Wrocław był pusty. Na ulicach niby pełno ludzi, w kolejce do KFC w Arkadach Wrocławskich należało odstać swoje, ale tego, że za chwilę zagra tu kadra Polski nie było widać. Ot, miejska codzienność, pośpiech i właśnie – trochę wbrew logice – reprezentacyjna pustka. O Lewandowskim, Szczęsnym i Krychowiaku nie myślał chyba nikt. Wrocław po prostu nie żył meczem Polski z Irlandią. On to wydarzenie po prostu przegapił. W powietrzu nie było czuć atmosfery spotkania. Jego klimat nie walił po nozdrzach ani nie bił w oczy. Wrocław był taki sam, jak każdego dnia.
– Dlaczego nie widać, że dziś gra tutaj reprezentacja? – zagaduję na mieście starszego faceta, który chwilę wcześniej przedstawił się jako rodowity wrocławianin.
– Diabli wiedzą – słyszę w odpowiedzi. – Podobno sprzedali tylko dwadzieścia pięć tysięcy biletów, a na stadion wchodzi ponad czterdzieści. Trochę mało.
Jakiś student spotkany na mieście, słysząc identyczne pytanie, tylko wzrusza ramionami i komentuje, że w taką pogodę w sumie lepiej napić się piwa. Wielu pewnie chętnie się z nim zgodzi, ale z drugiej strony… to w końcu drużyna narodowa. Zespół, który we Wrocławiu nie gra codziennie.
– Idziecie dziś na mecz? – trzecie podejście, tym razem padło na dwóch chłopaczków w wieku mniej więcej licealnym, dla których oglądanie na żywo najlepszych polskich piłkarzy w teorii powinno być niezłą gratką.
– Nieee, my prosto z siłki! A jaki mecz w ogóle? Ten Śląska z Piastem?
– Reprezentacji. Grają z Irlandią.
– Tutaj?! A na którym stadionie?
Specjalnie nie ma się jednak czemu dziwić, skoro miasto, zamiast na mecz, zaprasza ludzi na treningi sportów walki…
… albo na koncert zespołów, które szczyt popularności mają już dawno za sobą.
Więcej tłumaczyć chyba nie trzeba.
*
Problemy z frekwencją przypominały te, z którymi Wrocław zmagał się w 2012 roku, gdy na stadionie Śląska Polska mierzyła się z Mołdawią. Punkt wspólny? Oba spotkania, i z Irlandią, i Mołdawią, odbywały się w niezbyt dobrym dla kadry okresie. Sześć lat temu drużyna prowadzona przez Waldemara Fornalika miała za sobą fatalne mistrzostwa Europy, a eliminacje do mundialu w Brazylii zaczęła od wyjazdowego remisu z Czarnogórą, który niespecjalnie poprawił nastroje kibiców. Teraz „biało-czerwoni” też niosą na barkach turniejową klęskę i choć nowe rozdanie, za które odpowiada Jerzy Brzęczek, zaczęli od obiecującego remisu z Włochami, to sytuacja jest, jaka jest. Czy zatem przyczyny słabej frekwencji podczas spotkania z Irlandią na pewno tkwią w lokalizacji?
Odpowiadając od razu na pytanie – zdecydowanie nie. Ale to nie zmienia faktu, że Wrocław na przyjęcie kadry nie przygotował się odpowiednio. Być może ktoś liczył na to, że swoje zrobi magia reprezentacji, ale ta po mundialu mocno przygasła. Nie magnetyzuje już tak jak jeszcze kilkanaście miesięcy temu, gdy mecz Polska-Nigeria we Wrocławiu oglądał praktycznie komplet publiczności. Jeden obiecujący remis z Włochami nie mógł tego zmienić.
Oczywiście różne braki i niedociągnięcia zawsze można nadrobić promocją, ale w tym wypadku to się nie udało.
– Na mieście nie widać, że zbliża się mecz. Nikt o tym nie mówił. Teraz nic już nie załatwią. Takich rzeczy nie robi się na ostatnią chwilę – mówi Michał, taksówkarz, z którym jechałem pod stadion, obserwując jednocześnie brodatego Irlandczyka, których co chwila wyskakuje z jadącego za nami meleksa (!) i podbiega do każdej dziewczyny.
– Chyba szuka ognia – stwierdza.
– Albo chce się oświadczyć. Jeden gość mi mówił, że po to tu przyjechał.
– Hej, stary, potrzebujesz ognia?
– Taaak, dzięki! – odpalił szluga i z powrotem wskoczył do meleksa.
*
We wtorek wieczorem Irlandczyków na mieście było więcej. Goście przejęli bary i bawili się w charakterystyczny dla siebie sposób, który znamy chociażby z Euro 2012. Nie było ich może bardzo wielu, lecz i tak rzucali się w oczy bardziej niż nasi. No a już na pewno byli głośniejsi i jakby w trochę lepszym humorze.
– Czołem, mogę wam zrobić zdjęcie? – zagaduję małą grupkę Irlandczyków w ogródku piwnym.
– Jasne, ale czekaj, muszę włożyć kapelusz! – rzuca jeden
– Nie, nie, patrz tam! Jej zrób! – dodaje drugi i na idącą ulicę atrakcyjną dziewczyną z konkretnym bufetem.
Ostatecznie wybrałem Irlandczyków.
A później kolejnych…
I kolejnych.
Polacy? Gdzieś tam byli, ale w pubach i ogródkach dominowała jednak zielona armia.
*
Proporcje zmieniają się dopiero pod stadionem. Wreszcie widać biało-czerwone tłumy, słychać kibicowskie przyśpiewki, a z każdej strony nadjeżdżają tramwaje wyładowane fanami reprezentacji Polski. Ludzi jest tyle, że może się wydawać, iż pogłoski o dwudziestu pięciu tysiącach sprzedanych biletów to tylko fałszywy alarm.
Złudzenie prysnęło jednak zaraz po wejściu na stadion. Wystarczył szybki rzut oka trybuny, by zorientować się, że szału faktycznie nie ma.
Najwięcej kibiców zgromadziło się za bramką, na którą w pierwszej połowie atakowała Irlandia. Powód był zapewne porosty – właśnie tam wejściówki były najtańsze, po siedem dych. Ceny biletów podawano zresztą jako jeden z powodów niskiej frekwencji.
*
Na boisku – wiadomo – wiało nudą. Zero składnych akcji, zero emocji, kompletny brak czegokolwiek, co można było uznać za interesujące. No może poza akcją sanitariuszy, którzy w w drugiej połowie musieli pomóc jednemu z kibiców i przedmeczową ceremonią uhonorowania Jakuba Błaszczykowskiego za sto występów w barwach reprezentacji. Kuba, choć kolejny raz zagrał słabo, był chyba najgłośniej oklaskiwanym zawodnikiem naszej drużyny. Szacunek pozostał, aczkolwiek w trakcie meczu przez moją trybunę – z prawej i lewej strony, z góry i z dołu – przechodziły wyraźne pomruki niezadowolenia dotyczące obecności piłkarza Wolfsburga w wyjściowym składzie. “Nie gra w klubie, jest w kadrze, bo ma wujka selekcjonera, powinien zrezygnować i dać szansę młodszym” – tego typu opinie dało się usłyszeć od kibiców.
Inna sprawa, że ci modsi, którym Kuba rzekomo powinien ustąpić pola, robili wszystko, aby zaprzeczyć słuszności takiego poglądu. Kądzior, Kurzawa czy Frankowski, niczym szczególnym się nie wyróżnili, więc na dobrą sprawę między nimi a weteranem reprezentacji można postawić znak równości. Ogólnie naszą siłę rażenia Polaków na skrzydłach można porównać do atmosfery na trybunach – było po prostu słabo. Na boisku – pojedyncze zrywy Kądziora. Na trybunach – meksykańska fala, która w pierwszej połowie zrobiła cztery okrążenia. I tyle.
*
Jak okazało się pod koniec meczu, jeszcze zanim Mateusz Klich zdołał doprowadzić do remisu, popisy zawodników Jerzego Brzęczka na żywo oglądało niecałe dwadzieścia pięć i pół tysiąca kibiców. Doping ograniczał się głównie do pojedynczych okrzyków i gwizdów, gdy Grzegorz Krychowiak lub Karol Linetty po raz enty z braku laku podawali piłkę do tyłu. Nic więc dziwnego, że nieco bardziej wymagający kibice stadion zaczęli opuszczać już w okolicach 80. minuty.
Najbardziej wytrwali na osłodę dostali gola na 1:1. Wtedy przez stadion autentycznie przelał się szał radości, choć takie zadośćuczynienie dla niektórych i tak nie było satysfakcjonujące. Schodzący ze stadionu kibice narzekali na Arkadiusza Milka, który znowu nie wykorzystał sety. Na Krychowiaka, który przyjmował piłkę wysokość biodra. Na Kędziorę, który po boisku biegał w sposób pozbawiony sensu. W końcu na to, że nie wszedł Lewandowski…
Najczęściej słychać było jednak, że „powinni nam, kurwa, oddać za bilety”.
W drodze ze stadionu znów mijałem tłumy ludzi ubranych na biało-czerwono. Tym razem mocno przygaszonych, rozczarowanych albo po prostu złych. O ile przed meczem nie brakowało im animuszu, to po jego zakończeniu – czemu trudno się zresztą dziwić – nastroje były po prostu denne. Czyli dokładnie takie, jak starcie Polski z Irlandią.
Wrocław rozczarował się reprezentacją, a reprezentacja Wrocławiem.
Karol Bochenek
Fot. główna – FotoPyK