Była niedziela, godzina 15:30, redakcja Weszło powoli budziła się po wczorajszym ślubie i weselu Mateusza Rokuszewskiego, rozpoczynał się akurat mecz Wisły Płock oraz Jagiellonii… W teorii – niby idealnie pod niedzielny rosołek. W praktyce – sporo nijakości, która zaowocowała remisem. I sądząc po samej grze, takie rozstrzygnięcie chyba zadowala obie strony.
Przede wszystkim w poczynaniach Wisły i Jagi za dużo było asekuranckiego podejścia. Nie żądamy co prawda, aby jedni czy drudzy przez półtorej godziny rzucali się na przeciwników z pianą na ustach, ale fajniej byłoby jednak pooglądać mniej bojaźliwy futbol. Długimi fragmentami bowiem to spotkanie przypominało obwąchiwanie się, które momentami zdawało się być celem samym w sobie.
Głównie Ricardinho nie zgadzał się na taki stan rzeczy i to już od pierwszego gwizdka. Już po kilku minutach pokrzykiwał na kolegów w stylu „panowie, no ruszajcie się!”, kiedy akurat rozprowadzał akcję po skrzydle. I w przeciwieństwie do obrony Jagi, zachowywał dużą czujność. Prawie wykorzystał ją mniej więcej po kwadransie, no ale właśnie – „prawie robi wielką różnicę”. Po główce Urygi Brazylijczyk wyszedł sam na sam z Kelemenem, lecz w komfortowej sytuacji trafił w słupek. Wrzucamy więc mu ten kamyczek do ogródka, zaś dla Klemenza – który kompletnie go zgubił – wielki głaz, bo kompletnie nie ogarnął gdzie w tamtej chwili był napastnik gospodarzy. Kilka minut później Ricardinho zniknął z kolei z radaru Mitrovicia i tym razem Canarinho już nie miał litości, z bliskiej odległości pokonując Kelemena strzałem głową.
Futbol jest jednak maksymalnie ironicznym sportem, więc jeden punkt dla drużyny gości uratował nie kto inny jak Klemenz właśnie. W 55. minucie Jaga miała rzut rożny, do wykonania go zgłosił się Guilherme i za chwilę idealnie dograł na dyńkę stopera. Jeśli już mielibyśmy się tutaj czegoś czepiać, to krycia strefowego płocczan, przez które w ogóle padł ten gol. Prosili się jednak podopieczni Dariusza Dźwigały o problemy w tej sytuacji, wszak miejsca, jakie atakował stoper Jagi pilnował kilkanaście centymetrów niższy od niego Ricardinho. Jasne, gdyby lepiej się ustawił w ten sposób nadrobiłby różnicę wzrostu. No ale tu dochodzimy do kolejnego problemu – mówimy przecież o napastniku, od którego raczej nie można wymagać perfekcyjnego krycia.
– W drugiej połowie musimy zagrać bardziej z jajem, bo dotychczas prezentujemy się… No cóż, w sumie to nijak – mówił w przerwie Bartosz Kwiecień w rozmowie z reporterem telewizyjnym i trudno mu odmówić racji. W ogóle nieprzekonujące były podejścia podopiecznych Mamrota pod pole karne rywala. W zasadzie tylko jedna ich akcja wyjątkowo nam się podobała – ta z 21. minuty – choć i ona zakończyła się fatalnie. W środku pola białostoczanie rozklepali przeciwników, do tego zdobywali metry sunąc w bardzo szybkim tempie. W końcu prostopadłe podanie otrzymał Frankowski, ale chyba jeszcze był myślami w Lokeren, bo kiedy stanął twarzą w twarz z Dahne, po prostu nie trafił w piłkę. No a umówmy się, Niemiec nie jest gościem, na widok którego każdy ligowiec trzęsie portkami.
Nawet przy rzucie karnym dla Jagi to nie on, lecz… Roman Bezjak rozproszył Novikovasa. Piłkarze pokłócili się bowiem o to, kto ma wykonać karnego. Ostatecznie to ten drugi podszedł do piłki i fatalnie uderzył. Zbyt lekko, zbyt blisko środka, łatwo dla bramkarza, więc Dahne z łatwością obronił strzał Litwina.
Walka o to kto ma wykonać rzut karny Jagielloni Novicovas #WPŁJAG pic.twitter.com/ST7CINHG0H
— Pan_Józek (@Pan_Jozek1) 2 września 2018
Oj, dużego farta miał zatem Rasak, który tę jedenastkę sprokurował. Co miał w głowie, kiedy rozłożył się niczym rozgwiazda, blokując strzał ręką? Baaaaardzo powiększył obrys swojego ciała, nie ma co do tego wątpliwości. A że kretyńsko się zachował? Nie da się tego ocenić inaczej, wszak uderzenie jednego z gości wylądowałoby gdzieś w okolicach 30 rzędu na zabramkowej trybunie.
Novikovas poza przestrzelonym karnym był też do bólu bezproduktywny, choć w miarę aktywny. W ogóle na tych, którzy mogliby odpowiadać za ciężar rozegrania, dziś zawiedliśmy się najbardziej. Po stronie białostockiej – czy ktokolwiek widział, ktokolwiek wie co się dzisiaj działo z Pospisilem? Czech jak zwykle miał zasiadać za kierownicą białostockiej ekipy, aczkolwiek dziś jakoś brakowało mu sił, aby nią kręcić. Szukamy w pamięci jakiegoś jego błyskotliwego zagrania i w sumie do głowy przychodzi nam tylko jedno z drugiej połowy, kiedy obiegł obronę Wisły i z lewej strony celnie dośrodkował na głowę Świderskiego. Poza tym – kicha. A że wyręczać musieli go w tym aspekcie Romanczuk oraz Kwiecień, to już możecie się domyślić, że atak pozycyjny w wykonaniu gości nie był ich największym atutem.
Co u po drugiej stronie barykady? Wadzi nam to wystawianie Szwocha na skrzydle. Gość się tam męczy i to strasznie. Gra na flance tak, że mógłby przez całe mecze nucić „co ja robię tu? Uuu”. Szczerze mówiąc na miejscu Dźwigały zastanowilibyśmy się nad odejściem od tej koncepcji. Jej efekty są takie, jakby Wisła grała w dziesiątkę. A taki Varela z kolei już czuje się znacznie lepiej na flance i dziś po wejściu na boisko też był dużo bardziej aktywny. Ok, ostatecznie niewiele z tego wynikło, ale przynajmniej Urugwajczyk nie grał na alibi.
Szczerze mówiąc liczyliśmy na nieco więcej fajerwerków, skoro mierzyły się ze sobą ekipy o tak dużym potencjale ofensywnym. Jakby nie spojrzeć płocczanie dysponują z najbardziej kreatywnych drugich linii w ekstraklasie, Jagiellonia też ma paru nie w ciemię bitych gości od rozgrywania. A jednak dziś te atuty wzajemnie im się zniwelowały. Szkoda, bo i Dźwigała, i Mamrot mogliby wycisnąć z tego starcia zdecydowanie więcej.
[event_results 520113]
Fot. FotoPyK