Nie ma drugiego takiego maratończyka jak Eliud Kipchoge. Dlaczego? Bo rekordzista świata może być tylko jeden, to rzecz oczywista. Ale nie tylko to go wyróżnia. Od lat współpracuje z jednym trenerem, czyta dzieła filozofów i motywacyjne książki, a gdy trzeba kosi trawnik w ośrodku treningowym. Jego przygoda z maratonem rozpoczęła się od największej porażki. Przekuł ją w życiowy sukces.
Igrzyska, od których się zaczęło
W 2003 roku na światową scenę lekkoatletyczną z przytupem wszedł osiemnastoletni Eliud Kipchoge. Kenijczyk zaszokował wszystkich, pokonując w biegu na 5000 metrów Kenenisę Bekele, legendę długich dystansów (w kolejnym sezonie ustanowił rekordy świata w hali i na stadionie na pięć kilometrów) oraz Marokańczyka Hichama El Guerrouja. Z tym drugim ścigał się do ostatnich metrów, ostatecznie triumfując.
W kolejnych latach Kipchoge, który tak doskonale rozpoczął swą międzynarodową karierę, nie był w stanie powtórzyć takiego wyniku – do kolekcji swoich medali dołożył „tylko” brąz i srebro na igrzyskach olimpijskich (w Atenach i Pekinie) oraz srebro z mistrzostw świata w Osace z 2007 roku. Wszystkie na 5000 metrów. Później, przez kilka sezonów, nie udało mu się poszerzyć swej kolekcji, choć wciąż należał do światowej czołówki.
I wtedy przyszło załamanie. Przed igrzyskami olimpijskimi w Londynie dwukrotnie zajął siódme miejsce w krajowych „testach” – najpierw na 10000, a potem na 5000 metrów. Co to oznaczało? Że nie pojedzie na swoje trzecie igrzyska i nie powalczy o upragnione złoto. W konsekwencji Kipchoge zrezygnował z rywalizacji w tych konkurencjach i wydłużył dystans o ponad 30 kilometrów. Stał się maratończykiem.
– Wszystko co miałem się skończyło, musiałem patrzeć do przodu. To jest życie, trzeba zaakceptować wydarzenia, niezależnie od tego, czy są dobre czy złe. Musisz wiedzieć, że istnieją wzloty i upadki. Miałem nadzieję, że uda mi się na powrót wzlecieć, więc skupiłem się na przyszłości. Opłaciło się.
To tamto niepowodzenie sprawiło, że Kipchoge zaczął biegać maratony. Zresztą ze znakomitym skutkiem, co już wiecie. Wygrał dziesięć z jedenastu, w których wystartował i wydaje się, że śmiało można go nazwać jednym z największych, jeśli nie największym maratończykiem w historii.
Marek Tronina, organizator PZU Maratonu Warszawskiego:
– Można powiedzieć, że świadomie szykował się do tego, by zostać królem maratonu i jak to mówią Amerykanie – GOAT, najwybitniejszym zawodnikiem w historii. Po jego wynikach na 5000 metrów można było założyć, że on będzie biegał piekielnie szybko maraton. Nie jest taką efemerydą jak niektórzy zawodnicy (choćby poprzedni rekordzista, Dennis Kimetto), którzy pobiegali sezon-dwa i znikali. On biega regularnie i wygrywa.
Kipchoge nie osiągnąłby tego jednak, gdyby nie jedna osoba, która od kilkunastu lat stoi u jego boku i… za jego sukcesami.
Trener, bez którego by się nie udało
Eliud Kipchoge nazywa Patricka Sanga najlepszym trenerem na świecie. Ten gość rywalizował na 3000 metrów z przeszkodami i dwukrotnie zostawał wicemistrzem świata. Raz zdobył też olimpijskie srebro. Nie miał trenera, wszystko ogarniał sam. Dlatego w 1995 roku, gdy wciąż biegał, kilku kolegów z reprezentacji Kenii poprosiło go, by został ich szkoleniowcem. Już po dwóch latach jeden z nich, Bernard Barmasai, pobił rekord świata na trzy kilometry. Od tego momentu piął się po kolejnych szczeblach trenerskiej kariery, „produkując” wielu znakomitych biegaczy. Niezależnie od dystansów, jakie pokonywali. Jak to możliwe?
– Trzeba zaszczepić wiedzę w biegaczu i jego reakcja daje ci odpowiedź na to, czy dana metoda działa. Ta odpowiedź to dla mnie największe źródło wiedzy. Fundamenty treningu są wszędzie takie same, ale co nas różni, to możliwości – staramy się wytrenować zawodników odpowiednio do ich umiejętności. Indywidualizujemy program, mimo że treningi odbywamy w grupach.
Przekonał się o tym również Kipchoge, który z Sangiem współpracuje od kilkunastu lat. Ich wspólna przygoda rozpoczęła się w niecodzienny sposób – młody Eliud przychodził do swojego przyszłego szkoleniowca i prosił go o przygotowanie programu treningowego. Ten się zgadzał, zostawiając szesnastoletniego biegacza z dwutygodniową rozpiską. Trwało to wiele miesięcy, aż wreszcie Kipchoge wygrał lokalny bieg. Wtedy Patrick postanowił bardziej zainteresować się swoim „podopiecznym”. Po krótkiej rozmowie odkrył więc, że matka Eliuda była… jego przedszkolanką. Podarował też nastolatkowi swój zegarek. Od tamtej pory są niemal nierozłączni.
– Kiedy jesteś młody, zawsze masz nadzieję, że pewnego dnia staniesz się kimś. W tej podróży potrzebujesz kogoś, kto będzie trzymał cię za rękę. Nieważne kim jest ta osoba, jeśli uważa, że twoje marzenia są ważne. Kiedy ja znajduję młodą osobą z pasją, staram się ich nie zawieść. Wyciągam pomocną rękę i obserwuję, jak rośnie. Jeśli nie spotkałbym jego, moje życie byłoby inne.
Całkiem możliwe, że inne byłoby też życie Eliuda, bo Sang to trener fantastyczny. W zeszłym roku Nike wybuliło kilka milionów dolarów na to, by pomóc trzem biegaczom złamać barierę dwóch godzin w biegu maratońskim. W tym zawarły się m.in. koszty poprawienia programu treningowego każdego z nich. Sęk w tym, że w przypadku Kipchoge nie było czego udoskonalać. Dosłownie. Specjaliści zatrudnieni przez firmę stwierdzili jedynie, że jego trening jest perfekcyjny. Potwierdziło się to zresztą później, gdy przyszło do biegu, ale do tego przejdziemy później.
Sang to dla Eliuda jednak nie tylko trener. W wielu wywiadach biegacz nazywał go przyjacielem, mentorem i nauczycielem życia. Mówił, że ten „nauczył go być szczęśliwym i nie zbaczać z kursu”. Patrick o swoim podopiecznym też wypowiada się w samych superlatywach. Udziela również wskazówek innym trenerom. Co więc robić, by „wyhodować” sobie mistrza?
– Osiągnąć sukces to mieć wiedzę na temat treningu i bardzo dobrze poznać możliwości sportowca, którego się trenuje. Jeśli połączysz te dwie rzeczy – wiedzę i zrozumienie zawodnika – nigdy nie pójdzie ci źle w roli trenera.
Nie wiemy jak wy, ale my byśmy mu zaufali. Bo mówi to gość, którego podopieczni zdobyli kilkadziesiąt medali na największych światowych imprezach. Wśród nich najbardziej wyróżnia się oczywiście ten, o którego od początku nam tu chodzi.
Filozof, który biega szczęśliwy
Moglibyśmy napisać, że Eliud Kipchoge miał niecodzienne dzieciństwo. Każdego dnia musiał biec do szkoły trzy kilometry w jedną stronę, pracował na rodzinnej farmie, jeździł na rowerze do pobliskiego miasteczka, by sprzedać mleko, szybko stracił ojca. Sęk w tym, że wielu kenijskich biegaczy może „pochwalić się” podobnym życiorysem. To nie wyróżnia Eliuda w żaden sposób. Jego wyjątkowość objawia się tym, że jest… całkowicie normalny.
Co to oznacza? Choćby to, że codziennie wstaje o piątej, by trenować. „No dobra, ale jest wielkim mistrzem, więc to też nic niezwykłego”, powiecie. Okej, w takim razie dodajmy, że gdy przygotowuje się do sezonu mieszka kilkadziesiąt kilometrów od rodziny (żony i trójki dzieci), wraz z innymi, często dużo młodszymi biegaczami. Wszyscy oni traktują go jak brata. Jest jednym z nich: gdy przyjdzie jego kolej, gotuje posiłki, kosi trawnik, a nawet (o zgrozo!) czyści toalety. Przypomnijmy, że piszemy o gościu, który na koncie ma zapewne miliony dolarów.
Często podkreśla też, że codziennie pije mleko z pobliskiej farmy, je lokalne warzywa i owoce. Twierdzi, że nie potrzebuje żadnych suplementów czy odżywek, bo jego ciało czuje się dzięki temu znakomicie. A pieniądze, które ma? Cóż, równie dobrze mogłoby ich nie być. Przynajmniej na razie nie są mu potrzebne. Patrick Sang z pewnością jest dumny, bo to on mówił przecież, że:
– Pieniądze bardzo odwracają uwagę. Utalentowany sportowiec, który nie jest chroniony od problemów społecznych, nawet zarządzania pieniędzmi, nie będzie w stanie wystąpić na maksimum możliwości. Sportowiec, który nie jest mocny mentalnie, bardzo łatwo może się zgubić przez pieniądze.
Kipchoge nie zboczył z obranej przez siebie drogi. Dziś ma już zresztą sztab ludzi odpowiedzialnych za to, by tak się nie stało. Jednym z nich jest Valentijn Trouw, który o Eliudzie mówi:
– Jest bardzo zorganizowany, wszystko widzi jasno i klarownie. To sprawia, że jest tak dobry. Oczywiście, że chce odnieść sukcesy, wygrywać i pobijać rekordy, ale skupia się na tym, czego potrzebuje każdego dnia. (…) Obóz, w którym trenuje, został przygotowany dla juniorów bez pieniędzy. Myśleliśmy, że gdy ktoś już pokaże się światu, zacznie żyć na zewnątrz, ale wtedy sportowcy powiedzieli, że chcą w nim zostać. Eliud zorientował się, że jeśli chce odnieść sukces w maratonie, nie zrobi tego samotnie.
Dlatego Kipchoge codziennie trenuje w większej grupie. W jej skład wchodzą m.in. Geoffrey Kamworor (mistrz świata w półmaratonie) czy Abel Kirui (zwycięzca kilku z największych maratonów). „To bardzo ważne, że ich mam. Są wielką motywacją. Nie możesz się dobrze zaprezentować, gdy trenujesz samotnie” powtarza Eliud. Często mówi też, że chciałby, by wszyscy poszli w jego ślady – „Staram się zrobić coś dobrego, z nadzieją, że oni za mną podążą. Jeśli mogę im zaoferować jedną radę, to będzie to nauka pozytywnego myślenia – tak, by codziennie trenować z dobrym nastawieniem”.
Jeśli chodzi o jego treningi, to doskonale widoczna jest tu organizacja, o której wspomniał Trouw. Każdego tygodnia przebiega ok. 200 kilometrów. Lekko licząc. Zwykle ma dwa treningi dziennie: jeśli akurat nie robi interwałów lub ćwiczeń na stadionie, biegnie rano ponad 20 kilometrów i po południu kolejnych kilkanaście. To sposób, który zapewnia mu sukcesy i jego się trzyma. Swoje ćwiczenia z każdego roku zapisuje w notatnikach. Ma ich już piętnaście – po jednym na sezon.
„Tylko zdyscyplinowani ludzie są wolni. Jeśli nie jesteś zdyscyplinowany, stajesz się więźniem swoich nastrojów” mówi Kenijczyk. To jedno z jego mott. Inne? „W lekkoatletyce najważniejsze nie są nogi, a serce i umysł”. Przede wszystkim jednak z biegania wyciąga radość. „Kiedy biegam, czuje się dobrze, mój umysł czuje się dobrze. Śpię w biegu i cieszę się życiem”.
W osiąganiu sukcesów pomaga mu budowa ciała. Nie ma ani jednego zbędnego grama tłuszczu, wszystkie mięśnie podporządkowane są temu, by osiągnąć jak najlepszy wynik na dystansie 42 kilometrów i 195 metrów. Choć można odnieść błędne wrażenie, że jego organizm jest zmęczony – wygląda na starszego niż faktycznie jest. To m.in. przez to wielu nazywa go „Filozofem”. Ale główna w tym zasługa nie jego wyglądu, a umysłu. Cytat o dyscyplinie to tylko wierzchołek góry lodowej.
Eliud uwielbia książki motywacyjne – zawsze czyta jakaś przed snem. Jego ulubiona to „The Seven Habits of Highly Effective People,” Stephena R. Coveya. Kiedy czyta, zawsze robi notatki. A kiedy robi notatki, możecie być pewni, że są to naprawdę wartościowe zdania. Doktor Andrew Jones, ekspert ds. wytrzymałości, wspomina wypowiedź Eliuda z jednego z ich spotkań: „Zaczął od «Mądry człowiek powiedział kiedyś…». Nie pamiętam dokładnego cytatu, ale wyczytał go u Konfucjusza”.
– Chodzi o bycie poważnym wobec pracy, zmotywowanym i o nauczenie się, jak żyć z ludźmi. Jako ludzie nie musimy być zmartwieni. Musisz pamiętać, że po nocy zawsze przychodzi dzień. Staram się nie martwić. (…) To książka [„Who Moved My Cheese” – przyp. red.], która mówi, że musimy się zmieniać i nie trzeba się z tego powodu złościć. Nieważne, czy chodzi o sport, ekonomię czy cokolwiek innego.
Eliud więc się nie złości, tylko robi swoje. W jego przypadku oznacza to, że wygrywa maraton za maratonem – w swojej karierze przegrał tylko raz, a ówczesny zwycięzca Dennis Kimetto ustanowił wówczas rekord świata. Ten sam, który Kipchoge niedawno pobił.
Rekord, który wzmaga apetyt
Dwie godziny, minuta i trzydzieści dziewięć sekund. Najlepszy wynik w historii, przynajmniej spośród tych oficjalnie uznawanych. Z takim rezultatem na mecie berlińskiego maratonu zameldował się Eliud Kipchoge. I rozpętało się szaleństwo. Już wcześniej wszyscy eksperci wróżyli, że Kenijczyk w końcu zostanie najszybszym człowiekiem na tym dystansie, jednak sposób w jaki to zrobił, spowodował, że wszyscy osłupieli.
– Brakuje mi słów, by opisać ten dzień. Jestem bardzo wdzięczny i szczęśliwy, że pobiłem rekord. Dwa razy się nie udało, ale dziś już tak. Chcę podziękować wszystkim, którzy mi pomogli. Było trudno, biegłem swój własny wyścig. Ufałem swojemu programowi i trenerowi. To pomogło mi na ostatnich kilometrach.
Dość napisać, że złoty medalista olimpijski z Rio (tak, tam też był najlepszy) zostawił z tyłu swoich pacemakerów dużo wcześniej, niż było to zaplanowane. Po prostu nie wytrzymali narzuconego przez niego tempa. A mimo tego pobiegł tak, że – dosłownie – przesunął granice naszej wyobraźni. Bo pobicie rekordu o minutę i osiemnaście sekund to rzecz fenomenalna. A mógł to zrobić już kilka lat temu, gdy przeszkodziły mu w tym wkładki do butów, które wysunęły się i wystawały mu z tyłu. Skończył wtedy z obdartymi stopami i… zwycięstwem.
Statystyki berlińskiego biegu mówią same za siebie: po raz ostatni rekord tak znacznie pobito w 1964 roku(!), jego czas z drugiej połowy dystansu był o ponad pół minuty lepszy od jego pierwszej części i stałby się absolutnym rekordem Polski w półmaratonie. Do rekordu świata zabrakłoby mu dwóch minut i dziesięciu sekund.
Marek Tronina:
– Ten rekord świata to wynik taki, jak ten Boba Beamona, gdy skoczył 8,90 m w dal. Nie da się go porównać z żadnym innym wynikiem osiągniętym w maratonie. Powiedziałbym w dodatku, że Eliud to 8,90 skoczył bez wiatru w plecy. Nie miał tego dnia indywidualnych warunków, szybko swoją pracę odpuściły „zające”. To rezultat na poziomie 9,58 s Bolta czy 100 punktów Wilta Chamberlaina w jednym meczu. Kosmiczny wynik. Poprawił rekord świata o prawie dwie sekundy na kilometrze, a przy tych prędkościach to przepaść.
Kenijczyk nie zdołał jednak dobrze odsapnąć po rekordowym biegu, a wszyscy już marzą o tym, by Kipchoge przebił granicę dwóch godzin. Raz był blisko, choć w nieregulaminowych warunkach. W zeszłym roku na torze Monza zorganizowano próbę, która miała na celu właśnie zejście poniżej dwóch godzin. Kenijczyk był blisko, zabrakło mu 25 sekund. Wszystko zorganizowano jednak niezgodnie z wytycznymi IAAF, przez co wynik ten nie mógł zostać uznany za rekord świata. Ale za pokaz możliwości Eliuda – zdecydowanie. Zresztą nie pierwszy i, co już wiemy, nie ostatni. Czy stać go na to, by wreszcie złamać barierę dwóch godzin?
Marek Tronina:
– Co chwilę przekonujemy się, że te bariery są iluzoryczne. Zresztą, dlaczego akurat dwie godziny? Wiem, zmienia się z przodu cyfra. Ale to tylko swego rodzaju symbol. Myślę, że on zrobił już coś znacznie większego – pokazał, że to, co uważaliśmy do tej pory za barierę, czyli dotychczasowy rekord świata, nie musi być taką barierą. Bo on ten rekord po prostu roztrzaskał. Gdyby w tym roku miał dobrze przygotowanych pacemakerów, to kto wie, czy nie złamałby bariery dwóch godzin i minuty. Stało się jednak, jak się stało. I tak dokonał rzeczy nieprawdopodobnej.
Na dziś Eliud Kipchoge jest dominatorem. Wygrał 10 na 11 maratonów, w których wystartował. I to statystyka, która najlepiej oddaje wymiar jego panowania na tym dystansie. Jeśli ktokolwiek w najbliższych latach ma pobiec jeszcze szybciej, niż zrobił to Kenijczyk w Berlinie, to… tylko on sam. I to raczej kwestia nie „czy”, a „kiedy”, bo wydaje się, że z roku na rok Kipchoge staje się lepszym maratończykiem, zmierzając po miano najwybitniejszego w historii.
Marek Tronina:
– Gdyby ktoś pięć czy osiem lat temu spytał, kto jest najwybitniejszym maratończykiem w historii, to pewnie wszyscy doszliby do wniosku, że Haile Gebrselassie. Natomiast ja zawsze zwracałem uwagę na to, że Gebrselassie jest świetnym zawodnikiem w biegach, w których wszystko jest ustawione pod niego – on potrafił utrzymać tempo na rekord świata, niejednokrotnie go pobijał, natomiast nie radził sobie, gdy musiał się ścigać, była rywalizacja. Nigdy takiego biegu nie wygrał. Zrezygnował przecież ze startu na igrzyskach w Pekinie, choć był uznawany za faworyta. Tłumaczył wtedy, że to przez smog, ale nie kupowałem tego wyjaśnienia i nie kupuję go nadal. Eliud Kipchoge wygrywa za to wszystko – trzeba pobić rekord świata? Pobija go. Zdobyć złoty medal? Robi to. Ścigając się, nie tylko z zegarem, ale z innymi. To jest wielkość zawodnika.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix