Zniesienie drabinki w Pucharze Polski sprawiło, że małe kluby mają teraz większe szanse na zmierzenie się z renomowanym rywalem bez potrzeby bycia jakąś absolutną sensację rozgrywek, dochodzącą do ćwierćfinału. Jednym z beneficjentów tego układu okazał się Śląsk Świętochłowice, który zdaniem niektórych rozgrywał dziś najważniejszy i najbardziej prestiżowy mecz w swojej powojennej historii. Weszło nie przepuściło takiej okazji i wybrało się na to widowisko, żeby naocznie przekonać się, co skromny czwartoligowiec ma do zaoferowania.
Niestety dla miejscowych kibiców to święto nie mogło się odbyć w Świętochłowicach, więc radość z dojścia tak daleko była niepełna. To dziwna i nie do końca jasna sprawa. Dziwna, gdyż w sumie nie wiadomo, z jakiego konkretnego powodu Śląsk musiał podejmować Arkę Gdynia w Rudzie Śląskiej na obiekcie Grunwaldu Halemba. Policja nie wydała zgody na rozegranie meczu na „Skałce” ze względu na jej zły stan techniczny. Jednocześnie prezydent miasta zapowiadał rozpoczęcie remontu obiektu, nie wykluczając, że prace zaczęłyby się jeszcze przed 25 września. W kuluarach mówi się, że to wszystko jest wymówką, a prezydent miesiąc przed wyborami po prostu nie chciał ryzykować ewentualnych zamieszek czy pomniejszych ekscesów, co na pewno nie poprawiłoby jego notowań. Teoretycznie takie zagrożenie istniało, mimo że kibice Arki mają zakaz wyjazdowy. Na miejscu są jednak ich „zgodowicze”, czyli Odra Opole (tak przynajmniej mówił prezes czwartoligowca, bo Arkowcy się burzą) i Polonia Bytom. Pozbyto się więc problemu w białych rękawiczkach. To oczywiście zakulisowa teoria, ale nie brzmi absurdalnie.
Rozważano jeszcze inny warianty – na przykład grę na stadionie Naprzodu Lipiny. Tam jednak kibicowsko dominuje Górnik Zabrze, co oznaczałoby ryzyko konfrontacji z kibolami Ruchu Chorzów. Przeniesienie meczu na Cichą przez chwilę również brano pod uwagę, ale temat umarł śmiercią naturalną, gdy okazało się, że „Niebiescy” tego samego dnia w PP podejmą Odrę Opole. Świętochłowiczanie byli skłonni nawet zmienić termin i grać w środę, ale nie uśmiechało się to Arce, która już w piątek mierzy się w Warszawie z Legią.
Skończyło się na Rudzie Śląskiej, choć podobno tam na początku policja również miała obawy i zaakceptowanie tej lokalizacji nie było formalnością. Ostatecznie się udało. – W kilka osób od 10 sierpnia robiliśmy wszystko, żeby ten mecz mógł się odbyć. Było wiele przeszkód, masa spraw organizacyjnych, sam regulamin PZPN na Puchar Polski liczy sobie 46 stron. Spełnienie wszystkich wymogów wymagało nieustannej pracy każdego dnia – mówi prezes Śląska Świętochłowice, Andrzej Jasicki.
Czy stadion Grunwaldu jakoś ewidentnie stanem technicznym przewyższa stadion Śląska? Są wątpliwości, a słyszałem nawet głosy, że jest gorszy. Obiekt położony tuż przy kopalni (i tuż obok Lidla, Piotr Wąsowski lubi to) bez wątpienia ma jednak swój urok, przywołując na myśl urokliwe klimaty niższych lig sprzed lat. Oficjalnie trzy tysiące pojemności, ale trybuny są tylko z jednej strony wzdłuż boiska. Żadnych prasówek czy tego typu rzeczy, łazisz, gdzie chcesz. Czysty, pierwotny futbol. To lubię!
Raptem w dwóch sektorach mamy miejsca siedzące. Dokładnie 528 krzesełek.
Widoczność nie jest z nich najlepsza. Żeby ogarniać wzrokiem całe boisko i chwilami nie domyślać się, co dzieje się przy linii bocznej, trzeba było stać na betonie za ostatnim rzędem krzesełek. Kilka razy korciło, żeby jednak usiąść, lecz po godzinie 14:00 zaczęło lekko padać i choć nie trwało to długo, wystarczyło, żeby się zniechęcić.
Oczywiście na wszystko jest sposób. Jeśli komuś nie przeszkadzało, że po wysuszeniu krzesełka mógł być cały zapylony i wyglądać jak po pracy w cementowni lub piekarni, to innych przeszkód już nie było.
Mecz miał być imprezową niemasową, dlatego widzów mogło się stawić maksymalnie 999. Nie istniało ryzyko „przeludnienia”, przyszło około 700 osób. W Śląsku spodziewano się chyba większego zainteresowania. Na tydzień czy dwa przed meczem w komunikatach oznajmiano, że w dniu spotkania biletów do kupienia już nie będzie. W poniedziałek jednak okazało się, że od godziny 14:00 w głównej kasie pojawią się jeszcze wejściówki. Każda za 20 zł.
– Trochę żeśmy się obawiali. Straszyli nas kibicami Polonii, Odry, Ruchu, Górnika – wszystkich. Na szczęście nic się nie stało i kamień spadł mi z serca. Mimo to ponieśliśmy duże koszty. Samo wynajęcie stadionu i opłacenie ochrony było znaczącym wydatkiem dla klubu. Miasto nas wsparło, ale u siebie mielibyśmy na pewno 2-3 tys. widzów i znacznie bardziej byśmy na tym zyskali. Tu ewentualnie wyjdziemy na zero – przyznaje prezes Andrzej Jasicki.
Koniec końców sektory krzesełkowe wypełniły się w zdecydowanej większości, ale jednak do kompletu trochę brakowało.
Zapewne to właśnie dlatego, że niektórzy woleli stać.
Pogoda sprzyjała grze w piłkę. W każdym razie na pewno bardziej niż oglądaniu gry w piłkę. Niewiele ponad 10 stopni sprawiało, że przebywanie na powietrzu przez kilka godzin mogło porządnie wyziębić każdego. Na szczęście stadionowy catering był na najwyższym poziomie. Kilka rodzajów kiełbasek podpiekanych na naturalnym grillu, dla wolących odmianę bigos i krokiety, do tego piwko lub ciepłe napoje. Same zapachy nęciły. Żałowałem, że tuż przed odbiorem akredytacji pochłonąłem dużego kebaba. Jeśli ktoś z was w trakcie lektury jest głodny – sorry, nie chciałem.
Wąsu i Lord Koks w Stadionowych Rewolucjach z pewnością zbliżyliby się do maksymalnej oceny. Jedynym minusem byłby fakt, że giętej nie nakładała przedstawicielka płci pięknej.
Tyle dobrze, że potem już nie padało, bo inaczej niczym nieosłonięta publiczność miałaby duży problem. Ryzyko zmoczenia cały czas wisiało w powietrzu. Wygląd nieba co chwila się zmieniał. Najczęściej większa jego część była zajęta przez ciemne chmury, ale gdzieniegdzie przebijało się słońce i niebieskie barwy.
W pewnym momencie słońce zaczęło miło grzać w plecy, pojawiła się myśl o zdjęciu kurtki. Niepotrzebnie, bo po kilku minutach wszystko wróciło do normy. Szkoda.
Aby znaleźć się w I rundzie PP, Śląsk Świętochłowice przebył długą drogę. Podopieczni Janusza Kluge musieli wygrać aż siedem meczów na szczeblu lokalnym. W pokonanym polu pozostawili Józefkę Chorzów (7:1), Orła Mokre (3:2), Stadion Śląski Chorzów (3:0), Podlesiankę Katowice (5:1), Wartę Kamieńskie Młyny (5:1) i Spójnię Landek (4:2), a w finale ograli 1:0 Polonię Łaziska Górne. Po tym zwycięstwie zawodnicy założyli koszulki z napisem „Puchar jest nasz”. Genialne!
Trener Kluge przyznawał, że najchętniej wylosowałby Legię Warszawa lub Lecha Poznań. Los nie był aż tak łaskawy, ale i tak nie można narzekać. Arka Gdynia to w końcu zdobywca Pucharu Polski z sezonu 2016/17 i finalista poprzedniej edycji. Do tego oczywiście przedstawiciel Ekstraklasy, a ten aspekt był najważniejszy. Dopiero co ograł Lecha.
Zbigniew Smółka nie wystawił najcięższych armat, choć trudno byłoby stwierdzić, że posłał do boju ogórkowy skład. Bramkarz Kacper Krzepisz i wchodzący w końcówce Oskar Bohm debiutowali w pierwszym zespole, Christian Maghoma rozegrał pierwszy mecz od Superpucharu Polski na inaugurację sezonu, ale Rafał Siemaszko, Nabil Aankour, Goran Cvijanović, Adam Danch, Tadeusz Socha, Dawid Sołdecki czy Damian Zbozień (zmienił Siemaszkę) to nazwiska dobrze znane na najwyższym szczeblu.
W składzie drużyny ze Świętochłowic próżno szukać zawodników z ciekawą przeszłością na wyższych poziomach. Jedynie 27-letni pomocnik Łukasz Wawrzyniak wiosną 2012 roku zaliczył epizod w drugoligowym wówczas Zagłębiu Sosnowiec. Adrian Lesik i Jakub Wagner (syn Grzegorza Wagnera, który z Ruchem Chorzów zdobył mistrzostwo Polski w sezonie 1988/89) próbowali się przebijać w Ruchu, ale nigdy nie zadebiutowali w seniorach. Reszta chłopaków w najlepszym razie biegała po trzecioligowych murawach. Wielu z nich nigdy nie wyszło poza IV ligę, do której Śląsk powrócił w 2016 roku po dziesięciu latach przerwy. Ba, żeby powiązać z tym klubem naprawdę wielkich piłkarzy, musielibyśmy się cofnąć do okresu międzywojennego, gdy Śląsk Świętochłowice rywalizował w elicie i miał w swoich szeregach nawet reprezentantów Polski. Po wojnie już nigdy nie udało się nawiązać do czasów świetności. W ostatnich dwudziestu latach jedynym zawodnikiem ze Świętochłowic z niezłymi ligowymi papierami był chyba bramkarz Adam Bensz, który w sezonie 2007/08 w Ekstraklasie 18 razy wystąpił dla Zagłębia Sosnowiec, a w następnym dwukrotnie dla Odry Wodzisław. Edit: jak słusznie zauważył czytelnik, w latach 2002-2010 w Świętochłowicach grał Dariusz Rzeźniczek (197 meczów i 5 goli w elicie, Puchar i Superpuchar Polski z GKS-em Katowice).
Klub żyje z miejskich funduszy, w innych okolicznościach nie byłby w stanie funkcjonować. Jak w zasadzie wszędzie w IV lidze, nikt tutaj nie utrzymuje się z kopania piłki. Zawodnicy mają skromne stypendia, ale każdy jeszcze normalnie pracuje. Kapitan Śląska, Mateusz Kaiser jednocześnie jest sekretarzem klubu. To on w nocy z niedzieli na poniedziałek akceptował mój wniosek akredytacyjny.
Takie sprawy to i tak pikuś. – Regulamin PP to mała książka. Akredytacje to najmniejszy problem. Musieliśmy załatwić nowe stroje, różne tablice, naszywki, potem sprawy organizacyjne ze stadionem, obsługą medyczną ochroną, policją, cateringiem. Było co robić – śmieje się. W trakcie naszej rozmowie dwukrotnie musieliśmy przerywać, bo ktoś podchodził z jakąś sprawą dotyczącą koszulek i innego sprzętu.
25-letni Kaiser prowadzi też w Śląsku grupy juniorów z rocznika 2004 i 2005, a oprócz tego poza klubem pracuje jako instruktor sportu. W przyszłym roku się żeni, trzeba zarabiać. – W Śląsku jestem już piąty rok. Pochodzę z Rudy Śląskiej, więc w zasadzie przyjechałem do siebie. Wcześniej moim klubem był tutejszy Wawel Wirek. Pogodziłem się już z tym, że będę sobie kopał lokalnie i nie będzie to nic na skalę krajową – nie ukrywa kapitan.
Świętochłowiczanie grali bez żadnych kompleksów, jako beniaminek zajęli czwarte miejsce w grupie I śląskiej IV ligi. Teraz po ośmiu kolejkach przewodzą stawce (sześć zwycięstw, jeden remis, jedna porażka), ale w klubie nie mają żadnego ciśnienia na III ligę. Jeśli są jakieś nadzieje, raczej nie wyraża się ich głośno, wiedząc, że wejście na kolejny poziom byłoby wielkim wyzwaniem finansowo-organizacyjnym. – Spokojnie. Jeszcze 22 kolejki, dwa mecze z Polonią Bytom, mecz z Szombierkami, bardzo mocne są Polonia Poraj i Warta Zawiercie. Niektórzy wzmacniali się chłopakami nawet z pierwszoligową przeszłością – tonuje nastroje prezes Andrzej Jasicki.
Co nie zmienia faktu, że warto docenić robotę trenera Kluge, który prowadzi Śląsk od 2013 roku. Wywalczył już dwa awanse, bo wcześniej jego podopieczni przeszli z katowickiej A-klasy do okręgówki, w której po jednym sezonie weszli do IV ligi. 50-letni szkoleniowiec w przeszłości rozegrał 45 meczów w Ekstraklasie dla Szombierek Bytom. Jako trener trzyma się lokalnego środowiska, wcześniej prowadził m.in. rezerwy Szombierek czy Slavię Ruda Śląska.
No dobra, może coś o samym meczu? Nie będzie się o nim mówiło miesiącami czy latami, ale zdarzało się już dużo gorzej spędzić dwie godziny i też dotyczyło to piłki. Do 27. minuty widzieliśmy wyrównane starcie i dość trudno byłoby stwierdzić, kto tu jest z Ekstraklasy, a kto z IV ligi. Arka zagrożenie stwarzała jedynie po rzutach wolnych. Łukasz Gambusz obronił strzał Gorana Cvijanovicia, z kolei Robert Sulewski trafił w poprzeczkę. Śląsk natomiast 2-3 razy po niezłych akcjach doprowadzał do kotłowaniny przed bramką Krzepisza.
Doszło do tego, że czwartoligowiec poczuł się chyba… za pewnie. Obrońcy gospodarzy ładnie przed swoim polem karnym wyszli spod pressingu. Piłkę na lewej stronie dostał Daniel Czapla i przesadził. Nieudana próba dryblingu, strata, Nabil Aankour wpadł w szesnastkę i strzałem w dalszy róg dał faworytowi prowadzenie. Po chwili wrzutkę Tadeusza Sochy z prawej strony na bramkę zamienił zamykający akcję Marcus da Silva. Dzieła zniszczenia po wyrzucie z autu Karola Danielaka dopełnił Rafał Siemaszko. Może wyszło mu to przypadkowo, ale jego natychmiastowe uderzenie przy słupku naprawdę mogło się podobać. To był jedyny ewidentnie ekstraklasowy moment w wykonaniu Arki.
Wydawało się oczywiste, że po przerwie gdynianie nie będą się żyłować. Mimo wszystko jednak trudno było zakładać, że wypadną aż tak blado. Zaraz po zmianie stron w zamieszaniu po rzucie rożnym w dobrej sytuacji piłkę nad poprzeczką posłał Siemaszko i to tyle jeśli chodzi o Arkę. Podopieczni Smółki częściej się bronili niż atakowali, a gdy wychodzili z kontrami, nawet w przewadze nie potrafili ich prawidłowo rozegrać. Smutny widok, którego nie tłumaczą żadne okoliczności. To po prostu brak jakości.
Śląsk ambitnie walczył i za całokształt przynajmniej honorowa bramka mu się należała. Świetną okazję po centrze Kamila Ściętka miał Dawid Hewlik, ale Krzepisz stanął na wysokości zadania. To mogła być kopia gola na 2:0 dla Arki. Świętochłowiczanie stosunkowo łatwo, nieraz po efektownej wymianie podań, przedostawali się w okolice pola karnego rywala. Jak to jednak w polskiej piłce najczęściej bywa, szwankowało legendarne ostatnie podanie. Krzepisz mimo to kilka razy mógł się obawiać, choć do poważnego wysiłku ponownie został zmuszony dopiero w doliczonym czasie. Obronił mocne uderzenie Adriana Lesika, a dobitka Łukasza Wawrzyniaka wylądowała na poprzeczce. Zaraz potem sędzia zagwizdał po raz ostatni.
– Zabrakło nam trochę szczęścia, w drugiej połowie mieliśmy więcej sytuacji niż Arka. W IV lidze bez problemu byśmy takie okazje wykorzystywali, a tu niestety… Mieliśmy swój plan. Nie zamierzaliśmy wybijać na oślep i stawiać autobusu przed polem karnym. Chcieliśmy zaprezentować naszą piłkę. To jeden mecz, nie mieliśmy nic do stracenia, a można było się pokazać. Straciliśmy gola po niefortunnym błędzie, później dość szybko kolejne dwie bramki i trochę się podłamaliśmy, ale do końca staraliśmy się przynajmniej o honorowe trafienie. W drugiej połowie nie było czego bronić, zostawialiśmy z tyłu dwóch obrońców i atakowaliśmy. Nic nie wpadło, ale mam przekonanie, że daliśmy z siebie maksa – komentował kapitan Mateusz Kaiser.
Tuż przed końcem na boisko wbiegł jeden z kibiców. Wzbudził śmiech na trybunach i ewidentnie dobrze czuł się w tej roli. Ochrona niezbyt pospiesznie zabrała się do interwencji, więc nasz bohater zdążył podbiec do Maghomy i przybić z nim piątkę. Potem przeskoczył przez ogrodzenie i dopiero tam został zgarnięty.
Tu moment podejścia do Maghomy.
Ludzie z klubu nie ukrywali poirytowania całą sytuacją. Wynajęcie dokładnie 68 ochroniarzy stanowiło spory koszt, a okazało się, że nie potrafili zatrzymać jednego dzieciaka i niewykluczone, że trzeba będzie zapłacić jakieś kary.
Do tego zdarzenia publiczność nie zawodziła. Jak to na niższych ligach, znaleźli się krzykacze i co chwila słyszeliśmy jakieś hasełka. Do Dancha w drugiej połowie: – Adaś, dej im szczelić! Do Aankoura po kiksie przy podaniu do tyłu: – Ja, tyś jest dobry, chopie! Do Tadeusza Sochy: – Tadziu, jesteś drzewo! Jedna z pań wyjątkowo często głośno krytykowała decyzje sędziego. „Teraz znalazłeś kartki, wcześniej ich nie miałeś!„. To ta w szarej kurtce z poświatą i kokardą we włosach.
Była też ekipa dziadków (ta wycierająca krzesełka), która przyniosła ze sobą białą wuwuzelę. Co kilka minut przekazywali ją sobie i któryś z nich dawał koncert. Co za ustrojstwo! Nie dość że cholernie głośne, to miało się wrażenie, że słyszymy mieszaninę dźwięku ekstremalnie skrzypiących drzwi z odgłosami niestrawności. Masakra.
Tak czy siak gospodarze wstydu nie przynieśli, z boiska schodzili z podniesioną głową. Po kolacji w przystadionowej sali prezes Andrzej Jasicki na koniec przybijał piątki z każdym zawodnikiem. Sami piłkarze również nie wyglądali na podłamanych.
– Dla nas ten mecz był podsumowaniem czterech lat pracy w tym samym składzie. Mam na myśli trenera i zarząd. Zastaliśmy zespół na ósmym miejscu w A-klasie. Od tego czasu wywalczyliśmy dwa awanse i wygraliśmy Puchar Polski na szczeblu śląskim. Jestem w klubie 32 lata i dla mnie to najpiękniejszy moment w jego historii – mówił na gorąco prezes Jasicki.
Mimo zamieszania wynikającego ze sportowego sukcesu, nie ma nic przeciwko, żeby drużyna ponownie wygrała lokalny PP i za rok trafiła na kolejnego rywala z najwyższej polskiej półki. – Chętnie byśmy powtórzyli tę historię. Teraz w pierwszej rundzie wstępnej mieliśmy wolny los, w drugiej wygraliśmy 7:1 w Mikołowie. Na początku października gramy u siebie ze Slavią Ruda Śląska i chcemy iść dalej – zapewnił.
Śląsk Świętochłowice poległ różnicą trzech goli, ale miał jakościowe momenty i wypadł godnie. Dla porównania: we wtorek Polonia Głubczyce – również czwartoligowiec – przegrała u siebie 0:8 z pierwszoligowym Chrobrym Głogów. Jest różnica, prawda?
Oby jak najwięcej takich historii w Pucharze Polski. To jest sól piłki nożnej, która w dobie skrajnego ukierunkowania na komercję smakuje jeszcze lepiej niż kiedyś.
PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. Przemysław Michalak