Ricardo Sa Pinto niemal na każdej konferencji prasowej podkreśla, że legioniści muszą ciężko pracować i nadrabiać zaległości fizyczne. A sami piłkarze przebąkują o morderczych treningach, które jednak trzeba wytrzymać. O to ostatnie jest o tyle łatwiej, że pierwsze efekty narzuconego reżimu już widać na boisku. Legia wygląda lepiej niemal pod każdym względem i wreszcie zaczęła punktować. W całkiem przyzwoitym stylu wygrała dwa ostatnie mecze, do lidera traci już tylko dwa oczka, a sportowa perspektywa na pozostałą część sezonu wreszcie nie jest przerażająca. A wystarczyło tylko zatrudnić trenera…
Być może jest jeszcze zbyt wcześnie, by definitywnie ogłosić metamorfozę Legii. Być może warszawianie nawiążą jeszcze w tej rundzie do żenujących występów z F91 Dudelange czy Wisłą Płock, ale z każdym kolejnym tygodniem wydaje się to mniej prawdopodobne. Podopieczni Ricardo Sa Pinto nie tylko bowiem wygrali dwa ostatnie mecze, ale też mieli w nich przez ogromną większość czasu pełną kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami. Niby w ostatnim starciu w Legnicy Miedź ładnie operowała piłką i efektownie klepała w środkowej strefie, ale konkretu było z tego jak na lekarstwo. Poza bramką Forsella, którą naprawdę ciężko podciągnąć pod czystą sytuację bramkową – Fin walnął spod kolana i kapitalnie zmieścił piłkę obok interweniujących legionistów – gospodarze nie poszaleli bod bramką Cierzniaka. Jedyne ich akcje warte odnotowania, to:
– Strzał Forsella z bardzo ostrego kąta, który Cierzniak zbił na rzut rożny.
– Pudło Marquitosa, chociaż wydaje się, że wcześniej w tej akcji Zieliński spalił.
I tyle, na więcej Legia nie pozwoliła Miedzi, mimo że w ofensywie ta drużyna naprawdę potrafi być groźna (o czym niedawno boleśnie przekonała się Jagiellonia). Jeżeli odniesiemy to do początku sezonu i zabaw, jakie pod polem karnym Legii urządzali sobie napastnicy kolejnych drużyn, postęp jest naprawdę znaczący. Dziś organizacja gry warszawian jest o wiele lepsza, a piłkarze wreszcie wiedzą, jakie stawia im się oczekiwania na boisku. No i pomału krystalizuje się podstawowa jedenastka, co także nie jest bez znaczenia.
Cierzniak za Malarza, który popełnił błąd w ostatnim meczu z Wisłą Płock i ogólnie od początku ligowego sezonu obronił zaledwie 58 procent strzałów idących w jego bramkę. Mocne postawienie na Stolarskiego na prawej stronie obrony. Stworzenie duetu środkowych obrońców z Jędrzejczyka i Wieteski. Cafu grający głębiej, na defensywnym pomocniku (w meczu z Lechem był najgłębiej ustawionym środkowym pomocnikiem). Nagy jako pierwszy wybór na skrzydle i Szymański na dziesiątce. Tak w skrócie można podsumować pierwsze decyzje kadrowe Portugalczyka i wszystkie wydają się trafione. A tym bardziej, że także sportowa forma wszystkich wspomnianych zawodników wydaje się dziś wyższa.
Widać to po Cafu, który wzmocnił się fizycznie, dużo lepiej biega i jest bardziej dynamiczny. Ponadto rola cofniętego pomocnika zdaje się idealnie mu leżeć. Dotychczas można było zastanawiać się, jaka jest dla niego optymalna pozycja czy choćby jaka jest jego jedna cecha wyróżniająca. Dziś widać na boisku, jak rywale się od niego odbijają i zwyczajnie nie wytrzymują z nim pojedynków fizycznych. W meczu z Miedzią Cafu wygrał 64 procent pojedynków na ziemi, a przy tym kapitalnie podłączał się do akcji zaczepnych. Zresztą jego statystyki mówią same za siebie – strzelił dwa gole i wywalczył rzut karny. Najmniejszy udział miał przy golu Carlitosa – dośrodkowywał piłkę, która została zbita pod nogi Nagy’a, który przeprowadził swój kapitalny drybling i odegrał do Hiszpana.
Zresztą osoba Węgra jest kolejnym pozytywem płynącym ze współpracy z Sa Pinto. Po pierwsze, Portugalczyk każdemu dał czystą kartę, a tej Nagy zdawał się potrzebować najbardziej. Zostawił za sobą wszystkie pozasportowe historie z zeszłego sezonu, zapomniał też o swojej fatalnej formie. Przeciwnie, odzyskał dynamikę i odzyskał pewność siebie. Nie tylko było to widać przy bramce Carlitosa, ale ogólnie niemal przy każdym kontakcie z piłką Węgra. W meczu z Miedzią wykonał 11 zwodów, z czego 9 okazało się skutecznych, a to zdecydowanie najlepszy wynik w tym meczu i jeden z najlepszych w całym sezonie. Dziś 23-letni Węgier ponownie zaczyna przypominać zawodnika, z którym jeszcze trochę ponad rok temu warszawscy kibice wiązali spore nadzieje. No i ponownie zaczął wyglądać na człowieka, na którym kiedyś będzie można zarobić. Przy obecnej sytuacji finansowej Legii ma to dość spore znaczenie.
Obok Cafu i Nagy’a największy postęp w ostatnim czasie zrobił Artur Jędrzejczyk, który skutecznie trzyma legijną defensywę. Warszawianie w trzech ostatnich meczach stracili ledwie jednego gola, a przy tym ich przeciwnicy naprawdę nie mogli się wyżyć pod ich bramką. Rzecz jasna Jędza z oczywistych względów nie miał szansy pomagać drużynie na początku sezonu, ale mając w pamięci jego dyspozycję chociażby z zeszłego sezonu… Światełko w tunelu z pewnością tu widać. A na pozycji środkowego obrońcy Legia wreszcie może mieć z niego większy pożytek.
Tak naprawdę jednak wszystkie wspomniane wzrosty formy w oczywisty sposób łączą się z lepszą dyspozycją fizyczną. Latem Legia wyglądała pod tym względem potwornie przeciętnie, a później – kiedy Sa Pinto wdrożył swój reżim treningowy – jeszcze gorzej. Największy dołek przypadł na spotkanie z Wisłą Płock, która rozbiła legionistów w historycznych rozmiarach. Po przerwie reprezentacyjnej było już o niebo lepiej, bo Legia fizycznie po prostu zdeklasowała Lecha. Warszawianie łącznie przebiegli w tym meczu o przeszło o 8,5 kilometra więcej, wykonali o 40 sprintów (bieg powyżej 25,2 km/h) więcej i aż o 171 razy więcej weszli w szybki bieg (powyżej 19,8 km/h, ale wolniejszy niż sprint). Różnica jest więc ogromna, choć trzeba przyznać, że oprócz rosnącej dyspozycji fizycznej legionistów złożył się na nią także bardzo stacjonarny sposób gry Kolejorza.
Żeby w pełniejszy sposób ukazać przemianę fizyczną Legii, spójrzmy na wyniki biegowe drużyny ze wszystkich kolejek tego sezonu. Wyłączmy tylko mecze z Piastem i Cracovią, bo w obu oglądaliśmy szybką czerwoną kartkę, która zafałszowałaby wynik. Jako że specyfika każdego meczu jest inna, warto zwracać uwagę na różnicę pomiędzy dystansami przebiegniętymi przez obie drużyny w danym meczu. Ta odsłoni pełniejszy obraz niż porównanie dystansów jednej drużyny z kolejnych spotkań. I pod tym względem progres fizyczny Legii jest aż nadto widoczny (wartości w kilometrach):
Z jednej strony to dla warszawian spory powód do optymizmu. Z drugiej te dane jeszcze w większym stopniu obnażają amatorkę, jaką odstawiono w klubie pod koniec poprzedniego i na początku obecnego sezonu. Pozostawiając zespół niemal przez rok bez prawdziwego trenera zrobiono mu wielką krzywdę (tak jak i pojedynczym piłkarzom). Ricardo Sa Pinto w niewiele ponad miesiąc odbudował drużynę na tyle, by ta na spokoju wygrywała w ligowym szlagierze, jak i wysoko wygrywała na terenie zdeterminowanego beniaminka. A kibice Legii mogą się dziś tylko zastanawiać, w którym miejscu byłaby drużyna, gdyby znalazła sobie prawdziwego trenera kilka miesięcy wcześniej.
Inna sprawa, iż Sa Pinto – oprócz tego, że jest prawdziwym trenerem – zdaje się też strzałem w dziesiątkę w obecnej sytuacji Legii. Błyskawicznie zdiagnozował problem i wziął się za plan naprawczy, a przy tym zademonstrował umiejętność jednoczenia ludzi. Na Legię cieszącą się wraz z trenerem z kolejnych goli patrzy się dziś z przyjemnością, a coraz mniej dziwią sygnały, jakie dochodzą chociażby z Belgii – że piłkarze Standardu Liege tęsknią za Portugalczykiem i bardzo życzyliby sobie powrotu byłego szkoleniowca.
Ale podkreślmy to jeszcze raz – porządki Portugalczyka obnażają największe błędy, jakie w Warszawie popełniono w ostatnich miesiącach. Dariusza Mioduskiego oczywiście można pochwalić za zatrudnienie Sa Pinto, ale na tej samej zasadzie można pochwalić gospodarza, który ogrzał dom zimą poprzez zamknięcie okien. A przy tym nie zwracać uwagi na fakt, że wcześniej przez wiele miesięcy świadomie i bez przerwy trzymał te okna otwarte przy mrozie…
MICHAŁ SADOMSKI
Fot. FotoPyK