– Kiedy skończył się mecz i odtańczono na boisku taniec radości, w pewnym momencie usiadałem na ławce. Pomyślałem sobie: „To już? To koniec?”. Niedowierzanie. Jest takie znane powiedzenie o gonieniu króliczka, a my go właśnie wtedy złapaliśmy – mówi Marcin Możdżonek wspominając zwycięski finał z Brazylią podczas mundialu w 2014 roku. Kilka dni po starcie mistrzostw świata we Włoszech i Bułgarii zajrzeliśmy za kulisy kultowego już meczu z Canarinhos.
*
Bronisław Komorowski apelujący do Polsatu o odkodowanie finału, wyraźnie przegrany pierwszy set, reaktywacja biało-czerwonych, szalejący na lewym skrzydle Mateusz Mika, Wlazły kończący ostatnią piłkę, 3:1 na tablicy wyników, erupcja katowickiego Spodka – to wszystko pamiętamy.
A jak ten jeden z najważniejszych meczów w historii polskiej siatkówki wyglądał z perspektywy szatni i samych zawodników? Jak podopieczni Stephana Antigi radzili sobie z ciśnieniem, które po wygranym półfinale wykraczało wręcz poza skalę? Które momenty finału były kluczowe? Co działo się po meczu?
*
– Kiedy awansowaliśmy do najlepszej czwórki globu, była wielka radość, ekscytacja, ale też chłodna głowa. Wszystko w jednym. Do półfinałowego meczu z Niemcami podeszliśmy w ten sposób, że go wygramy, bo jesteśmy lepsi. Trzeba było po prostu grać ostrożnie, poprawnie, bez prostych błędów. I to się udało, chociaż Niemcy byli trochę jakby u siebie, bo wszystkie wcześniejsze mecze grali w Katowicach, mieli turniej życia – mówi Weszło Marcin Możdżonek.
To był zdecydowanie jeden z najbardziej nerwowych momentów Polaków na tamtych mistrzostwach. Prowadzeni przez Vitala Heynena Niemcy, chociaż byli dużą niespodzianką mundialu, mieli zostać odprawieni przez naszych dość łatwo. Skończyło się jednak wygraną 3:1, a pierwsze dwa sety toczyły się na przewagi. – Zadanie zostało jednak wykonane, weszliśmy do finału i pomyśleliśmy, że teraz niech się dzieje wola nieba – opowiada nasz środkowy.
Mecz półfinałowy zakończył się grubo po 22, czyli do spotkania o złoto pozostała mniej niż doba. W sobotni wieczór był więc czas co najwyżej na kolację, wymasowanie obolałych mięśni, drobne zabiegi i powrót do pokoju. Chociaż jak mówią sami gracze, „panowało duże podniecenie i ogólna ekscytacja”.
– Wiadomo, że jak już osiągnęliśmy ten finał, to wszyscy rozegrali sobie ten mecz w myślach ze cztery razy. Przyjmowaliśmy różne scenariusze, ale w dniu meczu postępowaliśmy według schematów – mówi Krzysztof Ignaczak, który był zmiennikiem Pawła Zatorskiego.
PZPS potrafił zadbać, aby w najważniejszych momentach nieco przewietrzyć głowy siatkarzy. Przed arcyważnym meczem z Iranem w planie dnia znalazł się chociażby zamknięty występ kabaretu Neo-Nówka. Ostatni dzień mistrzostw to był już jednak typowo siatkarski dryl. Niedziela zaczęła się od analizy wideo, potem Stephane Antiga i Philippe Blain przeprowadzili trening, ale na nieco wyższych obrotach ćwiczyli na nim tylko rezerwowi z meczu z Niemcami, czyli Dawid Konarski, Andrzej Wrona, Paweł Zagumny i wspomniany Możdżonek. Reszta rozciągała się, raczej oszczędzała siły. Odprawa przed finałem z Brazylią nie była długa, bo rywal był już rozpisany przed pierwszą potyczką w trzeciej fazie turnieju (Polacy wygrali po tie-breaku).
– Na odprawie nie było większej napinki. Wiedzieliśmy, że Brazylia to klasowy zespół, który od ponad dekady w zasadzie nie schodził z poziomu medalowego. Wiedzieliśmy, że to będzie ciężka batalia, bo grali już wielokrotne w finałach. Mieli przewagę doświadczenia, natomiast mieli też w swoim szeregu kilku graczy, którzy nie posmakowali takich meczów. Jednym z takich słabych ogniw, które później nie wytrzymało, był chociażby Lucarelli – mówi „Igła” przypominając, jak zawodnicy spędzali ostatnie godziny przed meczem: – Większość z nas ma swój rytm dnia. Jeden wziął kąpiel przed wyjazdem, drugi czekał z tym przed samym wyjściem na boisko, ktoś pięć razy sprawdzał, czy na pewno zabrał ze sobą wszystko, ktoś wypił tradycyjnie kawę, ktoś grał na komputerze lub czytał książkę. Każdy miał swój rytuał, który się sprawdzał. Być może nie wszyscy sportowcy się do tego przyznają, ale większość nie próbuje nic zaburzać, jak idzie. Mogę opowiedzieć nawet anegdotkę, że miałem w juniorach kolegę, który ręki nie mył, bo dobrze atakował. I przez całe mistrzostwa, kiedy szedł kąpać się pod prysznic, to trzymał dłoń w worku. Nawet takie rzeczy się zdarzają.
Ekscentryczny libero podczas mundialu „wyprodukował” kilkanaście odcinków vloga „Igłą szyte”. Jak przyznaje, w decydujących momentach kamera jednak często zostawała w torbie. – Konsultowałem z chłopakami, kiedy pozwalają mi wejść z kamerą. Mając takie doświadczenie jakie mam, wiedziałem, kiedy trzeba było sprzęt wyłączyć. Powiem tak: kilka pamiątek zostało i na pewno nigdy ich nie opublikujemy. Ale między sobą będziemy się z nich śmiali bardzo głośnio i szeroko.
Po południu, po przerwie obiadowej, drużyna zaczęła pakować się do wyjazdu z hotelu.
– Przejazd autokarem to była cisza przed burzą. Ekscytacja, owszem, była, ale większa panowała chyba jednak przed pierwszym meczem turnieju, kiedy „gonił” nas nawet helikopter telewizyjny. Przed meczem z Brazylią było już stuprocentowe skupienie, jedni siedzieli ze słuchawkami na uszach, drudzy spoglądali jeszcze w kartki z taktyką – przypomina Możdżonek. – Był stres, ale on jest zawsze. Presja była, jest i będzie. Pytanie, kto lepiej sobie z nią poradzi. Drużyny często są na podobnym poziomie przygotowania fizycznego, taktycznego, technicznego i wtedy właśnie wychodzą te smaczki, kto lepiej radzi sobie z adrenaliną.
*
Brazylijczycy, którzy już czekali w finale, przez cały turniej strasznie stękali.
Najbardziej na poziom sędziowania oraz samą organizację imprezy. Trener Bernardo Rezende wietrzył spisek, ponieważ najpierw po wygraniu grupy przenieśli mu drużynę z Katowic do Łodzi, a w trzeciej fazie turnieju jego kadra w odróżnieniu od naszej nie miała wolnego dnia między meczami. Do tego doszło zamieszanie po przegranym 2:3 meczu z Polską, bo Canarinhos twierdzili początkowo, że zostali skręceni przez sędziów. Niezadowolony Bernardinho schodząc z boiska pokazał „fucka” stojącemu obok dziennikarzowi, a potem nie poszedł na obowiązkową konferencję prasową. Część zawodników nie przeszło też przez tzw. strefę mieszaną. Poziomem do swojego trenera dostosował się również Murilo Endres, który tak bardzo nie mógł pogodzić się z przegraną, że… rzucił ręcznikiem w obserwatora FIVB. Wrzało.
– Mieliśmy z nimi różne zwady, często potrafili obrócić kota ogonem. My mieliśmy jednak świadomość, że potrafiliśmy z nimi wygrywać i za Anastasiego, i za Antigi. Nie tak jak kiedyś, że byli hegemonem i nie można było ich dotknąć. To był już zespół ugryziony, napoczęty – podkreśla Krzysztof Ignaczak. – Myślę, że w ich głowach musiała kiełkować myśl o poprzednim meczu z nami. Bo skoro raz przegrali z Polakami, to porażka w finale wcale nie była taka niemożliwa. Okazaliśmy się bardziej dojrzałym zespołem pod względem emocjonalnym. Mariusz z „Winiarem” doskonale pamiętali przegrany finał z 2006 r., wielu czuło, że jest to dla nich ostatni gwizdek na tak duży sukces. Każdy chciał, żeby to pokolenie odeszło jako zwycięskie.
W meczu u złoto w nabitym po brzegi Spodku (były podejrzenia, czy nawet nie przekroczono norm bezpieczeństwa), to jednak trzykrotni mistrzowie świata napoczęli Polaków. Pierwszy set był nerwowy z naszej strony, co skończyło się przegraną do 18. – Dochodziło do różnych sytuacji, nawet do sprzeczek rezerwowych ze sztabem szkoleniowym, bo każdy chciał coś dodać od siebie. Ale jak stawka jest wysoka, to i nerwy są wielkie. Sam jednak wewnętrznie czułem, że mimo przegranego pierwszego seta i tak mecz wygramy. Czułem, że to było wszystko, na co stać tego dnia Brazylię – wspomina dziś Marcin Możdżonek, który akurat cały tamten mecz spędził wśród rezerwowych.
W drugiej partii Polacy prowadzili już nawet sześcioma punktami (17:11), wyglądało na to, że stan meczu zostanie wyrównany, ale przytrafiła się fatalna seria błędów i trzeba było bić się od stanu 18:18. Siadło przyjęcie, Wlazły grał na niskim procencie w ataku, do tego błędy na rozegraniu zaczął popełnić Fabian Drzyzga. Jak skwitował to komentujący mecz dla telewizji Tomasz Swędrowski, znaleźliśmy się wtedy w czarnej d….ziurze.
Receptą na uciekający mecz było m.in. wprowadzenie Pawła Zagumnego, który jeszcze stojąc w kwadracie dla rezerwowych miał plan – odciążyć Wlazłego i uruchomić skrzydłowych Mateusza Mikę i Michała Winiarskiego. Wypaliło, pierwszy miał dzień konia i zdobył w całym meczu aż 22 punkty, drugi 13. Do tego w najważniejszym momencie odkręcił się Wlazły (13). Gra Brazylijczyków zaczęła się rozłazić, psuli ważne piłki w końcówkach i przegrali wszystkie pozostałe partie. 3:1.
Tak Paweł Zagumny wspominał decydującą akcję meczu w autobiografii „Życie to mecz”: – Swoje ostatnie zagranie w tym meczu zapamiętam do końca życia. Odebraliśmy zagrywkę, a ja musiałem w ułamkach sekund zadecydować, który wariant ataku wybrać. W pierwszej chwili przez głowę przeszło mi jakieś kombinacyjne zagranie. Zganiłem siebie w myślach: Raz w życiu nie kombinuj, tylko wystaw tę cholerną piłkę Mariuszowi. On na pewno będzie wiedział, co z nią zrobić! Czułem, że Brazylijczycy spodziewają się ataku Mateusza Miki. Zagrałem więc piłkę do Wlazłego. On skończył ten mecz.
To było oficjalne przyklepanie drugiego tytułu mistrza świata dla reprezentacji Polski. 40 lat po zdobyciu złotego medalu w Meksyku przez drużynę Huberta Wagnera.
*
Później w Spodku zaczęła się wielka, biało-czerwona feta, którą najlepiej opisał na załączonym filmiku Michał Kubiak: “Masakra, kurwa, masakra“.
Wszyscy na trybunach oszaleli, część ludzi płakała, bo przecież niecodziennie Polacy zostają mistrzami świata w jakiejkolwiek dyscyplinie. – Kiedy skończył się mecz i odtańczono na boisku taniec radości , w pewnym momencie usiadałem na ławce. Pomyślałem sobie: „To już? To koniec?”. Niedowierzanie. Jest takie znane powiedzenie o gonieniu króliczka, a my go właśnie wtedy złapaliśmy – opowiada Możdżonek.
Puchar za mistrzostwo jako pierwszy wzniósł kapitan Michał Winiarski, czyli ten, który jeszcze kilka dni wcześniej nie mógł prawie chodzić przez fatalną kontuzję pleców, która przypomniała o sobie w meczu z Iranem. Przyjmujący podczas ostatnich dwóch meczów mistrzostw prawie świecił się jak żarówka od ciężkiej blokady, którą kazał sobie zaaplikować.
– Ale musiałem to zrobić, bo grałem całe mistrzostwa i miałem nie zagrać w półfinale i finale? Wiedziałem, że muszę wziąć blokadę i po prostu spełnić swoje marzenie. To naturalne. Oczywiście ryzyko było, bo wcale nie musieliśmy zostać mistrzami świata, ale później okazało się, że wszystko to było opłacalne. Jasne, przypłaciłem to zdrowiem, ale tamtej decyzji nie żałuję. Wcześniej pewnie były chwile, kiedy mogłem dużo bardziej o siebie zadbać i nie musiałem tak balansować na krawędzi, ale na pewno takim momentem nie były mistrzostwa świata w Polsce. Musiałem grać do końca – mówił „Winiar” w wywiadzie dla Weszło.
Spodek świętował długo, ale niektórzy siatkarze po wszystkim mieli pewien wyrzut sumienia – że nie wyszli do wielotysięcznego tłumu, który dopingował ich pod halą. W całym zamieszaniu nikt nie wpadł po prostu na pomysł, żeby wyprowadzić tam drużynę chociaż na kilka minut.
Impreza przeniosła się naturalnie do szatni. Siatkarze mają najwyraźniej podobny gust muzyczny co piłkarze, bo podrygiwali w rytm swojskiej „Szalonej rudej” wysoko cenionego w niektórych kręgach duetu DJ Disco & MC Polo. Później drużyna pojechała do hotelu, gdzie – jak zdradzał w swojej książce Paweł Zagumny – bankiet trwał do samego rana. Chociaż tutaj zeznania zawodników nie są do końca spójne.
Krzysztof Ignaczak rzuca pół żartem (?), pół serio: – Może kiedyś opiszę to w swojej biografii, bo to co Paweł napisał, to była jego perspektywa, może czegoś nie pamiętał. Bo z tego co ja pamiętam, to bankiet trwał dwa dni.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl