Są ludzie, którzy regularnie przekraczają własne ograniczenia, łamią bariery, biją rekordy. Są tacy, którzy wygrywają walkę o życie, a potem robią rzeczy, jakich nie powinni się kiedykolwiek podejmować. Są angażujący się w działalność charytatywną. I jest Maarten van der Weijden. Gość, który łączy to wszystko w jedno. A jego historia, z dopisanym ostatnio nowym rozdziałem, jest gotowym materiałem na film.
Rak
Kiedy masz 20 lat, a przed sobą – jak wróżą ci pływaccy eksperci – karierę wielkiego mistrza, raczej nie myślisz o tym, że wszystko to może pieprznąć w ciągu chwili. Jak wielka bańka mydlana, która trafiła na przeszkodę. Maarten też nie myślał. A potem okazało się, że ma białaczkę.
Biorąc pod uwagę, co napisaliśmy wcześniej, już wiecie, że przeżył. I to mimo tego, że w pewnym momencie nie dawano mu żadnych szans. Ostatecznie leczenie zadziałało. Przeszedł chemioterapię, kilka operacji i przeszczep szpiku. Później dziękował wszystkim, którzy kiedykolwiek zarejestrowali się jako dawcy lub rzucili nieco swoich pieniędzy na rozwój przeznaczonej do tego bazy danych. „Bez was mogłoby mnie tu nie być” – mówił.
Rak zabrał mu dwa lata ze sportowej kariery. Dla niego oznaczało to tylko, że musi je nadrobić. Żadnego użalania się nad sobą, żadnej taryfy ulgowej. O chorobie mówił wprost: nie wiedział czy przeżyje, ale bez względu na to, jakie dostałby wiadomości, po prostu by je przyjął. Zaakceptował chorobę i zmienił swój sposób myślenia. Później miało mu się to bardzo przydać:
– Ludzie mówią o walce z rakiem, ale ja widzę to inaczej – nie jak bitwę, którą wygrałem. Miałem szczęście, to wszystko. Leczenie zadziałało. Już przed chorobą byłem pływakiem i jestem szczęściarzem, że przeżyłem i mogę kontynuować karierę. (…) Białaczka nauczyła mnie, by myśleć tylko o następnym kroku. Gdy leżysz w szpitalnym łóżku i odczuwasz mnóstwo bólu i zmęczenia, nie chcesz myśleć o kolejnym miesiącu czy tygodniu. Zamiast tego myślisz o następnej godzinie, jesteś cierpliwy.
Kiedy, jak sam to ujął, „wykopali” go ze szpitala po roku leczenia, każdą chwilę traktował, jakby miała być jego ostatnią… ale tylko przez trzy dni. Wtedy zorientował się, że potwornie się nudzi. Wrócił więc do pływania i pierwszy raz to on stawiał sobie cele, a nie jego rodzice. Żeby przejść taką zmianę, potrzebował tylko dwuletniego leczenia. Wyszło o tyle śmiesznie, że to rodzice wybrali dla niego karierę pływaka, a on przy niej pozostał, gdy już samodzielnie podejmował decyzje.
Z sezonu na sezon szło mu coraz lepiej. W końcu notował rezultaty, przez które zaczęto go porównywać do Lance’a Armstronga. Zaznaczmy: Amerykanin wtedy jeszcze nie przyznał się do dopingu, chodziło o przejście przez chorobę. Co na to Maarten? Nie powiedział: „Tak, jestem jak Lance” czy nawet „Tak, nasza historia jest podobna”. Zamiast tego… skrytykował Armstronga:
– Armstrong mówi, że pozytywne myślenie i uprawianie sportu może cię uratować. Nie zgodzę się. Myślę nawet, że to niebezpieczne, ponieważ zakłada, że jeśli nie myślisz pozytywnie cały czas – przegrasz. To lekarze – a nie siła pozytywnego myślenia i moja miłość do sportu – mnie uratowali. Jestem szczęściarzem, bo chemioterapia zadziałała. Takie to proste.
Kariery w marketingu by pewnie nie zrobił, ale… cholera, lubimy go przez to jeszcze bardziej.
Złoto!
Nie będziemy sztucznie przeciągać tej opowieści. Walnijmy więc od razu tym, co najistotniejsze: pięć lat po tym, jak ostatecznie dowiedział się, że jest zdrowy, Marteen van der Weijden został mistrzem olimpijskim. W Pekinie najszybciej przepłynął 10 kilometrów na otwartym akwenie, ogrywając na ostatnich metrach swoich najgroźniejszych rywali. Jeszcze przed startem mówił tak:
– Myślę, że nie muszę się stresować. Jeśli wygram – fajnie. Jeśli nie – też fajnie. Jak dziwnie by to nie brzmiało, jest to prawie takie samo nastawienie, jakie miałem w trakcie choroby. Byłoby fantastycznie, gdybym był w stanie to zrobić, ale będę zrelaksowany.
A tak na mecie:
– Nie jestem pewien, czy moja choroba pomogła mi stać się mocniejszym mentalnie. Pamiętam jedynie, że zawsze denerwowałem się przed startami, a zły wynik był najgorszą rzeczą, jaka mogła mi się przytrafić. Po leczeniu zorientowałem się, że do najgorszej rzeczy wiele mu brakuje. Nigdy nie powiem, że choroba pomogła mi zdobyć złoto – nie ma opcji, by przeszczep szpiku mnie wzmocnił – ale to wszystko pozwoliło mi uporządkować nieco moje podejście.
Gdy już wszystko w swojej głowie odpowiednio poustawiał i zatriumfował w Pekinie, postanowił… przejść na emeryturę. Serio. Jeśli zdaje wam się, że nie kumacie jego podejścia do życia, to spokojnie – my też. Sam uzasadniał to tak, że „osiągnął szczyt, nie było nic większego, czego mógłby dokonać, gdy mowa o pływaniu”. Mylił się, ale do tego jeszcze przejdziemy. W każdym razie basen zamienił na motywacyjne mowy i świat finansjery. Przez pewien czas pracował nawet w Indonezji, jako dyrektor finansowy Unilever. Podpowiemy tylko, że to przedsiębiorstwo warte ponad 60 miliardów dolców.
Na szczęście nie porzucił pływania i otwartych akwenów, ale zamienił długie dystanse na… jeszcze dłuższe. Do prasy regularnie pojawiały się informacje o jego wynikach, jednak legendą pływackich maratonów jest tak naprawdę od roku. Najpierw przepłynął Kanał La Manche. Tam i z powrotem. Zbierał w ten sposób kasę na fundację wspomagającą osoby chorujące na raka. Logiczne, prawda? To jeszcze nie jakiś mega wyczyn, bo zrobiło to trzydziestu innych pływaków [napisał gość, który ledwo umie pływać i sam nie wie, jak unosi się na wodzie – przyp. red.]. Ale to była tylko przystawka, prawdziwa zabawa zaczęła się w tym roku.
W marcu Maarten został rekordzistą świata w pływaniu dwudziestoczterogodzinnym. Innymi słowy: przepłynął najwięcej kilometrów w historii w ciągu doby. Dokładnie 102,8 km, poprawiając stary (dosłownie, miał 29 lat) rekord o 900 metrów. Kres możliwości? Nie no, gdzie tam. Holender uznał, że to tylko pierwsze danie. Brakowało mu drugiego i szybko wymyślił, co może nim być.
Tu jednak musimy się na chwilę zatrzymać i przejść do świata… łyżwiarstwa szybkiego.
Jedenaście miast
Pamiętacie jeszcze, jak o nim pisaliśmy? Jeśli nie, to nic straconego, możecie nadrobić. Ale w gruncie rzeczy wiedzieć powinniście to: Holendrzy są punkcie łyżew zwariowani. Tak bardzo, że co roku czekają na wielkie mrozy. Bo wtedy jest szansa, że uda się zorganizować Elfstedentocht – Wyścig Jedenastu Miast.
W wielkim skrócie: Holandia to łyżwy, ale Holandia to też kanały. Ktoś dawno temu wpadł na pomysł, że to byłby całkiem niezły środek komunikacji, gdy woda dookoła zamarzała. Do dziś organizuje się tam takie wycieczki, ale bardziej w ramach złapania nieco ruchu i świeżego powietrza. Konieczności przemieszczania się w taki sposób nie ma.
To nie zmienia jednak faktu, że co roku cała Holandia zamiera, gdy pojawia się lód. Bo Wyścig Jedenastu Miast to kupa historii i wielka tradycja. Pierwszy zorganizowano w 1909 roku i od tamtej pory odbył się piętnastokrotnie. Trasa liczy sobie 200 kilometrów i wiedzie przez – cóż za niespodzianka – jedenaście miast. Wszystko na naturalnym lodzie, bo Holendrzy taki uwielbiają. Zimny wiatr, deszcz, śnieg – nieważne. Jeśli tylko pokrywa lodowa jest wystarczająco gruba, można się szykować do jego organizacji.
Widzicie ten haczyk, co? „Wystarczająco gruba”. Sęk w tym, że taka nie była od 1997 roku. Holendrzy czekają na to, jak my czekaliśmy – i pewnie znów poczekamy – na polską drużynę w fazie grupowej Ligi Mistrzów. W tym roku było blisko, wszyscy z nadzieją zerkali na wiadomości o aktualnej grubości lodu. Ostatecznie jednak się nie udało. Jasne, odbyło się kilka mniejszych wyścigów, ale ten największy – nie. Cały kraj przeżył rozczarowanie.
I z tego rozczarowania pojawił się pomysł.
Wyzwanie
Ta sama trasa. Ta sama odległość. Te same miejsca. Ale latem i płynąc w wodzie. Tak to sobie wykombinował Maarten. Wszystko na rzecz fundacji, która angażuje się w walkę (tak, wiemy, że sam Holender nie lubi tego słowa, ale cóż poradzić, utarte sformułowanie) z rakiem. Szacował, że w ten sposób zdobędzie ok. 11 000 euro. Zapamiętajcie tę kwotę, będzie istotna.
Van der Weijden założył więc swój pomarańczowo-czarny kombinezon, wskoczył do wody tak zimnej, że temperatura jego ciała szybko spadła do poziomu 35 stopni i zaczął płynąć. Cel był oddalony o dwieście kilometrów. Jego podróż śledziła – nie przesadzimy – cała Holandia. Ludzie stali na brzegach kanałów i wiwatowali, gdy przepływał, a nocą obok jechały… traktory, które oświetlały mu drogę. Serio.
Pierwszy kryzys przyszedł nocą, kilkanaście godzin po rozpoczęciu podróży. Holendrzy zareagowali prawidłowo – na brzegu pojawiło się ich jeszcze więcej. Do Maartena podpływało też wielu celebrytów, ale (cieniasy) na łódkach albo deskach, nie wskakiwali do wody. Ci, którzy mieszkali nieco dalej, mogli to wszystko oglądać przez internetowego streama.
Van der Weijden przepłynął 163 kilometry. Zajęło mu to 55 godzin. O wyciągnięciu go z wody zadecydowali ratownicy – ich zdaniem, stan jego zdrowia nie pozwalał na kontynuowanie podjętego wyzwania. Głównym problemem było to, że woda w kanałach jest brudna i pełna bakterii. Te dostały się do organizmu Holendra i wywołały chorobę. Niepokoił ich też poziom sodu w jego organizmie. Szybko przetransportowano go do szpitala.
Sam Maarten mówił, że chciał dopłynąć do Dokkum – ostatniego z jedenastu miast. Zabrakło mu siedmiu kilometrów, ale biorąc pod uwagę, jak bardzo spadało jego tempo w ostatnich godzinach, w których znajdował się w wodzie – mogłoby zabrać mu to zbyt wiele czasu. Troska o jego zdrowie wygrała. „Dałem z siebie wszystko, byłem wykończony” powiedział później reporterom. Miał rację – w pewnym momencie po prostu… zasnął w wodzie. Umieszczono go wówczas na pływającym łóżku. Przespał się, płynął dalej, ale nawet ta chwila odpoczynku nie pozwoliła mu ukończyć trasy.
Właściwie tu ta historia mogłaby się zakończyć, ale pozostał jeden wątek. Zbiórka. 11 000 euro, pamiętacie jeszcze, tak? To dobrze. Bo nie wiemy, czy uwierzycie, gdy napiszemy, że dzięki jego staraniom zebrano… 2,511,302 euro. Tak, dwa i pół miliona więcej, niż się spodziewał. Gdy zobaczył tę sumę, po prostu się popłakał. Miał prawo.
Panie Maartenie, jesteś kozakiem jakich mało.
SEBASTIAN WARZECHA