Wizyta Legii Warszawa w Legnicy to zawsze było duże wydarzenie. W 1973 roku na sparing z zespołem prowadzonym Lucjana Brychczego przyszedł nadkomplet widzów, a frekwencja nie została powtórzona po dziś dzień. W 2014, gdy los skrzyżował drogi Legii i Miedzi w Pucharze Polski, w środę o 17:00 stadion wypełnił się do ostatniego miejsca. Nie było niespodzianki, gdy już w środę klub oznajmił, że miejscówki na spotkanie rozeszły się do ostatniej sztuki. Pojechaliśmy więc sprawdzić, czy pierwszy mecz Miedź – Legia, do którego oba zespoły przystępują jako rywale z jednej klasy rozgrywkowej, to nadal tak wielka sprawa.
Jak wielka była w latach 70.? Któż mógłby opowiedzieć o tym lepiej, jeśli nie jeden z zawodników grających wtedy w Legnicy?
– Legia jechała z obozu w Szklarskiej Porębie, była przed wyjazdem do USA. Wracając zagrali u nas mecz w bardzo mocnym zestawieniu. Do dziś pamiętam ich skład z tamtego meczu. Jak pan chce, mogę panu go podać – mówi mi Piotr Potycz, który grał przeciwko Legii w meczu sparingowym w styczniu 1973 roku. A potem wymienia: – Pierwsza jedenastka, to byli tak: Władysław Stachurski, Piotr Mowlik, Zygfryd Blaut, Andrzej Zygmunt, Kazimierz Deyna – coś mówi chyba, nie? – Tadeusz Cypka, Tadeusz Nowak, Wiesław Pacocha, Jan Pieszko, Stefan Białas i Robert Gadocha.
Sprawdzam na oficjalnej stronie Miedzi. Ani jednego pudła. Samo to, że mecz o pietruszkę sprzed niemal pół wieku zapadł panu Piotrowi tak mocno w pamięć pokazuje, jakim był on w Legnicy wydarzeniem.
– Oni wtedy grali w pucharach, to była drużyna, która nie tak dawno doszła do ćwierćfinału Pucharu Europy.
– A Miedź?
– Miedź wtedy grała w klasie okręgowej. Tylko że system był nieco inny, można powiedzieć, że na dzisiejsze, to była III liga. Pamiętam, że padł wtedy rekord frekwencji na stadionie. 10 tysięcy ludzi! Marka Legii robiła swoje, ludzie przyszli dla reprezentantów kraju, takich nazwisk jak Deyna, Stachurski, Gadocha, Mowlik, Blaut. Dziś to fizycznie niemożliwe, bo stadion by tylu nie pomieścił. A wtedy, w styczniu, ludzie przyszli mimo dużych opadów śniegu. Tak dużych, że przez moment było zagrożenie, że spotkanie się nie odbędzie. Ale kibice wraz z wojskowymi chwycili za łopaty i własnoręcznie odśnieżyli boisko.
Wielkie show dał w tamtym meczu Kazimierz Deyna, strzelec hat-tricka. Co osłodziło legniczanom porażkę 1:3, mimo której sztab Legii komplementował swoich przeciwników. – Trenerzy chwalili Miedź, że zespół grający tylko w klasie okręgowej nie dał odczuć tak dużej różnicy w poziomie. Wiadomo, że jak oni wracają z obozu kondycyjnego w górach, to nogi nie będą najlżejsze. Ale 3:1 wstydu nam nie przyniosło – mówi Potycz. I zaraz dodaje:
– Grałem na obronie przeciwko Stefanowi Białasowi. Z Gadochą też stoczyłem trochę pojedynków. Wypadłem chyba nieźle. Zachowałem nawet gazetę z tamtych czasów, Ignacy Ordon, drugi trener Legii wypowiedział się w taki sposób: “Macie młody zespół i kilku utalentowanych zawodników, a szczególnie Kazimierza Łukasika, Ireneusza Michalaka, Jerzego Pietraskę, Ryszarda Kryjona i Piotra Potycza”. Miłe słowa, przyjemnie się do tego wraca, nawet po tylu latach – kończy.
Na kolejne starcie przyszło czekać ponad cztery dekady. Wtedy los skrzyżował drogi Miedzi Wojciecha Stawowego i Legii Henninga Berga w Pucharze Polski. I choć obie ekipy dzieliła już tylko jedna liga, tym razem warszawskiej ekipie udało się wygrać w bardziej imponujących rozmiarach. 4:0.
Jedną z osób, które były w klubie z Legnicy wtedy i są też dziś, jest dyrektor sportowy Marek Ubych. Tamten mecz wspomina tak:
– Miałem okazję wtedy pracować z trenerem Stawowym. Gdy na mecz w Pucharze Polski przyjeżdżała Legia, to dzień wcześniej hasłem dominującym było „wszystkie ręce na pokład”. Nie załatwiamy pierdół, tylko zajmujemy się organizacją spotkania. Parę nadgodzin z tego wyszło. Ale wtedy funkcjonowaliśmy na innym poziomie piłkarskim, organizacyjnym. To było wielkie wydarzenie. Jak rok wcześniej wygraliśmy z Lechem, to było takie wydarzenie, że po wygranej urządziliśmy bankiet w hotelu dla sponsorów, przyszła na niego cała drużyna.
Dziś taka celebracja nikomu nie przeszłaby przez myśl. Ubych z uśmiechem porównuje tamtą „spinę” do atmosfery panującej w klubie w dniu wczorajszym.
– Wczoraj o 16:40 wyjechałem sobie z klubu, na spokojnie zamknąłem drzwi jako ostatni. Drużyna jeszcze później trenowała, ale w biurze mieliśmy bardzo spokojny dzień. Przyjeżdża Legia, wiadomo, podchodzimy z szacunkiem i pokorą do tego meczu. Jako klub, nie tylko jako drużyna, bo to jest Legia Warszawa. Pewnie ponad 10-krotnie większy budżet, wielka historia, świetni piłkarze. Ale też nie jest tak, że klękajcie narody, przyjeżdża Real Madryt.
W podobnym tonie na przedmeczowej konferencji wypowiadał się też Dominik Nowak, trener Miedzi.
– Legia to Legia i trzeba ją szanować, ale bez przesady. Miedź to także Miedź i coraz bardziej jesteśmy w tej ekstraklasie szanowani. Mam nadzieję, że po tym meczu ten szacunek do nas wzrośnie.
W sobotni wieczór w Legnicy słowo stało się ciałem, a nadzieja trenera Nowaka zmieniła się w rzeczywistość. Trudno bowiem po tym, co zobaczyliśmy, Miedzi nie szanować.
Kibicowsko – w ramach możliwości, jakie daje nie największy stadion – było naprawdę przyzwoicie. Choć jeszcze dosłownie kilka minut przed pierwszym gwizdkiem można było odnieść wrażenie, że sporo wejściówek spośród sprzedanego na ten mecz kompletu nie zostało odbitych na bramkach.
Nic bardziej mylnego – gdy tylko kibice Legii zaintonowali pierwszą swoją przyśpiewkę, na pozostałych trybunach nagle zrobiło się znacznie tłoczniej.
Bardzo fajna rzecz na sektorze rodzinnym – doping z flagami, z balonami. Dajemy okejkę.
Oczywiście choćby z racji ograniczonej liczby gardeł, to nie było takie spotkanie, które z racji atmosfery wspomina się latami, to potrafiło być głośno. Szczególnie, gdy kibice Miedzi wyczuwali, że ich drużyna przejmuje inicjatywę. Po golu Petteriego Forsella przez dłuższą chwilę rozbrzmiał cały stadion. Wyczuli bez pudła, za moment Marquitos miał setkę na 2:1, którą jednak koncertowo zmarnował. W drugiej części meczu niestety doping przerodził się w wymianę bluzgów – owszem, rozpoczętą przez legionistów, ale pociągniętą już praktycznie do samego końca przez obie ekipy.
Piłkarsko również Miedź pracowała sobie na gros pochwał. I też – szczególnie w pierwszej połowie. Wydawało się, że trudno będzie trzymać się rękami i nogami wpajanego przez Dominika Nowaka stylu gry, gdy przyjeżdża mistrz Polski. Że gdzieś z tyłu głowy będzie się pojawiała myśl: „nie kombinuj, wywal byle dalej”. Tymczasem nawet, gdy Legia prowadziła już 3:1, 4:1 i ruszała do pressingu bardzo ochoczo, mając chrapkę na kolejne gole, Miedzianka nieustannie wyprowadzała swoje akcje od tyłu, zwykle radząc sobie z zastawianymi przez legionistów pułapkami.
Do pewnego momentu Miedź naprawdę mocno wyglądała w obronie. Bardzo duży udział miał w tym Tomislav Bożić, dziś mogący spokojnie reklamować wyroby medyczne. A konkretnie – plastry. Takie odporne na wodę, ogień i wiatr. Jak przykleił się do Carlitosa w pierwszej minucie, tak nie puścił aż do samego końca pierwszej połowy. Zniechęcał do gry. Był dla Hiszpana rodzynkiem w serniku. Ananasem na pizzy. Atakował twardo, ale zwykle w granicach przepisów, co tym mocniej doprowadzało Hiszpana do szewskiej pasji. Najlepiej świadczy o tym fakt, że w drugiej części meczu Carlitos atakował głównie od drugiej strony, wyczuwając, że po pierwsze swojego dnia nie ma Zieliński, a po drugie – że przy Boziciu to sobie nie pogra. No i odpalił, wyglądał bardzo, bardzo dobrze, doczekał się też swojego gola.
To, co zaważyło jednak na zwycięstwie Legii, to niemal doskonały mecz Cafu w środku pola – strzelał, wywalczył karnego, ale – czego może nie było tak dobrze widać w telewizji – podejmował praktycznie same dobre wybory. Podłączał się w odpowiednim momencie, regulował tempo. Wreszcie sprawił, że Legia na dobre wygrała środek pola, którego rywale wcale nie mieli zamiaru łatwo oddać. Nieprzypadkowo grali dziś bez faktycznego wysuniętego napastnika, w jego roli mając Forsella tworzącego często przewagę w tej części boiska.
Dzięki temu do chwili, kiedy całkiem się posypała – czyli po golu Carlitosa – Miedź po prostu przyjemnie się oglądało. Choć chłód doskwierał i kibicom niezaopatrzonym w grube skarpety i przynajmniej (przynajmniej!) bluzę z długim rękawem współczujemy, to jednak dla takiego meczu warto było nawet nieco zmarznąć.
I choć 1:4 na papierze wygląda źle, to Miedź wcale tak źle nie wyglądała. I kibicowsko, i piłkarsko. Co tylko utwierdza nas w przekonaniu, że kierunek obrany przez władze klubu z Legnicy jest właściwy. Że chęć zbudowania dzięki pracy Dominika Nowaka zespołu atrakcyjnego, przyciągającego nie tylko tych zdolnych umrzeć za barwy kibiców, ale i po prostu fanów niezłej piłki, była bardzo dobrą pobudką.
Dzięki temu już dziś można z pełnym przekonaniem stwierdzić, że mecze takie jak ten dzisiejszy z Legią – urzędującym mistrzem Polski – owszem, nadal będą w Legnicy wydarzeniem. Ale nie wypatrywanym przez lata i wywołującym wielkie poruszenie, gdy wreszcie nadejdzie. Raczej ekscytującym, acz regularnym punktem programu, każdego roku raz czy dwa znajdującym swoje miejsce w kalendarzu legnickiego kibica.
SZYMON PODSTUFKA