Transfery już po zamknięciu okna kojarzą się raczej z ligowymi słabeuszami lub średniakami, którzy naprędce muszą uzupełniać kadrowe luki tym, co jeszcze zostało na rynku. Teraz jednak dotyczy to Legii, która sięga po portugalskie posiłki na życzenie Ricardo Sa Pinto.
Piłkarzem “Wojskowych” został 28-letni Andre Martins (umowa 1+1). To filigranowy (169 cm wzrostu) środkowy pomocnik, którego można określić jako “ósemkę”, czyli sporo broni, ale też trochę atakuje. Patrząc na jego statystyki, w drugim aspekcie nie ma co oczekiwać liczbowego szału. Przez całą dotychczasową karierę klubową strzelił 6 goli i zaliczył 14 asyst, z czego blisko połowa dotyczy najbardziej dla niego udanego sezonu 2013/14 w barwach Sportingu Lizbona.
Mimo to nie ulega wątpliwości, że gość musi umieć w te klocki i z choinki się nie urwał. Nie może być inaczej, skoro w pierwszym zespole wspomnianego Sportingu rozegrał ponad 100 meczów i ponad 50 dla Olympiakosu. W 2013 roku, gdy miał właśnie swój najlepszy czas, dwa razy wystąpił nawet w reprezentacji Portugalii (wcześniej dużo grał w młodzieżówkach). Ówczesny selekcjoner Paulo Bento wpuścił go na końcówki towarzyskich starć z Chorwacją i Holandią.
Jeśli jednak Martins przychodzi dziś do Legii, która nie gra już w pucharach, wiadomo, że zbyt różowo być nie może i jakieś haczyki muszą być. I są, nie brakuje ich. Przede wszystkim – facet po raz ostatni pojawił się na boisku 29 kwietnia, gdy dla Olympiakosu zaliczył pół godziny w ligowym meczu z Panetolikosem. Wychodzi na to, że od czterech miesięcy nie praktykował. To dużo, zwłaszcza że w ubiegłym sezonie łącznie uzbierał tylko 14 meczów (697 minut), z czego na ten rok przypada sześć meczów (277 minut).
Jeszcze gorzej wygląda to, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż Portugalczyk z czterech ostatnich sezonów zaledwie jeden rozegrał normalnie – 2016/17, swój pierwszy w Olympiakosie. Trenerem w greckim gigancie był wtedy Paulo Bento, u którego debiutował w reprezentacji i pod jego wodzą grał regularnie. Później zaczęły się problemy. Końcówka w Lizbonie również nie była udana. W edycji 2014/15 najczęściej pełnił rolę zmiennika, choć i tak licząc wszystkie fronty, znacznie przekroczył 1000 minut, co na tle omawianego okresu jest niezłym wynikiem. Kolejny rok mógł już całkowicie spisać na straty.
Mamy zatem do czynienia z klasyką: jeżeli piłkarz ma jeszcze odpowiednią motywację i się odbuduje, powinien wymiatać. Mimo wszystko przez całą dotychczasową karierę znajdował się na poziomie niedostępnym dla 99 procent naszych ligowców, a do emerytury jeszcze mu dość daleko. Miesiąc temu pisano nawet, że Sporting poważnie rozważa ponowne zatrudnienie Martinsa, wcześniej pojawił się temat Trabzonsporu. Sa Pinto zna go z lizbońskich czasów, choć u niego się nie nagrał, bo dopiero pukał do bram pierwszej drużyny (19 meczów w ciągu dwóch sezonów). Znajdziemy też jednak wiele przykładów, gdy ktoś z dobrym CV w polskiej lidze totalnie zawodził. Nie trzeba szukać daleko. Wypożyczony zimą do Legii Mauricio przychodził mając w papierach 56 spotkań dla Lazio i 52 dla… Sportingu Lizbona, gdzie jego klubowym kolegą był m.in. Martins. Okazał się parodystą, który być może dobrze grał, ale kilka lat temu. W Ekstraklasie zobaczyliśmy go dwa razy i wyróżnił się tylko tym, że z Wisłą Płock obejrzał czerwoną kartkę.
Wyjściowo przy tym transferze jest więc 50 na 50. Są przesłanki optymistyczne, ale też poważne wątpliwości w kilku punktach. Zastanawia również, czy na pewno właśnie w środku pola Legia obecnie najpilniej potrzebuje wzmocnień. Zespołowi zostało jedynie krajowe podwórko, a w kadrze są już Krzysztof Mączyński, Domagoj Antolić, Cafu i Chris Phillips oraz bardziej ofensywni Kasper Hamalainen, Cristian Pasquato i Miroslav Radović. Wszystkich trzeba utrzymywać, a przecież klub z Łazienkowskiej po drugiej z rzędu pucharowej kompromitacji musi raczej oszczędzać niż brać na siebie nowe zobowiązania. Sprowadzenie Martinsa ewidentnie oznacza, że zimą będą czystki na tej pozycji.
Fot. newspix.pl