Reklama

“Czułem się bezwartościowy jako piłkarz”, czyli jak Legia 91/92 grała o utrzymanie

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

26 sierpnia 2018, 12:52 • 15 min czytania 45 komentarzy

– Ja pamiętam różne Legie. Ale tak słabej nie. Moim zdaniem to najsłabszy zespół w historii tego klubu – powiedział jakiś czas temu Wojciech Kowalczyk w rozmowie z Super Expressem. Cóż, rzeczywiście z Wojskowymi nie jest najlepiej – mówiąc eufemistycznie – ale hej, to wciąż mistrz Polski, nawet jeśli uznamy go za najzdolniejszego na zajęciach wyrównawczych. A przecież bywało, że Legia nie grała o mistrza, ba, nie grała o podium czy miejsce tuż za nim. W sezonie 91/92 do końca biła się o utrzymanie.

“Czułem się bezwartościowy jako piłkarz”, czyli jak Legia 91/92 grała o utrzymanie

– Wojtek, jak to jest, że mówisz o tej Legii w kategoriach najsłabszej, skoro sam pamiętasz sezon, kiedy martwiliście się o byt w lidze?

– Wystarczy spojrzeć na kadrę, jaką mieliśmy. Wtedy w Legii wciąż grali piłkarze, którzy rok wcześniej pokonali Sampdorię i, tak na marginesie, mistrza Luksemburga również. Choćby Robakiewicz, Szczęsny, Czykier, Bąk, czy Jóźwiak. Owszem, rozebrano nam środek, głównie za sprawą odejścia Pisza i Czachowskiego, ale ta ekipa wciąż miała potencjał. Dziś nikt mi nie wmówi, że ten cały zagraniczny zaciąg ma jakiś potencjał. Ewentualnie potencjał do szydery. Poza tym myśmy w tamtym sezonie przegrali 12 meczów, czyli ledwie jeden więcej, co Legia w swoim mistrzowskim sezonie 17/18. Były kłopoty – organizacyjne, finansowe – ale sportowo wciąż był to zespół lepszy niż obecny.

Ostatecznie Legia tamten sezon skończyła na 10. miejscu, czyli przy 18-zespołowej lidze można powiedzieć, że w środku tabeli, ale punktowo naprawdę było krucho. 33 oczka, tylko trzy więcej od Motoru Lublin, który zajmował pierwsze miejsca spadkowe.

4

Reklama

Kowal wspomniał o kłopotach, pytanie, gdzie szukać ich źródła. Jacek Cyzio mówi krótko: – Brak kasy. To jest podstawa. Oznajmiono nam, że zawodnicy, którzy byli w Legii na zasadzie wypożyczenia, mają sobie szukać innych klubów, a to już nie były czasy, kiedy klub mógł ściągnąć wyróżniających się zawodników do wojska. Choć też trzeba wspomnieć, że wcześniej powiedziano nam, że jeśli wygramy Puchar Polski, Legia będzie w stanie podpisywać kontrakty z piłkarzami, których wskaże trener, czyli pan Stachurski. Ale już w przypadku porażki miał odejść pan Wojtysiak, główny sponsor. Przegraliśmy, 0:1 z GKS-em Katowice w Piotrkowie Trybunalskim. To był mój ostatni mecz w Legii.

– Nagle przestano płacić stypendia, pensje, premie. Brak ciągłego i stabilnego finansowania destabilizował całą Legię. Nie tylko piłkarską, jednak ją w największym stopniu. Trudno powiedzieć, jak problemy finansowe się na nas odbijały, bo różni zawodnicy różnie do tego podchodzili. Nie ulega jednak wątpliwości, że sytuacja, w której się znaleźliśmy, nie pomagała nam. Płacono nam jedną trzecią pensji co dziesięć dni, i tak naprawdę nigdy nie było wiadomo, czy pensje będą wpływać regularnie. Jeżeli ktoś płaci ci jedną trzecią dziesiątego dnia miesiąca, wiesz, że twój płatnik ma ogromne problemy finansowe. Nie masz pewności, czy dwudziestego dostaniesz kolejny przelew. Gdyby stabilność finansowa istniała, dostawałbyś całość. A u nas tak nie było. To powodowało mniejsze i większe komplikacje w życiu prywatnym każdego z nas. Niektórzy tracili motywację do wygrywania. Wiadomo, o premiach można było zapomnieć. Jedni grając bez premii, mają w nosie wynik, inni kombinują, jak tu się wybić, by znaleźć nowego pracodawcę. Generalnie nie było spójności ani w klubie, ani w drużynie – mówi Maciej Szczęsny.

– Takie rzeczy zawsze mają odzwierciedlenie na boisku, ale myślę, że nie w stu procentach. Piłkarze powinni wykonywać swoją robotę, ale też trudno grać, kiedy jest bardzo duży problem z finansami. My nie zadbaliśmy o wyniki, działacze o sprawy organizacyjne. Nic nie składało się do kupy. Na szczęście wszystko zostało później uregulowane i wyszliśmy na prostą – opowiada Marek Jóźwiak.

– Gdyby obecna drużyna żyła w takich warunki jak tamta, nie wygrałaby żadnego meczu i spadła z ligi pokłócona – dodaje Kowalczyk.

Czyli punkt pierwszy: problemy finansowe. Już wcześniej nie było w Legii wcale różowo, ale sezon 91/92 okazał się jeszcze trudniejszy dla klubowej kasy. Tym bardziej że tamten czas był czasem przemian, i w Legii, i w Polsce, a więc dochodzimy do punktu drugiego, który właściwie łączy się z poprzednim.

– Znaleźliśmy się w oku cyklonu. Z jednej stron rozgardiasz organizacyjny, z drugiej – sportowy. To były też trudne czasy transformacji gospodarczej. Wszystko, co wydawało się stabilne, zaczęło się mocno chwiać. Im organizacja była większa, tym bardziej się chwiała. A Legia była jedną z największych struktur sportowych w Polsce. Kiedy ugięły się pod nią nogi, można było zacząć się obawiać. Mogła przestać być pieszczochem tych, którzy do tej pory na klub łożyli. Zresztą, na swój sposób przestała być. Pewnego dnia dostawało się pensję, która na przykład wynosiła 800 lub 1000 dolarów, a po paru miesiącach zaczynały się cięcia. Transformacja ustrojowa i gospodarcza spowodowała, że zamiast 800 dolarów miesięcznie zarabiało się 100-200. Podaję oczywiście przykład, ale tak to mniej więcej wyglądało – wspomina Maciej Szczęsny. W jego wypadku finansowe turbulencje musiały boleć podwójnie – w 1990 roku na świat przyszedł jego drugi syn, Wojtek.

Reklama

– Trudno coś zaplanować, ułożyć sobie życie. Ktoś dobrze zarabiał, bogato zaplanował sobie wydatki, a potem okazało się, że nie dość, iż nie stać go na utrzymanie tego poziomu, to wir zaczyna ciągnąć go pod wodę. Owszem, nie było kredytów, leasingów i tak dalej. Ale spójrzmy, jakby to dzisiaj wyglądało. Gdyby zarabiać 20 tysięcy miesięcznie, wziąć auto w leasing za półtora tysiąca, mieszkanie w kredycie za 2200, raty na lodówkę i tak dalej, spokojnie można byłoby co miesiąc to spłacać. W tamtym czasach po kilku miesiącach okazałoby się jednak, że wypłata jest rozbita, do tego nie wiadomo, czy w ogóle przyjdzie. A zobowiązanie zostają. To był olbrzymi kłopot, który musiał wpływać na zawodników. W piłce mieliśmy wówczas czasy niewolnictwa. Jeżeli komuś kończył się kontrakt, albo klub nie płacił pensji, nie można było go rozwiązać. Po zakończeniu umowy również nie było się wolnym człowiekiem. Można było nie podpisać nowego kontraktu, ale nadal klub mógł żądać kosmicznych pieniędzy. Absolutna degrengolada. Ludzie są różni. Jedni nie mogli się skupić, drudzy mogli, ale nie umieli. Inni nawet nie próbowali, bo wychodzili z założenia, że jeżeli klub nie płaci, to trzeba brać pieniądze z innego źródła. Nie twierdzę, że tak na pewno było, ale umówmy się – to były czasy, kiedy sprzedawanie meczów było dla wielu normalnością. W takiej grupie ludzi, jaka stanowi drużynę w dużym klubie, zawsze można było się zastanawiać, czy wszyscy wkładają całe serce w to, żeby uratować Legię – mówi Szczęsny.

– Wojsko zaczęło się wycofywać i drużyna stanęła nad przepaścią organizacyjną. Stąd u zawodników, którzy teoretycznie powinni grać dobrze w piłkę, pojawiła się bezsilność, bezradność, myślenie: „ja to pieprzę, mam dość tej sytuacji”. Nie było pomysłu na Legię. Jak się ustala jakiś budżet, to pieniądze mogą być i mniejsze, ale to musi być poukładane. Można funkcjonować w skromniejszych warunkach, jednak ten pomysł musi być – mówi Jacek Bąk.

Punkt trzeci to zmiana trenera. W sezon 91/92 wszedł z Legią jeszcze Władysław Stachurski, ale skuszony ofertą ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich opuścił Warszawę. Zastąpił go Krzysztof Etmanowicz, szkoleniowiec drugiej drużyny. I choć to może nieładnie mówić źle o osobie, która już nie żyje, dla pełnego obrazu tamtej Legii trzeba było spytać piłkarzy o jego warsztat. Opinia się powtarza.

Szczęsny: – Zaczął nas trenować człowiek, który nigdy w życiu nie powinien prowadzić drużyny w najwyższej klasie rozgrywkowej. Przykro mi to mówić, bo Krzysztof Etmanowicz nie żyje i to na pewno nie będzie dobrze odebrane, ale taka jest prawda. Nigdy w życiu nie powinien prowadzić takiego zespołu. Nie był do tego przygotowany ani warsztatowo, ani mentalnie.

Bąk: – Miał zapał, ale nie miał charyzmy, by rozmawiać i być poważnie traktowany przez zawodników oraz zarząd. On chciał zrobić czystkę i wprowadzać zawodników z drugiej drużyny. Przewinęło się wtedy przez pierwszy zespół Legii sporo piłkarzy, którzy powinni grać jednak w rezerwach. Etmanowicz był podsunięty z drugiego zespołu, tak go odbieraliśmy. Nie miał siły, by poradzić sobie z presją. Nie miał siły, by powiedzieć zarządowi czego potrzebuje. I nie miał autorytetu. To nie mogło się udać.

Kowalczyk: – Powinien być trenerem, ale drugiej drużyny. Wprowadzał piłkarzy z rezerw, którzy nam nie pomagali.

Drużyna pod jego wodzą się rozlazła, brakowało jej dyscypliny. – Panowało kompletne rozprężenie. Każdy robił co chciał, ten zespół nie przypominał profesjonalnej drużyny piłkarskiej. Szatnia żyła wesoło, ale to nie miało żadnych znamion profesjonalizmu. Ja też się do tego przyczyniłem, byłem zresztą przez Etmanowicza zawieszony za niesportowy tryb życia – mówi Bąk. – Na początku przeżyłem szok. Mieliśmy zgrupowanie, bodaj w Bieszczadach, było dosyć swobodnie. Razem z nami na tym zgrupowaniu był Zawisza i chyba jeszcze ktoś. Wyglądało to dziwnie, bo gdy te zespoły wychodziły na trening, my graliśmy w karty, w lobby. Kiedy te zespoły wracały z treningu, my już graliśmy w karty, czyli byliśmy po treningu. Tak to mniej więcej wyglądało. Te treningi nie były za ciężkie, za wiele na nich nie robiliśmy. To były moje pierwsze takie przygotowania, bo zawsze pamiętałem zimę jako ten okres, kiedy dostawało się w kość maksymalnie. Przez pierwsze dwa tygodnie trudno było wejść po schodach, a tam… Tam było lajtowo. Pomyślałem: może tak trzeba? Nowe metody? No i zaczęliśmy rundę dobrze, ale potem znów było słabo. Mniej niż się spodziewałem, bo koledzy od strony piłkarskiej wyglądali tak dobrze, że myślałem o wygrywaniu z każdym – mówi Jacek Zieliński, który trafił do Legii zimą. Warto dodać, że to właśnie w przyjściu Zielińskiego można upatrywać jednego z powodów, dla którego Legia ostatecznie się utrzymała. Piłkarze wspominają, że Zieliński pomógł zapewnić stabilizację w tyłach, której wcześniej mocno brakowało.

2004-05-02 MAJ ZERO CZTERY PILKA NOZNA - III LIGA/GRUPA IV MKS ZNICZ PRUSZKOW - RKS OKECIE WARSZAWA ETMANOWICZ KRZYSZTOF FOT. MICHAL WIELGUS / AGENCJA PRZEGLAD SPORTOWY --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Krzysztof Etmanowicz

Ale wracając: z powyższych słów można wywnioskować, że piłkarzom Legii wydawało się, iż poradzą sobie w tej lidze siłą rozpędu. W końcu kilkanaście tygodni wcześniej odnieśli jeden z największych sukcesów w historii klubu – wyeliminowali Sampdorię i zameldowali się w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie lepszy okazał się Manchester United. – Trudno zapomnieć o meczu z Sampdorią. Przecież to była wówczas bardzo mocna drużyna. Teoretycznie nie powinna dostać od nas batów. Myślę, że zlekceważyła nas zarówno w pierwszym meczu, jak i w rewanżu. Mało kto w nas wierzył. Działacze dali nam wysokie premie. Jeżeli zgodzili się na takie kwoty, na jakie się zgodzili, to znaczy, że traktowali nasz awans w kategoriach abstrakcyjnych. Uznali, że można zgodzić się na wszystko, nawet na lot w kosmos. Wszystko skończyło się wspaniale, szkoda tylko, że przypłaciłem to czerwoną kartką – wspomina Szczęsny.

Już pierwsza runda okazała się bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Legioniści wygrali zaledwie trzy spotkania i plasowali się na miejscu spadkowym. Dostali baty od Hutnika Kraków, przegrali nawet z potężnym Igloopolem Dębica, który skończył sezon na ostatnim miejscu z dorobkiem jedenastu punktów. Można mówić, że w kilku spotkaniach mieli pecha, ale nie ma sensu przesadnie zakłamywać rzeczywistości – jeżeli tracisz punkty tak często, jeżeli nie dajesz radę absolutnemu outsiderowi, to coś jest z tobą nie tak.

*

– Kibice byli wściekli i czatowali na was na parkingu?

– Nie, to nie były takie czasy, a myśmy grali w klubie wojskowym. Przyjechałaby milicja i spałowałaby towarzystwo przy takiej próbie – mówi Kowalczyk.

*

Doprowadzono do tego, że przedostatni mecz sezonu – wyjazdowe starcie z Motorem Lublin – okazał się meczem na śmierć i życie. Legia potrzebowała zwycięstwa, by zapewnić sobie utrzymanie. Gospodarze również znajdowali się na krawędzi, trzech punktów potrzebowali jak tlenu.

Jeżeli ktoś spojrzy na końcowy wynik – 3:0 dla Legii – być może uzna, że warszawianie potwierdzili swoją klasę. Że wytrzymali presję. Nic bardziej mylnego – oni byli o krok od wielkiej kompromitacji. Dowód? Słowa Macieja Szczęsnego.

– Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wychodząc na boisko, czuł się tak bezwartościowy i miał poczucie, że gram w zespole ludzi, którzy zapomnieli, jak się kopie piłkę.

SZCZESNY MACIEJ - bramkarz Legia Warszawa. Pilka nozna. Fot. Aleksandra Kluk --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Ale po kolei. – Czas, w którym prawie zlecieliśmy z ligi, był bardzo trudnym okresem w moim życiu. Tak samo jak dla wielu moich kolegów, niezależnie od tego, jak podchodzili do meczów w ciągu sezonu. Nieważne, czy wkładali we wszystkie spotkania całe swoje serca. Gdy byliśmy na skraju przepaści, ugięły się pod nami nogi. Moment, w którym wszyscy zdali sobie sprawę, że za chwilę możemy firmować swoimi nazwiskami zjazd Legii do drugiej ligi sprawił, że grało nam się jeszcze trudniej. W pewnej chwili cała sytuacja działała na nas mocno deprymująco. Byliśmy młodymi ludźmi, 25, 26, 27-letnimi. W kadrze nie znajdowało się zbyt wielu doświadczonych piłkarzy, którzy z niejednego pieca chleb jedli i którzy umieliby nas ostudzić, gdy dotarło do nas, że za chwilę możemy zapisać czarną kartę w historii Legii. Atmosfera była gęsta. Nie mam na myśli tego, że się kłóciliśmy. Po prostu strach miał wielkie oczy. Nagle przestaliśmy wierzyć w swoją wartość. Być może często ją przecenialiśmy, ale w tamtym momencie zdecydowanie jej nie docenialiśmy, bo przecież nie byliśmy tak słabi, żeby do przedostatniej kolejki walczyć o utrzymanie – zauważa Szczęsny.

To była pierwsza tak wielka i prawdopodobnie ostatnia okazja, żeby spuścić Legię do niższej ligi. Ta ostatecznie ani razu nie spadła z najwyższej klasy rozgrywkowej po wojnie, ale wtedy była tego naprawdę bliska. Nic dziwnego, że większość klubów się na nią spinało, co potwierdza Marek Jóźwiak. – W tym przypadku nic się w polskiej piłce nie zmieniło. W dalszym ciągu wszyscy chcieliby spuścić Legię, sprawić, żeby grała jak najgorzej. Liga się zmienia, ale pewne nawyki zostają. Wtedy pojawiła się jednak idealna okazja. A presja była duża. Generalnie pod koniec sezonu trzeba było wygrywać mecz po meczu, margines błędu praktycznie nie istniał. Wygrywaliśmy, ale tak samo wygrywały drużyny, które były przed nami. Presja rosła. To był chyba najtrudniejszy sezon jeżeli chodzi o mnie, żeby temu wszystkiemu podołać. Musieliśmy przestawić swoje myślenie, nie dopuszczać myśli, że może stać się coś złego. A niestety, z kolejki na kolejkę spadaliśmy w otchłań. Naprawdę, można odpaść z drużyną z Luksemburga, ale spadek z ligi byłby tragedią. Całe szczęście, że wygraliśmy, bo jak pamiętam to spotkanie, rywale nie wykorzystali kilku świetnych sytuacji.

Właśnie, rywale pudłowali, co doskonale pamiętam również Maciej Szczęsny. – Szybko strzeliliśmy gola, ale powiem szczerze, że Motor miał w pierwszej połowie co najmniej cztery bardzo dobre okazje. Gdyby ich zawodnicy trafiali w bramkę, pewnie by wpadało. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Gdy schodziliśmy do szatni, nawet nie wiedzieliśmy, jak ze sobą rozmawiać. Pełne portki. Śmiesznie to brzmi, ale Motor Lublin – Motor Lublin! – był od nas pięć razy lepszy, a my byliśmy przestraszeni. Sparaliżowani jak jeden mąż. Nie mówię tylko o kolegach, ale również o sobie. To jest najbardziej dotkliwy, najczarniejszy moment jeżeli chodzi o poczucie tego, ile jestem wart jako piłkarz i z kim gram. Nagle poczułem się bezwartościowym bramkarzem i pomyślałem: „Boże, jak to możliwe, że mam dziesięciu kolegów na boisku, i żaden z nich nie potrafi kopać piłki, choć tak świetnie robił to jeszcze jakiś czas temu, a ja nie potrafię jej łapać”. Kilkanaście miesięcy wcześniej pokonaliśmy Sampdorię, teraz musieliście drżeć przed Motorem. To bardzo przykre, niechętnie do tego wracam, bo to cały czas gdzieś tam we mnie tkwi.

Co ciekawe, w tamtym spotkaniu nie grał Leszek Pisz, który z Legii odszedł właśnie do Motora Lublin. Powodem tamtego transferu miał być konflikt zawodnika ze Stachurskim, tak się wielokrotnie pisało i tak się mówiło, potwierdza to choćby Kowalczyk, ale sam Pisz tak tego do końca nie widzi. – Mieliśmy różne zdania na dane tematy, natomiast nie używałbym słowa “konflikt”, bo gdybyśmy mieli konflikt, trener Stachurski nie wystawiałby mnie w składzie. Z kolei Motor wybrałem, gdyż grał tam mój brat. W tamtym meczu z Legią nie zagrałem, ponieważ trener oraz działacze wiedzieli, że po zakończeniu sezonu najprawdopodobniej wrócę do Warszawy i by nie było “niesmaków”, ustaliliśmy, że nie wystąpię. Musiałem się na to zgodzić i uszanowałem tę decyzję, ale gdybym miał zagrać, nie miałbym z tym problemu – mówi Pisz. A znając pokrętło piłkarza, akurat po jego strzale piłka mogłaby wpaść do siatki. Choć pewnie tego byłoby za wiele: gdyby Pisz spuścił Legię…

Wydawać by się mogło, że po meczu emocje puściły. Wiadomo, utrzymanie zapewnione, obowiązki wykonane. Nic bardziej mylnego. W piłkarzach tkwiła świadomość, że zrobili coś, co powinni dokonać zdecydowanie wcześniej, a nie w ostatniej kolejce. Szczęsny przyznaje wprost, że po meczu zamiast radości czuł wstyd. – Po zakończeniu spotkania nie puściły mnie emocje. Nie było na to szans. Mała ulga była, ale z drugiej strony wiedzieliśmy, że graliśmy jak paralitycy. Przepraszam, bo to kogoś może dotknąć, ale zachowujmy wszystkie proporcje. Miejmy świadomość historii polskiej piłki i tego, kto kim był. Jakiś Motor Lublin był o jeden celny strzał od tego, żeby wypieprzyć Legię z ligi. Taka jest prawda – gdyby strzelili gola, pewnie byśmy się nie pozbierali. Tak uważam, choć oczywiście tego nie sprawdzimy. Zabrakło im niewiele. Nie było tak, że nie mieli okazji. Nie było tak, że świetnie broniłem. Po prostu okazali się nieskuteczni. Na szczęście. W szatni nie było radości, nie było euforii. Zdawaliśmy sobie sprawę, że właśnie odnieśliśmy – uwaga – kolejny sukces w życiu. Nie spadliśmy z ligi. Ale przecież to kuriozum, żeby świętować coś takiego. Mieliśmy świadomość, że prawie spadliśmy. Spadek nam się nie zdarzył, ale tak naprawdę powinien mieć miejsce. Bo na niego zasłużyliśmy. Byliśmy ciency jak dupa węża. Los zadecydował jednak, że stało się inaczej. Właśnie, los. Nie widzę tutaj zasług klubu, trenera, ani piłkarzy. Przecież nie było tak, że wyszliśmy na mecz o wszystko i pokazaliśmy pełnie swoich możliwości. Wyszliśmy na mecz o wszystko, który nas przerósł. Dla wszystkich, którzy grali lub byli emocjonalnie zaangażowani, to najczarniejsze wspomnienie w przygodzie z piłką. Czy dziś można sobie wyobrazić, że w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat Legia spadnie z ligi? Nie ma takiej opcji, bez względu na to, kto ją pucharach pokona, kto z nią w lidze wygra. A my byliśmy o jeden celny strzał w naszą bramkę od spadku. A gwarantuję, że nie byliśmy drużyną złożoną z piłkarzy, jakich obecnie ma Legia. Dzisiejsza drużyna mogłaby tylko pomarzyć o zawodnikach, którzy wówczas u nas występowali.

A jednak wiele rzeczy nie funkcjonowało, co złożyło się na tak fatalny sezon. Sezon wstydu.

Paweł Paczul, Norbert Skórzewski

Najnowsze

Ekstraklasa

Prezes Śląska liczy na wsparcie. “Chciałbym, żeby miasto jak najwięcej dołożyło”

Michał Kołkowski
12
Prezes Śląska liczy na wsparcie. “Chciałbym, żeby miasto jak najwięcej dołożyło”
Polecane

“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Błażej Gołębiewski
9
“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

45 komentarzy

Loading...