“Kurwa, po co kręcisz piłką, podaj prosto!”,”Po co on kurwa znowu kiwa!” – takie epitety słyszał od kolegów z Lecha Poznań. Techniki zazdrościł mu Olisadebe, z którym grał w nigeryjskiej młodzieżówce. Był wtedy uznawany w Nigerii za znacznie większy talent.
Jego karierę złamała kontuzja, po której groziła mu amputacja. Uratował go nowatorski zabieg i ścięgno sprowadzone z Nowego Jorku od tragicznie zmarłego. Ale choć w piłce nie wyszło, w życiu jak najbardziej. Dziś, dwadzieścia lat po przyjeździe do Polski, Justin Nnorom ma tu rodzinę, własną firmę, jest też radnym.
Dlaczego uważa, że największymi atutami Polaków są szczerość i gościnność? Gdzie są największe różnice między piłką polską a nigeryjską? Dlaczego gdy chciał wracać do Polski mama zabrała mu paszport?
Zapraszamy.
***
Pasją do piłki zaraził mnie świętej pamięci tata, ale jako były wykładowca, a później urzędnik, zawsze kładł też duży nacisk na naukę. Uczył nas, że w życiu nie ma nic za darmo. Chcesz nowe buty do gry? Przynieś dobre stopnie ze szkoły. Chcesz coś sobie kupić? Zapracuj, myjąc co sobotę samochód. Wpajał nam, że pieniądze nie przychodzą łatwo i trzeba na nie pracować. Dziś w tym samym duchu staram się wychowywać swoje dzieciaki.
Najlepsza rada, jaką dostałeś od taty?
Bądź dobrym człowiekiem. Dla każdego. Szanuj ludzi bez względu na to, jaką mają pozycję, zasobność portfela, kim są. Pomagaj ludziom – nigdy nie wiesz, kiedy sam będziesz potrzebował pomocy. Bądź konkretny w życiu, dowiedz się czego od życia chcesz. Zachowaj skromność. Nie pozwól, by inni cię deptali. Tata wiele mnie nauczył, mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że dzięki niemu jestem dzisiaj takim a nie innym człowiekiem.
Był czas, gdy tej filozofii nie wyznawałeś?
Nie zdarzyło się. Żyłem w kanonie zasad nakreślonych przez ojca. Kiedykolwiek miałem w życiu trudności, po prostu do niego wracałem i znajdowałem w nim odpowiedź.
Nie przeżyłeś nastoletniego buntu?
Nie było kiedy – moje życie układała nauka i piłka. Jeśli już, to piłka była buntem – mama denerwowała się czasem, że nie wracam na obiad do domu, tylko zostaję grać na podwórku. A tata mówił wtedy: zostaw, będzie głodny, przyjdzie. Skoro gra, to znaczy nie jest głodny.
Jak tata zaszczepił ci pasję piłkarską?
Był kibicem Realu Madryt, oglądaliśmy wspólnie mecze “Królewskich” w telewizji. Oczywiście złapałem bakcyla i do dziś im kibicuję. Oprócz tego zabierał mnie na mecze Lobi Stars, naszego lokalnego pierwszoligowca.
Jakbyś porównał atmosferę meczów ligi nigeryjskiej z atmosferą meczów ligi polskiej, to gdzie są największe różnice?
Piłkarze w Nigerii nie są tak krytykowani jak w Polsce. Nie idzie? Przecież nie robią tego specjalnie. Zastanówmy się jak im pomóc, żeby wyszli z dołka. W Polsce jest trochę inaczej. Nawet ludzie, którzy nie znają się na piłce, potrafią długo z eksperckim zacięciem narzekać na zawodników. To czasami aż śmieszne. W każdej robocie są wzloty i upadki, więcej: każdy ma prawo do wzlotów i upadków. Każdy człowiek potrzebuje wsparcia w obliczu trudności. W Polsce zbyt często przy problemach dolewa się oliwy do ognia zamiast poszukać rozwiązania.
A gdzie twoim zdaniem są największe różnice kulturowe między Polską i Nigerią?
W Afryce ludzie są bardziej wyluzowani. Nawet człowiek, który nie ma co do garnka włożyć, chodzi uśmiechnięty. Nie narzeka na swoje życie, tylko powie: nie jest tak źle! W Polsce jak piłkarze nie są źli, to zły trener, zła reprezentacja, zły NFZ, zły rząd. Wszystko źle. Niektórzy nawet nie wiedzą do końca dlaczego są niezadowoleni, inni nie wiedzą po co narzekają.
Ale jak ktoś jest zadowolony i szczęśliwy, choć nie ma co do garnka włożyć, to nie wiem czy to aż tak zdrowe. Narzekanie może być też motywacją ku poprawie.
Ale uśmiech nie oznacza, że ten ktoś nie próbuje poprawić swojej sytuacji! Po prostu bezradność i niepowodzenia nie powodują, że zaczyna dołować innych. Wychodzę rano, zapytam znajomego “co słychać”, a on zacznie długo opowiadać o chorobach w rodzinie i tym jak źle jest w kraju, to jakby przekazuje mi też negatywną energię.
Wróćmy do twojej przygody z piłką. Wiem, że grałeś w młodzieżówce Nigerii z Olisadebe. Kto jeszcze ze znanych graczy w niej występował?
Nwankwo Kanu. Wilson Oruma. Celestine Babayaro. Ja byłem typowym środkowym pomocnikiem, rozgrywającym, dziesiątką. Miałem szesnaście lat, gdy dostałem powołanie do U-18. W U-20 grałem jako osiemnastolatek. Grałem też już wtedy w pierwszej lidze.
Wysoko. Miałeś kiedykolwiek przebłyski sodówki?
Nie. Pieniędzy było z piłki tyle, żeby pomóc rodzicom. Sam miałem wieżę hi-fi, walkmana, strój piłkarski, buty – czego więcej potrzeba?
Wieża, walkman. Widać, że muzyka była dla ciebie ważna. Czego słuchałeś?
A to się zdziwisz. Michael Bolton! Bardzo niedoceniany, jego piosenki zawsze próbują coś przekazać. Mam do dziś ciarki jak go słucham. Poza tym dużo country, szczególnie Kenny Rodgers. Tata uwielbiał taką muzyką, leciała w weekend od rana do wieczora.
Jak to się stało, że opuściłeś rodzinny dom i zaufałeś akurat ludziom z Polski?
Miałem trafić do Hannoveru 96, ale w lidze niemieckiej akurat trwał strajk. Uznaliśmy, że mogę zaadaptować się do europejskiego futbolu w Polsce. Choć prawda, że rodzice bali się mnie posłać do Europy. Skończyłem osiemnaście lat. Tata chciał, żebym poszedł na studia.
– Justin, to jest to, czego chcesz od życia?
– Tak.
– Nie lepiej poczekać, skończyć najpierw uczelnię?
– Tato, jak skończę studia będę miał 24 lata. Może być już za późno na wyjazd. A studia zawsze mogę zrobić, nawet w wieku 40 lat.
– Skoro tak chcesz, jedź. Ufam ci. Ale trzymam za słowo, że zrobisz kiedyś studia.
Wielką rolę odegrał świętej pamięci Henryk Loska, z którym byłem w bliskim kontakcie, a którego zaprzyjaźniony skaut, Szwed imieniem Stefan, przyjeżdżał do Nigerii. Henryk Loska podpisał nawet dokumenty o objęciu nade mną praw opiekuna. Do dziś z panią Krystyną Loską, a także ich córką Grażyną Torbicką jesteśmy jak rodzina. Nawet dwa tygodnie temu byliśmy u Grażyny na weekend. Znamy się dwadzieścia lat. Jest dla mnie jak siostra. Pani Krystyna traktuje moje dzieci jak własne wnuki. Wiem, że o każdej porze dnia mogę zadzwonić jeśli mam problem.
Przez pierwsze kilka lat w ogóle nie wiedziałem, że Grażyna czy pani Krystyna są takimi osobistościami w Polsce. Dopiero żona i teściowie mnie uświadomili. Z kolei jak poznałem żonę, ona nie wiedziała, że ja gram w piłkę. Futbol jej zresztą nie interesuje. Jak zabieram ją na mecz, zawsze bardziej interesuje się tym, co dzieje się w Kotle. Czasem nawet nie wie jaki padł wynik, ale potrafi opowiedzieć, co działo się na trybunach.
To dzięki żonie zostałeś w Polsce?
Absolutnie. Pierwsza myśl, gdy okazało się, że nie mogę grać w piłkę? Wrócić do Nigerii. Albo jechać do Anglii, gdzie mam rodzinę, tam studiować i pracować. Byłoby mi łatwiej zacząć. Ale ona w żadnym wypadku nie chciała zostawić rodziców. Argumentowała, że jeśli chcemy być razem, powinniśmy zostać w Polsce, przynajmniej będziemy mieli wsparcie z jednej strony. Robiliśmy bilans plusów i minusów.
Dyskusje trwały długo?
Nie. Człowiek zakochany… wiesz jak jest (śmiech). Poszedłem na studia w Polsce, skończyłem filologię angielską. Pracowałem w firmie językowej, potem otworzyłem swoją, którą prowadzę do dzisiaj.
Po tym jak to wszystko mówisz widzę, że na pewno nie żałujesz.
Ani przez moment. Nawet przez sekundę. Doskonała decyzja.
Olisadebe mówił, że jeśli chodzi o technikę mógł ci czyścić buty.
Gdy graliśmy razem w U-20, nie załapał się do wąskiej finalnej kadry, ja tak. Pamiętam, mówił też w wywiadzie, że nigdy by nie uwierzył, że on zrobi w Polsce większą karierę niż ja, bo ja byłem w Nigerii dużo bardziej znany, grałem w lepszym klubie i wygrałem z nim prawie wszystko.
Olisadebe wstrzelił się w styl polskiej piłki – szybki, silny chłop.
Tak, ja byłem typowym afrykańskim pomocnikiem, uwielbiającym bawić się piłką, stawiającym na technikę. Wiesz jakie były pierwsze słowa, jakich nauczyłem się w Polsce? “Kurwa, po co kręcisz piłką, podaj prosto!”. Nadawałem zbyt mocną rotację i mieli problem z przyjęciem. Albo “Po co on kurwa znowu kiwa!” (śmiech). W Nigerii mogliśmy przegrać mecz, ale przez to, że grałeś ładnie i serwowałeś techniczne sztuczki, i tak nosili cię na rękach, nie przejmując się wynikiem. Pamiętam taki mecz, kiedy założyłem w Nigerii siedem siatek starszym piłkarzom, każdy z nich o 30 kg większy ode mnie. Kiwałem na lewo i prawo, wychodziło mi wszystko. Kibice świętowali moją grę. Piłka nożna miała bawić, afrykańscy kibice uwielbiają artystyczny futbol, chyba nawet bardziej niż punkty.
Skoro byłeś tak dobry, dlaczego nie udało ci się tego przełożyć na polskie boiska? Wiem, że przydarzyła ci się straszna kontuzja, ale dopiero po dwóch latach.
Zostałem przestawiony na atak, a tutaj byli piłkarze z ugruntowaną pozycją – Żurawski i Reiss. Poza tym oni byli od małego uczeni europejskiej piłki nastawionej na efektywność. Non stop bieganie, kluczem wytrzymałość i ostra gra. Czasami patrzyłem na ligowe faule i zastanawiałem się: gdzie tu piłka? W Nigerii takiego zawodnika nazwano by drewniakiem i pogoniono. Trener Adam Topolski mnie cenił, imponowało mu, że tak samo dobrze gram obiema nogami, ale mówił, że potrzebuję czasu, żeby nauczyć się europejskiego grania. Przyznałem mu rację, ale początkowo treningi były dla mnie niezrozumiałe. Jesteśmy piłkarzami, a na treningu nie ma piłki, tylko w danym dniu wyłącznie biegamy? Do dziś jestem zdania, że jeśli ćwiczyć wytrzymałość, to z piłką. Trzeba biegać 90 minut za piłką? Trzeba! Ale co ci po samym bieganiu? W 90. minucie też grasz, nie tylko biegasz.
Zimowe obozy musiały być dla ciebie szokiem.
Biegaliśmy po lesie w śniegu sięgającym kolan. Nogi mi zamarzły. Marzyłem tylko o prysznicu. Wracamy do szatni. Ja od razu pod natrysk, odkręcając gorącą wodę ile się da. I się poparzyłem. Dopiero chłopaki tłumaczyli: Justin, tak się nie robi! Najpierw zimna woda! Był wtedy w Lechu Sekou Drame i on mnie nauczył, żeby przed biegami po lesie obwinąć nogę folią, a dopiero potem zakładać skarpetę. Izolowało ciepło, naprawdę działało.
A życiowo co było najtrudniejsze poza treningami?
Rutyna trening-hotel, hotel-trening. Masakra. Na szczęście później Adam Topolski zaczął mnie po sobotnich meczach zabierać do siebie do Słupcy. Zostawałem na weekend, jego synowie mówili po angielsku, graliśmy w gry komputerowe, spędzaliśmy czas. W poniedziałek wracałem z trenerem do Poznania. Fajna sprawa. Drugą trudną kwestią było jedzenie. W Polsce je się dużo kwaśnych rzeczy. Ale ja, jak pierwszy raz dostałem kapustę, myślałem, że jest zepsuta.
Dzisiaj już jesz kapuśniak?
Pewnie, że jem.
Kto w Lechu wziął cię pod skrzydła?
Michał Kokoszanek – był jedynym, który dogadywał się po angielsku. Na wyjazdach czy zgrupowaniach też mieszkaliśmy razem.
Jak nie znałeś języka, znając życie robili ci dowcipy.
Michał powiedział, że jak będę po faulu chciał kogoś przeprosić, mam powiedzieć “jestem najlepszy!”. Tak robiłem, rywale się zagrzewali. Nie wiedziałem co się dzieje, bo przecież przeprosiłem! Raz trener usłyszał i krzyczy: kurwa, co ty go jeszcze nakręcasz! Później mi wytłumaczyli.
Mecz z Widzewem, w którym strzeliłeś bramkę, faktycznie był ustawiony na remis?
Po meczu widziałem wydarzenia, które sugerowały, że faktycznie miał paść remis. Ja byłem młodym chłopakiem, nie wiedziałem co się dzieje. Zostałem delegowany do gry i chciałem jak najlepiej wykonać swoją robotę. Jednoznacznie nie chcę jednak określać, mogę być w błędzie.
Z Wisłą byłeś dogadany. Tak szczerze – grałbyś w tej drużynie?
Myślę, że tak. Pamiętam mecz z Wisłą w Poznaniu. Kiwałem o trzy głowy wyższych ode mnie Kałużnego i Węgrzyna. Smuda stał z boku i krzyczał: kto to jest?! Po meczu przyszedł i pogratulował: very good game, very good game. Skończył się sezon, byłem w Nigerii na wakacjach. Dostaję telefon od Andrzeja Grajewskiego, że chce mnie Wisła. Przerwałem wakacje. Przygotowywałem się z Wisłą do sezonu.
Jak wspominasz Franka Smudę?
Fajnie. Bo jak ma piłkarz wspominać trenera, który go lubił (śmiech). Mieliśmy bardzo dobry kontakt. Zawsze wołał na mnie nie Justin, tylko “Finidi”, po słynnym graczu reprezentacji Nigerii. Mówił, że mam identyczny styl. Chłopaki też podłapali i krzyczeli na mnie “Finidi, Finidi!”. Wszystko było dogadane, nawet numer na koszulce i mieszkanie w Krakowie. Ale Grajewski nie dogadał się z Wisłą. Noc przed pierwszym meczem Lecha wróciłem do Poznania.
Takie życie piłkarza.
Takie życie piłkarza. Później pojawiały się dywagacje: a może gdybym trafił do Wisły nie złapałbym kontuzji? Ale mój tata mówił: stało się, bo widać tak musiało się stać. Nie wiadomo co mogło się innego zdarzyć. Dwa lata temu twój kolega z liceum zmarł na boisku. Nie przejmuj się.
Masz do siebie pretensje o kontuzję?
Nie, nie była z mojej winy. Skończył mi się kontrakt w Lechu. Powrócił temat testów w Hannoverze, ale tam jeszcze nie zaczęli treningów, więc Grajewski załatwił, że będę przygotowywał się w Śląsku, żeby zachować kondycję i formę. Podczas treningu zamieszanie, wyskoczyłem, ktoś przyłożył plecy i źle wylądowałem. Skręcone kolano. Może nie byłoby tak wielkiego problemu, ale fizjoterapeuci powiedzieli, że nic mi nie jest, popsikali azotem i posłali na boisko.
Później wszystko zaczęło się psuć. W Poznaniu podczas operacji wdało się zakażenie gronkowcem. Miałem gorączkę, siedziałem trzy tygodnie w szpitalu, nie spałem, wymiotowałem. Nogę trzeba było znowu otwierać i płukać pod ciśnieniem. Potem wyszedłem, ale okazało się, że lekarz dał za krótki zaczep w kolanie na ścięgno i nie mam pełnego zgięcia nogi. Kolejna operacja. Masakra. Rekonstrukcja. Dostałem kontakt do doktora Roberta Śmigielskiego, lekarza z Warszawy, który wprowadzał w Polsce nowatorskie metody. Mówił, że potrzebny jest mi przeszczep ścięgna. Sprowadzono więzadło z Nowego Jorku od kogoś, kto tragicznie zmarł. Chciałem nawet skontaktować się z tą rodziną i jej podziękować, ale w szpitalu powiedzieli, że muszą szanować prośbę o anonimowość. Dopiero po tym zabiegu zacząłem normalnie chodzić. Dziękuję Bogu, bo było naprawdę ciężko. W pewnym momencie groziła mi nawet amputacja nogi. Wyszedłem z tego bez szwanku dzięki dobroci ludzi wokół mnie. Na rehabilitacji w Warszawie siedziałem kilka miesięcy. Wszystko miałem za darmo. Robert Śmigielski mówił: co chcesz, korzystaj i wracaj do zdrowia.
Pamiętam, na któreś wakacje pojechałem do Nigerii. Chodziłem o kulach. Mama nie chciała mnie puścić. Schowała mi paszport. Byłem najstarszym synem, jakby coś się stało tacie, ja zostawałem głową rodziny. Miało być super fajnie, a wracam z taką kontuzją. Znowu pan Henryk Loska wszystko pomógł załatwić. Zadzwonił do rodziców, zapewnił, że będzie dobrze i dostanę najlepsze leczenie. Słowa dotrzymał.
To jest druga część naszej polskiej natury. Ta gościnność.
Zdecydowanie. I jeszcze szczerość. Jak Polak cię lubi, to nigdy nie jest pół na pół czy z interesowności, tylko szczerze i mocno. Myślałem, że Afrykańczycy są gościnni, ale w Polsce byłem zszokowany. Spotkało mnie tu tyle dobra od ludzi, że naprawdę brakuje słów. Kontuzji doznałem, gdy nie miałem z nikim kontraktu. Lech wyciągnął rękę, podpisał umowę, dał mieszkanie i pensję. Mogłem się spokojnie leczyć. Dziękuję Kolejorzowi za wszystko, co zrobił dla mnie po kontuzji. Dziękuję wszystkim kibicom, którzy pomogli przetrwać najtrudniejsze chwile i do dziś o mnie pamiętają, życzą mi dobrze. Jestem mega wdzięczny. Dzisiaj czasem rozmawiam z przyjeżdżającymi do Polski obcokrajowcami. Pytają: słuchaj Justin, ty mówisz o Polsce tak dobrze, a w mediach nasłuchaliśmy się, że to nietolerancyjny kraj. Jak to jest? I tłumaczę im, że media muszą przesadzić, żeby wiadomość była atrakcyjna.
Jak to się stało, że trafiłeś do polityki?
Syn zaczął chodzić do akademii piłkarskiej, zacząłem charytatywnie w wolnym czasie pomagać w treningach, prowadzić zajęcia. Podczas Euro 2012 byłem ambasadorem UEFA Football Against Racism, co miało swój wydźwięk. Później pomagałem lokalnej społeczności w negocjacjach z byłą panią wójt – chcieliśmy otworzyć przedszkole w Dąbrówce. W domu zorganizowałem spotkanie rodziców, ustaliliśmy postulaty. Mówiliśmy, że doposażymy lokal sami, jeśli tylko gmina znajdzie miejsce. I udało się.
Do polityki się nie pchałem, po tym wszystkim różne komitety przychodziły i chciały mnie namówić, żebym spróbował. Początkowo odmawiałem. Dopiero na dwa miesiące przed wyborami zdecydowałem się kandydować na radnego. Ale ja bym tego w ogóle nie nazywał polityką. Działalność samorządowa to co innego. Więcej w tym społecznego działania. Ja wiem, że w dzisiejszych czasach wielka polityka próbuje włączyć się w lokalną, ale uważam, że to nie jest dobre. Samorząd to powinni być konkretni ludzie, ten sąsiad, tamten sąsiad, a nie partie. Ludzie, o których wiesz, kim są.
Nie czujesz się politykiem?
Nie. Wiem, że dzisiaj radnym próbuje się narzucać parasol polityki, ale to mała ojczyzna, w której chcesz coś zrobić dla swojej społeczności, a nie polityka. Dla polityka politykowanie to podstawowy cel jego zawodowej egzystencji, z tego żyje. Ja mam swoją firmę, z niej utrzymuję siebie i rodzinę. Zacząłem pewne projekty, które fajnie byłoby skończyć, ale jak nie wygram końca świata nie będzie.
Powiedz, serce zabiło mocniej, gdy przyjmowałeś polskie obywatelstwo?
Tak, ale był też w tym element przykrości. Wojewoda wielkopolski chciał, żebym zrzekł się nigeryjskiego obywatelstwa. Do dziś nie wiem na jakiej podstawie. Gdybym się zgodził, miałbym problemy przy wyjazdach do Nigerii. Moje dzieci mają podwójne obywatelstwo, mogłoby tam latać, a ja czekałbym na decyzję nigeryjskiej ambasady? Tym bardziej mnie to denerwowało, że w tym samym czasie pewien Afrykanin z Wrocławia dostał obywatelstwo, choć nawet nie spełniał wszystkich wymogów. A ja się nawet nie prosiłem, dostałem list, że spełniam wszystko i mogę wystąpić o obywatelstwo. Czułem, że polska to moja druga ojczyzna, złożyłem papiery, a potem taka niespodzianka. Uruchomiłem kontakty, udało się wszystko załatwić, ale pewien gorzki smak pozostał.
Dom zbudowałeś. Syn jest. Drzewo zasadzone?
Córka też jest. Wiem, że nawiązujesz do powiedzenia, ale córka tak samo ważna. A co do drzewa – wszyscy w rodzinie mamy po zasadzonym drzewie! Każde z moi dzieci ma swoje.
To co jeszcze chciałbyś osiągnąć?
Jestem człowiekiem spełnionym. Powiem szczerze, nie interesują mnie osiągnięcia materialne. Jedno tylko proszę – o zdrowie dla mnie i najbliższych, żebyśmy mogli jak najdłużej korzystać z życia.
Leszek Milewski
Fot. Facebook Justina