Na tę walkę kibice boksu musieli czekać wyjątkowo długo. W pewnym momencie mogło się nawet wydawać, że Giennadij Gołowkin (38-0-1, 34 KO) i Saul Alvarez (49-1-2, 34 KO) nigdy nie spotkają się w ringu. Ostatecznie udało się osiągnąć porozumienie, ale pierwszy pojedynek nie przyniósł rozstrzygnięcia. Dziś złej krwi między pięściarzami nie brakuje, a historia ich rywalizacji jest wyjątkowo długa i skomplikowana – nie brak w niej nawet takich wątków jak doping, skandaliczne sędziowanie i gra na czas. W nocy z soboty na niedzielę wyjdą do ringu po raz drugi. Obaj zapowiadają, że tym razem sędziowie nie będą już do niczego potrzebni.
Nie mogliby się od siebie bardziej różnić. Gołowkin to typowy ciężko pracujący chłopak ze wschodu, który do wszystkiego doszedł pracą u podstaw. Ani przez moment nie był bokserskim „złotym dzieckiem”, choć ma na koncie olimpijskie srebro. W niemieckiej grupie Universum długo był postrzegany jako jeden z wielu dobrze rokujących młodych zawodników. Nadzieją był tam wtedy boksujący w tej samej kategorii wagowej Felix Sturm, który bardzo szybko uwierzył, że zostanie kolejną legendą niemieckiego boksu.
Trenująca wtedy z obydwoma pięściarzami Karolina Koszewska wspominała niedawno, że w okolicach 2007 roku Kazach robił wrażenie niespotykanie ułożonego i skromnego chłopaka. „Nie miał gwiazdorskich manier. Zawsze można było z nim spokojnie pogadać. Nie wywyższał się jak Sturm – był po prostu jednym z nas” – opowiadała była mistrzyni świata w naszej audycji „Ciosek Na Wątrobę” w Weszło.fm.
W Niemczech Gołowkin gwiazdą nie został. Po wspólnych sparingach ze Sturmem wszyscy wokół zdali sobie sprawę, że ich walka może zakończyć się tylko w jeden sposób – niezbyt korzystny dla miejscowego faworyta. Dlatego też w późniejszych latach Niemiec zrobił wszystko, by uniknąć walki z coraz groźniejszym Kazachem. Tradycja unikania „GGG” miała się dopiero rozpocząć. Trudno w to uwierzyć, ale nie ma dziś dłużej panującego od niego mistrza świata w boksie – pierwszy pas wywalczył jeszcze w 2010 roku, choć był to zaledwie tytuł „regularnego” mistrza świata borykającej się z rozdwojeniem jaźni federacji WBA. Osiem lat później Gołowkin pozostaje jednak pięściarzem niespełnionym. Bokserska polityka w kategorii średniej sprawiła, że nigdy nie udało mu się zostać niekwestionowanym czempionem, ale od lat jest powszechnie uznawany za najlepszego pięściarza w tej mocno obsadzonej kategorii.
We wrześniu 2012 roku Kazach zadebiutował w USA, a jego pojedynek z Grzegorzem Proksą (28-1) pokazała wówczas stacja HBO. Polak wziął walkę z krótkim wyprzedzeniem, ale nie bał się niesprawdzonego na głębokich wodach rywala. Mistrzowski pas był na wyciągnięcie ręki, ale niestety pięści Kazacha okazały się zbyt ciężkie – nasz pięściarz lądował na deskach w pierwszej i czwartej rundzie, aż wreszcie w piątej odsłonie pojedynek został przerwany. „W wadze średniej pojawił się potwór” – zachwycał się komentujący ten pojedynek Max Kellerman.
„Dopiero będąc w ringu z Gołowkinem odczułem co to jest siła ciosu. Nawet jak nieczysto trafiał mnie gdzieś na bark, to czułem się jakbym dostawał kijem bejsbolowym! A pierwszy lewy prosty na czoło… Zacząłem widzieć lampy błyskowe wokół, bo tak mnie trafił! Nigdy nie odczułem takiej siły, a sparowałem przecież nawet z pięściarzami z kategorii junior ciężkiej” – wspominał niedawno Grzegorz Proksa w Weszło.fm.
Mozolny proces budowania marki „GGG” dopiero się rozpoczął. Pięściarz nie mówił za dobrze po angielsku, ale jego styl musiał robić wrażenie. Prezentował nie tylko brutalną, „chamską” siłę, ale też rzadko spotykany dziś na ringach zawodowych kunszt techniczny. Potrafił fantastycznie skracać ring, by osaczyć rywala pod linami lub w narożniku. Jego lewy prosty do dziś uchodzi za jeden z najlepszych w całej branży i pozwala na skuteczne ustawienie przeciwnika. Podczas ataku Kazach umie też zastosować wyjątkowo skuteczną przedwojenną taktykę „shiftingu” – zmiany pozycji w trakcie wyprowadzania serii ciosów. Przed czymś takim naprawdę trudno się obronić.
Oprócz tego Gołowkin ma także szczękę z tytanu. Nikt nigdy nie wstrząsnął nim na zawodowych ringach, nie mówiąc w ogóle o powaleniu na deski. W swoim arsenale ma także kapitalne ciosy na korpus, które niejednemu rywalowi zdążyły odebrać smak życia. Idealnie styl Kazacha definiuje to, co zrobił w starciu z Danielem Gealem (30-2) w 2014 roku. W trzeciej rundzie przyjął mocny cios rywala, ale momentalnie oddał mu… jeszcze mocniej, co zakończyło pojedynek przed czasem.
Efektowne nokauty szły w świat, a kolejni pięściarze robili coraz więcej, by udawać, że nie widzą zagrożenia. Oprócz Sturma do Gołowkina nie wyrywał się także znakomity Sergio Martinez (51-3-2, 28 KO) – ówczesny numer jeden kategorii średniej. Kazach robił co mógł w ringu – wygrywał kolejne walki i pojawiał się coraz wyżej w rankingach. W końcu siłą rzeczy zaczął zbierać kolejne pasy.
W październiku 2015 roku po pokonaniu Davida Lemieux (34-2) był już mistrzem świata federacji IBF, WBA oraz tymczasowym WBC. To właśnie wtedy jego walka z Saulem „Canelo” Alvarezem zaczęła być postrzegana jako kolejny wielki hit. Meksykanin był pełnoprawnym czempionem WBC, a organizacja nakazała zorganizowanie pojedynku, który miał wyłonić tego naprawdę najlepszego. Negocjacje nie były łatwe, bo stanowiska obu stron okazały się nie do pogodzenia. Gołowkin z oczywistych względów chciał tej walki jak najszybciej. To była jego szansa na wyjście z cienia i pierwsze w karierze starcie z gwiazdą rynku Pay-Per-View, która zarabia kilkanaście razy więcej od niego za walkę. Ze sportowego punktu widzenia mógł po prostu potwierdzić, że jest najlepszym pięściarzem na świecie bez podziału na kategorie wagowe.
Sport w cieniu biznesu
Obóz Alvareza zaczął grać na czas. Oscar de la Hoya – główny promotor Meksykanina, a kiedyś wybitny pięściarz – zaczął przekonywać, że ta walka potrzebuje „marynowania”. W skrócie – potrzeba więcej czasu, by świat zdążył zrozumieć jak wielkim wydarzeniem będzie ten pojedynek. W międzyczasie obaj powinni stoczyć walki z innymi rywalami, by całość potem sprzedała się jeszcze lepiej. W 2015 roku doradcy Gołowkina uwierzyli w ten blef. Obie strony odeszły od stołu z postanowienie, że po jeszcze jednej walce obaj spotkają się w drugiej połowie 2016 roku.
W kwietniu 2016 roku Kazach znokautował kolejnego przeciwnika, z kolei w maju Alvarez jeszcze efektowniej pokonał Amira Khana (31-3). Federacja WBC zachęcała obie strony do negocjacji, jednak niespodziewanie dla wszystkich pięściarz z Meksyku… zrzekł się tytułu. W świat poszedł prosty komunikat – „Canelo” boi się Gołowkina do tego stopnia, że woli oddać pas niż wyjść z nim do ringu.
Kazach robił dobrą minę do złej. Tak, zdobył kolejny tytuł, ale czas nie działał na jego korzyść. Miał już 34 lata i długo utrzymywał się na szczycie. Jego kolejne walki budziły coraz większe zainteresowanie, ale to dopiero pojedynek z Alvarezem miał być tym złotym strzałem. Decyzja obozu Meksykanina miała podłoże nie tylko sportowe. Negocjacje na narzuconych przez federację WBC warunkach – z podziałem puli bliskim 50/50 – były dla ich klienta po prostu skrajnie niekorzystne.
„Canelo” to jedna z największych gwiazd Pay-Per-View, którą w tym systemie oglądają miliony. Gołowkin w tym systemie zadebiutował starciem Lemieux. Choć do ringu wyszło wówczas dwóch mocno bijących mistrzów świata, to świetnie zapowiadające się od strony sportowej starcie obejrzało tylko 150 tysięcy widzów. Dla porównania – dostęp do walki Meksykanina z Miguelem Cotto wykupiło prawie milion osób. Pod względem marketingowym obu dzieliła przepaść i dla wszystkich było to jasne.
Jak ostatecznie doszło do ich spotkania? Alvarez szedł swoją drogą, która nie miała zbyt wiele logiki. Bardzo długo przekonywał, że jest za mały na kategorię średnią (160 funtów) i mordował się schodząc z wagą do limitu wagi junior średniej (154 funty), gdzie zdobył pas mistrza świata w 2016 roku. W maju 2017 roku zdecydował się jednak na walkę z rodakiem Julio Cesarem Chavezem (50-2-1)… w umownym limicie 164 funtów, a więc pomiędzy wagą średnią a superśrednią. Ciężko doszukać się tu większej logiki.
To był typowy skok na kasę – pojedynek odbył się w meksykańskie święto, jak większość walk Alvareza w ostatnich latach. W sumie sprzedano milion pakietów, a „Canelo” wygrał wyraźnie punkty po wypranej z emocji walce. W ringu po wszystkim dołączył do niego Gołowkin i nieoczekiwanie dla wszystkich ogłoszono, że doszło do porozumienia i długo oczekiwany pojedynek odbędzie się we wrześniu 2017 roku.
Znów – aspekt sportowy i biznesowy stworzyły tu nierozłączną parę. Kazach w dwóch poprzednich występach wreszcie pokazał ludzkie oblicze. Kell Brook (36-0) – mistrz świata wagi półśredniej (147 funtów) – jesienią 2016 roku poszedł dwie kategorie do góry i zmierzył się z unikanym przez wszystkich terminatorem. Nieoczekiwanie miał w tym pojedynku swoje momenty – zdołał wygrać kilka rund, ale potężne ciosy Kazacha w końcu sprawiły, że pękła mu kość oczodołu i musiał się poddać.
W marcu 2017 roku przerwana została z kolei imponująca seria Gołowkina, na którą złożyły się 23 wygrane z rzędu przed czasem. Godnym rywalem okazał się niedoceniany Daniel Jacobs (34-1), który po ambitnych dwunastu rundach przegrał minimalnie na punkty. W zgodnej opinii dziennikarzy i kibiców obie te walki pokazały, że terminator sprzed lat po drodze zdążył się już trochę zardzewieć.
To właśnie w takich okolicznościach pojedynek „Canelo” z Gołowkinem wreszcie stał się faktem. Sprzedał się fantastycznie jak na obecne warunki – generując 1,3 miliona wykupionych pakietów PPV. Alvarez więcej sprzedał tylko przy okazji spotkania z Floydem Mayweatherem (2,2 mln). Wokół walki działo się jednak trochę dziwnych rzeczy. Niektórzy przecierali oczy ze zdziwienia podczas ceremonii ważenia – „mniejszy” do tej pory „Canelo” wyglądał na dużo bardziej umięśnionego od Gołowkina.
Kto to sędziował?!
W ringu style obu pięściarzy złożyły się na arcyciekawe widowisko. Nie była to może wojna na wyniszczenie, ale pojedynek pełen zwrotów akcji. Znany z wolnego wchodzenia w walki Alvarez wygrał kilka pierwszych rund. Potem zaczął dominować Gołowkin, który znakomicie wykorzystywał swój firmowy lewy prosty. Boksował jednak trochę… dziwnie – w ogóle nie szukał ciosów na korpus. „Canelo” odpowiadał kontrami i obudził się w ostatnich rundach. Wrażenie było dość powszechne – mimo wszystko to Kazach wydawał się tego dnia lepszym pięściarzem.
Punktujący nieoficjalnie dla HBO Harold Lederman widział wygraną „GGG” w stosunku 116:112. Decyzja sędziów była jednak kuriozalna i długo komentowana. Dave Moretti ocenił walkę 115:113 na korzyść Kazacha. Don Trella wypunktował remis 114:114, który normalnie pewnie byłby trochę kontrowersyjny. W świetle ostatniej karty wszyscy o nim prędko zapomnieli. Adalaide Byrd widziała wygraną „Canelo” – i to jaką! Wypunktowała 118:110 na jego korzyść – uznała więc, że wygrał aż 10 (!) z dwunastu rund. Takich bzdur nie opowiadali po walce nawet żyjący w swoim świecie promotorzy Meksykanina.
Sprawa odbiła się szerokim echem – Byrd została zawieszona, ale nikt nie wykazał jej niczego poza galopującą niekompetencją, co nie przytrafiło się jej zresztą po raz pierwszy. Nierozstrzygnięty wynik oznaczał jedno – potrzebny jest rewanż. Miało do niego dojść w maju 2018 roku. Odbyła się nawet pierwsza konferencja prasowa promująca to wydarzenie i rozpoczęto intensywną promocję. Wtedy jednak okazało się, że Canelo został złapany na dopingu. W lutym dwukrotnie w jego organizmie wykryto clenbuterol – środek używany do ścinania wagi.
Sam zainteresowany przed kamerami przekonywał, że obecność substancji to zasługa… meksykańskiej wołowiny. Niektórzy właściciele faktycznie szprycują tymi środkami swoje zwierzęta, ale mało kto uwierzył w tę bajkę. „Canelo” został przyłapany w specyficznym momencie – tuż przed rozpoczęciem obozu przygotowawczego, kiedy zdecydowanie mógł nie spodziewać się testu. Jeśli w jakimś momencie miał sięgać po doping, to właśnie wtedy. W całej sprawie bardziej zaskakuje jednak coś innego – wszyscy wokół uwierzyli pięściarzowi, choć na poparcie słów nie dostarczył żadnych dowodów. Nie przebadano nikogo z jego otoczenia (w końcu raczej nie jadł „skażonej wołowiny” sam), nie namierzono też podejrzanej hodowli. Nikomu specjalnie nie zależało na zbadaniu sedna sprawy – argumenty Meksykanina po prostu przyjęto za prawdę.
Ostatecznie zdecydowała magia nazwiska i Alvarez został zawieszony na śmieszne pół roku. Gołowkin w maju wyszedł do ringu z Vanesem Martirosyanem (36-3-1) i wygrał przez nokaut w drugiej rundzie. Potem rozpoczęła się kolejna tura negocjacji. Stolik został wywrócony do góry nogami – teraz to „Canelo” potrzebował Kazacha. Po remisie i kontrowersjach z dopingiem nikt nie chciał oglądać go w starciu z kimś innym. Obie strony straszyły się publicznie w mediach, ale w końcu osiągnięto porozumienie.
Rewanż odbędzie się tam gdzie pierwsza walka – w Las Vegas. Być może sprzeda się jeszcze lepiej, bo między pięściarzami pojawiła się nieobecna wcześniej zła krew. Gołowkin od dawna publicznie beszta Alvareza i bez ogródek nazywa go oszustem. Wskazuje, że już przed pierwszą walką widział ślady igieł na całym jego ciele. Obrażony Meksykanin konsekwentnie odmawiał spotkania twarzą w twarz z rywalem – pierwszy raz doszło do niego dopiero podczas piątkowej ceremonii ważenia. Spokojny zazwyczaj „Canelo” ruszył na Kazacha i wyglądał na kogoś, kto chce go zaatakować tu i teraz. Mistrz przyjął jednak wszystko z zimną krwią, a potem powtórzył swoje zarzuty.
„Straciłem szacunek do niego i jego zespołu. Znieważyli ten sport, znieważyli opinię publiczną i mnie. Strasznie chcę go pokonać, ale to dla mnie nic osobistego – to po prostu biznes. Za pierwszym razem przede mną uciekał, ale przyszedłem tu walczyć w meksykańskim stylu. Tym razem znokautuję Alvareza” – zapowiada z wyjątkowym spokojem Gołowkin.
W mediach wtóruje mu trener Abel Sanchez, który znalazł się w szczególnej sytuacji. Choć jest Meksykaninem, to publicznie krytykuje rodaka, nazywając go tchórzem i zachęcając do podjęcia otwartej walki ze swoim podopiecznym. Wydarzenia z ceremonii ważenia pokazują, że taktyka zdaje się przynosić skutki. Właśnie o to chodzi – „Canelo” idący z Gołowkinem na otwartą wojnę to coś, o czym marzy sam Kazach i jego trener. Dla „GGG” takie warunki to środowisko naturalne – o wiele gorzej wygląda, gdy musi między linami kombinować i szukać rywala.
Bez względu na taktykę, pojedynek zapowiada się frapująco. Alvarez faktycznie wygląda na zdecydowanie mniej umięśnionego niż przed pierwszą walką. Wciąż – w wieku 28 lat dopiero wkracza w swój najlepszy okres. Tego samego nie można powiedzieć o 36-letnim już Gołowkinie. Historia boksu uczy, że wielcy mistrzowie bardzo często przegrywają nie tyle z kolejnymi rywalami, co właśnie z czasem.
Mimo wszystko Kazachowi będą dziś kibicować nawet ludzie niezbyt interesujący się boksem. Bardzo długo był unikany przez najlepszych na świecie, którzy w kluczowych momentach woleli patrzeć w innym kierunku. Promotorzy „Canelo” również postanowili przeczekać jego bokserski prime. Opóźniali tę walkę jak tylko mogli, a ich podopieczny w międzyczasie wolał oddać pas bez walki niż podjąć wyzwanie kiedy chciał tego cały bokserski świat. Potem mógł liczyć na absurdalną przychylność sędziów w pierwszej walce, a po wszystkim został przyłapany na niedozwolonym wspomaganiu. Ciężko kibicować komuś z taką historią w starciu z kimś tak szczerym i uczciwym jak „GGG”.
Nie można jednak zapominać o tym, że Alvarez też jest kapitalnym pięściarzem, który będzie chciał odzyskać honor i reputację – coś bezcennego dla meksykańskich pięściarzy. Gołowkin walczy za to o sportową nieśmiertelność. Wygrana zapewni mu status jednego z największych mistrzów w historii kategorii średniej, ale z pewnością tym razem nie będzie chciał niczego zostawiać w rękach sędziów.
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl