ekstraklasa

Media: Ramirezowi nic nie zagraża. Badania nie wykazały żadnych anomalii

Piotr Rzepecki
2
Media: Ramirezowi nic nie zagraża. Badania nie wykazały żadnych anomalii

Komentarze

16 komentarzy

Loading...