– Jak Adam Kszczot mówi, że rzyga raz na tydzień-dwa, to mi zdarzyło się to może raz czy dwa w całej karierze. Rzadko tak naprawdę przekraczałem swoje granice. Gdybym jednak robił takie treningi jak on, to w życiu bym nie biegał. Trenowałem lekko, ale to wynikało nie z tego, że się opierniczałem, tylko właśnie z możliwości. Jak dostałem za duży „młotek”, to po prostu mi nie szło. Treningi strasznie mnie niszczyły – mówi Paweł Czapiewski, wciąż aktualny rekordzista kraju w biegu na 800 m, jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich lekkoatletów przełomu wieków.
Brązowy medalista mistrzostw świata z 2001 roku opowiada w rozmowie Weszło o tym, czego najbardziej zazdrości Kszczotowi, skąd wziął się słynny finisz „a la Czapi”, co było powodem porażki na igrzyskach w Pekinie, jak wciągnęła go gra „Deluxe Ski Jump” oraz dlaczego dawne czasy polskiej lekkiej atletyki określa jako „ch…, dupa i kamieni kupa”.
*
Jak forma?
Różnie. Kiedy w 2012 roku zakończyłem karierę, to przez dwa lata złapałem 18 kilo. Mięsień piwny mocno urósł, stałem się takim wtórnym, biegowym analfabetą. Ale przynajmniej raz w roku staram się przebiec maraton.
I z jakim efektem?
Pewnego razu nawet założyłem się, że pobiegnę poniżej trzech godzin. To był Orlen Warsaw Marathon w 2014 roku. Jakaś imprezka, siedzimy sobie, parę drinków i poszedł zakład. Miałem na to półtora roku, ale ja już po pół pobiegłem w debiucie w Poznaniu 2 godz. 59 min. Potem zaliczyłem jeszcze trzy, ale już bardziej dla zabawy. Śmieję się, że zanotowałem wyraźny progres: pierwszy maraton w 2:59, drugi w 3:59, trzeci w 4:27, a czwarty w 4:34. Takie wolne bieganie to jednak już nie dla mnie. Jak to się mówi, jak orłem się urodziłeś, to kanarkiem być nie próbuj.
Ale na Runmageddon już się pan porwał.
Kolega był organizatorem, więc mnie zaprosił. Pobiegłem, chociaż jestem trochę sztywniakiem, nigdy nie byłem jakoś super przygotowany pod względem sprawnościowym. Spróbowałem Runmageddonu, ale kilka przeszkód ominąłem, bo stwierdziłem, że jednak zdrowie jest ważniejsze. Wiadomo, kilka lat po karierze człowiek nie jest już tak sprawny, mięśnie zastane, ścięgna zastane, a przewodzenie nerwowe zostało, dlatego łatwo coś sobie urwać, naciągnąć.
Bieżnia była czyściutka, a tam błoto. Przeszkadzało?
Pamiętam, że do pierwszego bajorka wchodziłem może nie z obrzydzeniem, ale bardzo delikatnie. Ale już po trzech kilometrach nie miałem żadnego problemu, żeby trzymać nos pół centymetra nad błotem, szybko się przystosowałem. Fajna przygoda, warto spróbować, ukończyłem dwa biegi. Ale chyba wystarczy, bo Runmageddon idzie w tym kierunki, że coraz łatwiej można się tam zabić. Człowiek musi być bardzo dobrze przygotowany, dlatego wolę już sobie przetuptać maraton.
Wróćmy więc na bieżnię i zróbmy symulację: na starcie staje Adam Kszczot oraz Paweł Czapiewski ze swoich najlepszych lat. Jakby pan próbował go ograć?
Parę razy biegałem z Adamem, ale u mnie to już był łabędzi śpiew, a on szedł do przodu. Gdybym był w swoim najlepszym okresie, to myślę, że sześć na dziesięć pojedynków wygrałby Adam. No, może siedem, bo on ma jednak ten atut, że potrafi reagować na konkretne sytuacje w trakcie biegu, gdzie u mnie bieg musiał raczej się dobrze ułożyć. Generalnie miałbym jednak problem, żeby z nim wygrać.
Dlaczego?
Byłem innym zawodnikiem niż on. Adam wychodzi z bardziej tempowego treningu, ma pole manewru jeśli chodzi o taktykę, ponieważ ma rezerwy. Ja z kolei miałem ten problem, że jak ruszałem w szybkim biegu, to mi się od razu wszystkie kontrolki zapalały. Byłem typem, który musiał wolno zacząć, żeby później wytrzymać. Czyli na pierwszym kole tylko zaciskałem zęby, żeby trzymać pozostałych i później móc ich dogonić. Poza tym Adam jest profesorem taktyki, a ja odwrotnie.
Kibice uważają pewnie inaczej, bo pamiętają, jak potrafił pan wystrzelić z ostatniej pozycji i objechać wszystkich.
Biegałem z tyłu głównie dlatego, że nie umiałem biegać w grupie, w środku. Moją mocną stroną była biomechanika, długi krok. Pozwalał mi on oszczędzać się, ale już jak wchodziłem w grupę, to zawsze musiałem zrobić sobie z pół metra przestrzeni, żeby na nikogo nie wpaść. I potem zawsze mi ludzie wchodzili w tę lukę i efekt był taki, że jakbym nie kombinował, to po 300 metrach i tak zawsze byłem ostatni… Chociaż na pewno było to coś innego, coś widowiskowego. Zawsze mówię, że trzeba być charakterystycznym, że trzeba jakoś wchodzić ludziom w pamięć, robić coś innego niż wszyscy. Mi się to udało, ale uważam, że Adam mimo wszystko będzie pamiętany dużo bardziej.
Kszczot jest trochę sportowo bezczelny, zawsze biegnie jak po swoje. Pan miał podobnie.
Być może, tylko ja miałem ten problem, że ciężko mi się leciało pierwszą część dystansu, a wtedy trudno jest myśleć o taktyce. Powiedzmy, że miałem plan: jak będzie wolno, to po 300 metrach przechodzę wyżej. Można to porównać do sytuacji, w której leży człowiek na łóżku i ogląda telewizję. Myśli sobie „aaa, przełączyłbym na inny kanał”, ale patrzy, a pilot jest na drugim końcu pokoju. No więc myśli „aaa, w sumie tu też jest fajnie”. I tak często miałem w trakcie biegów. Niby powinien przejść wyżej, ale wielokrotnie nie potrafiłem wyjść ze swojej strefy komfortu i kończyło się tak samo – uznawałem, że znów wszystko załatwię na ostatnich 200 m. Czasami załatwiałem, czasami nie, a Adam potrafi właśnie reagować na sytuację podczas biegu. Z tym że u niego po pierwszych 200 m nie palą się już wszystkie kontrolki, jak było u mnie.
Czego mu pan najbardziej zazdrości?
Kszczotowi i Marcinowi Lewandowskiego zazdroszczę przede wszystkim tego, że przez tyle lat byli zdrowi. Bo moją karierę zniszczyły kontuzje. Kiedy wskoczyłem na wysoki poziom, pojawił się problem z rozcięgnem podeszwowym, przez co w zasadzie przez pięć sezonów nie byłem w stanie odpowiednio się przygotować. A jak podczas przygotowań ucieka miesiąc lub dwa, to przekreśla w zasadzie wszystko. Przez większość czasu bujałem się w okolicach 1:46, był to przyzwoity, europejski poziom, ale do najlepszych chłopaków już brakowało.
Pana i Adama Kszczota łączy trener Zbigniew Król. On też miał udział w pana kontuzji, przyznał to zresztą w marcu w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.
Aż się dziwię, że trener się do tego przyznał. To był wrzesień 2002 roku. Rozcięgno podeszwowe to powszechna kontuzja wśród biegaczy, ale to też pokazuje, jak kiedyś wyglądało w Polsce podejście do zawodników. Moim problemem było to, że Polski Związek Lekkiej Atletyki nie był przygotowany, jak obchodzić się z takimi talentami. Obecnie chłopaki są nie tylko nauczeni profesjonalizmu, ale ten profesjonalizm jest im wręcz narzucany, przez co mają zupełnie inne możliwości. Adam stale współpracuje z kilkoma fizjoterapeutami, gdzie u mnie na jednym obozie był jeden, na drugim kolejny, potem jeszcze inny. Jeden mówił, że trzeba grzać, drugi że trzeba chłodzić, dlatego sam nie wiedziałem, co mam zrobić. Gdybym na własną rękę wynajął fizjoterapeutę, być może byłoby inaczej, ale nie byłem takim typem. Gdybym poszedł na operację od razu, jak tylko rozcięgno zaczęło brzęczeć, zabrałoby mi to siedem tygodni i być może potem byłbym zdrowy. A tak słyszałem tylko „nie, nie możemy tyle czasu marnować”. I tak się bujaliśmy w sumie ze cztery-pięć lat. Trochę potrenowałem i było okej, potem kontuzja znowu się odzywała i tak w kółko. A konkurencje wytrzymałościowe mają to do siebie, że przerwa w treningu to jest zabójstwo. Jedną dwutygodniową pauzę przed sezonem można było jeszcze wytrzymać, ale po kolejnych nie ma już praktycznie mowy o wielkim bieganiu.
Nie jest tajemnicą, że Adam Kszczot lubi sponiewierać się na treningu. Jak pan trenował?
Jak on mówi, że rzyga raz na tydzień-dwa, to mi zdarzyło się to może raz czy dwa w całej karierze. Rzadko tak naprawdę przekraczałem swoje granice. Byłem zupełnie innym typem, gdybym robił takie treningi jak on, to w życiu bym nie biegał. Trenowałem bardzo lekko, ale to wynikało nie z tego, że się opierniczałem, tylko właśnie z możliwości. Jak dostałem za duży „młotek”, za dużą robotę, to po prostu mi nie szło. Trener zawsze musiał uważać, żeby mnie nie zajechać. Były sytuacje, że na obozie mówił „weź ty lepiej sobie odpocznij” i dawał mi trzy dni wolnego. Bo musiałem mieć dynamikę, luz, dopiero wtedy szło. Jak trener dawał mi za dużą robotę, siadałem też psychicznie, treningi po prostu strasznie mnie niszczyły. Zresztą nigdy nie byłem zawodnikiem, który potrafił biegać przez cały sezon, u mnie szczyt zawsze był krótkotrwały. Nie musiałem więc tak tyrać jak Adam, ale to też jest właśnie piękno lekkiej atletyki. Że ja, Adam i Marcin mamy podobne rekordy życiowe, ale dochodziliśmy do nich zupełnie innymi drogami. Bo gdybyśmy wszyscy trzej trenowali tak samo, wyniki mogłyby być zupełnie inne. Zapytał pan, czego zazdroszczę Kszczotowi. Oprócz zdrowia, wziąłbym od niego i Marcina również podejście do treningów, przykładanie ogromnej wagi do szczegółów. Oni są pod tym względem w pełni profesjonalistami, ja nie byłem tego nauczony od małego. Przez pierwsze lata nie miałem żadnej kontuzji, ale kiedy się ona pojawiła, nie potrafiłem już sobie z nią poradzić. Poza tym Adam jest deterministą, uważa, że ma pełny wpływ na to, co wydarzy się podczas biegu. Ja miałem z kolei fatalistyczne podejście – robię to co zawsze robiłem i albo pan Bóg dla, albo nie da.
Czytałem, że nawet na badania musiał wypychać pana trener.
Bo zawsze wierzyłem, że jak mam biegać, to pobiegnę. Nie wierzyłem w badania, nie liczyłem wszystkich parametrów. Nie miałem po prostu tego genu poszukiwania innych, nowych rozwiązań i zawsze robiłem ten sam trening. Wychodziłem z założenia, że zrobię swoje, a co z tego wyjdzie, to będzie.
Lekko beztroskie podejście. Czyli rozumiem, że opowieść o tym, jak to na Halowych Mistrzostwach Europy w Wiedniu omal nie przegapił pan swojego biegu przez grę komputerową, jest prawdziwa?
Wtedy był wielki szał na „Małysza” („Deluxe Ski Jump” – red.). Wszyscy grali. Kojarzy pan?
Jasne.
No i żeśmy w nią wtedy łoili. Tam była skocznia w Słowenii, największa. I Marek Plawgo pobił rekord na moim komputerze. Wkurzyłem się i chyba ze dwie godziny siedziałem, żeby go przebić, ale nie wychodziło mi. Nagle słyszę pukanie do drzwi, otwieram, a tu trener mówi, że już musimy iść. Na szczęście to nie były skoki narciarskie, więc wyszykowałem się w pięć minut, wziąłem plecak i poszedłem. Ale gra komputerowa i oderwanie głowy na pewno pomogło. Wszyscy mówią, jak to trzeba się koncentrować przed startem, a ważne jest właśnie, żeby za dużo nie myśleć.
Kiedy umawialiśmy się na wywiad i mówiłem, że chciałbym porozmawiać także o zupełnie innych lekkoatletycznych realiach panujących w Polsce w momencie pana sukcesów, zacytował pan pewnego byłego ministra. Jak to leciało?
Ch…, dupa i kamieni kupa.
Skąd taka diagnoza?
Ja swój szczyt osiągnąłem w 2001 roku, a to były czasy, kiedy dużym wydarzeniem było już jak ktoś zrobił minimum na mistrzostwa świata. Zaczynałem w 1993 roku i dorastałem w takim poczuciu, że biega to Afryka, a my to co najwyżej możemy dbać o swoje samopoczucie. Myśleliśmy, że nigdy nie będziemy biegać na takim poziomie. Kilkanaście lat temu każdy sukces w polskiej lekkiej atletyce był bardziej nośny jeśli chodzi o nazwisko, bo tych sukcesów nie było tyle. Gdzie teraz miałbym problem, żeby wymienić z głowy wszystkie medale, które nasi zdobyli na mistrzostwach Europy. Trzeba główkować, a kiedyś były trzy-cztery osoby.
Jak brązowy medal z Edmonton zmienił pana życie?
Diametralnie. Dwa lata wcześniej, kiedy były mistrzostwa świata w Sevilli, byliśmy akurat na mityngu w Białogardzie. Szybko jechaliśmy do Słubic, żeby zdążyć obejrzeć finał. I kiedy patrzyłem na tamten bieg, w życiu mi nie przyszło do głowy, że w kolejnym finale sam mogę wystąpić. A wystąpiłem zdobywając brąz, a niewiele brakowało nawet do srebra. Potem nagle wszystkie mityngi w Europie stanęły otworem. Już nie mówiąc o zainteresowaniu prasy i telewizji, bo wcześniej udzieliłem może pięciu wywiadów lokalnej gazecie, a tu nagle dziennie dzwoniło do mnie po dziesięciu dziennikarzy.
W tym samym roku w Zurychu odpalił pan obowiązujący do dziś rekord Polski – 1:43,22.
To był pierwszy start po mistrzostwach świata w Edmonton. Pamiętam, że ciężko mi się biegało w tygodniu, ale stanąłem na starcie. To był bardzo charakterystyczny bieg, bo po pierwszym okrążeniu ja się nawet nie mieściłem w szerokim kadrze kamery. Połówkę pobiegłem w 51,70, czyli prawie trzy sekundy wolniej niż prowadzący Andre Bucher. Miałem do niego chyba czterdzieści metrów straty. Tamtego dnia startował też Jurij Borżakowski. Biegł w podobnym tempie co ja, miałem więc takiego prywatnego zająca. Pamiętam, że jak wpadłem na metę i pokazał się wynik 1:42,55 Buchera, a ja byłem zaraz za nim, to już wtedy wiedziałem, że pobiegłem kosmiczny wynik jak na polskie warunki. Kiedy podali 1:43,22, byłem w wielkim szoku. To był wprost niewyobrażalny wynik w naszym systemie myślenia, ponieważ poprzedni rekord Ryszarda Ostrowskiego 1:44,38 miał już tyle lat (padł w 1985 roku – red.). Dla nas dobrym wynikiem było już 1:46, a tutaj nagle 1:43,22. Jak się mój kolega dowiedział, ile nabiegałem, to mu długopis z ręki wypadł, bo akurat trening rozpisywał. To był szok. Jak wygrana w Totka, coś co będzie bardzo ciężko powtórzyć. Chociaż co ciekawe, ja tego wyniku nigdy nie traktowałem nawet jako swojej życiówki, tylko jako… lot w kosmos.
Sam najbardziej zapamiętałem finał HME w Wiedniu, kiedy na ostatnich metrach załatwił pan wspomnianego mistrza świata Buchera.
Wiedeń był potwierdzeniem, że brąz z Edmonton nie był przypadkiem. Co ciekawe, tydzień wcześniej Bucher pokonał mnie na mityngu w Lievin, wrzucając mi aż półtorej sekundy. Ale my z trenerem Królem zawsze szliśmy po bandzie szykując się na konkretną imprezę. Pomiędzy najważniejszymi startami często byłem stłumiony, ciężko mi się biegało, ale puszczało mnie w ostatniej chwili. No i akurat dwa-trzy dni przed Wiedniem też puściło.
Niebywały bieg. Nawet komentatorzy TVP mówili, że strata do lidera jest zbyt duża i jest pozamiatane.
A od razu po biegu stracili łączność. Pewnie podskoczyli z radości i kabel wyrwali. Później śmiałem się, że chyba połknęli mikrofon. Ciekawostka z tego finału jest taka, że ja tam każdą setkę pokonałem praktycznie w tym samym czasie. Andre Bucher każdą odpowiednio szybciej, ale oprócz ostatniej, która była aż 1,6 s wolniejsza od mojej. Wszyscy zawsze mówili mi „jaki ty szybki, jak ty to robisz”, a tam nie było żadnej wielkiej taktyki, poleciałem i już. Ja w ogóle nie przyspieszałem, on po prostu na mnie poczekał. Bucher zapłacił za mocny start.
Rozmawiał pan z nim po biegu? To była dla niego bolesna porażka.
On zawsze był introwertykiem, nie był za bardzo rozmowny. Często trenowaliśmy razem, ale było tylko „hi, hi” i wszystko. Nigdy nie szukał kontaktu. Nawet jak czekaliśmy pół godziny na dekorację, to do nikogo się nie odezwał. Ale on już taki był, nawet w Edmonton, gdzie przecież wygrał, też się słowem nie odezwał. Nie był to facet, który lubił pogawędki.
Najbardziej bolą igrzyska w Pekinie? Odpadł pan w eliminacjach, chociaż był w gazie.
Byłem wtedy w najwyższej formie, mogłem złamać 1:43,00, fruwałem na treningach.
To dlaczego nie pofrunął pan w Chinach?
Problem był taki, że już dwa tygodnie przed startem siedziałem w wiosce olimpijskiej. Tak się zagotowałem, że jak już w końcu przyszedł ten dzień, to nie miałem z czego pobiec.
Jak pan to wspomina?
Normalnie jest tak, że przylatujesz, dzień przerwy i startujesz, do boju. Jesteś cały nabuzowany, żeby skoczyć do gardeł skurczybykom. A ja przez pierwsze sześć dni mieszkałem sam w dużym apartamencie, bo reprezentacja przyjeżdżała później. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, jedną stronę książki czytałem dwa razy. Niby to igrzyska, bo wszyscy startują, ale przy okazji wszyscy mają cię za przeproszeniem w dupie, bo każdy ma swoje problemy. Taki emocjonalny tygiel. No i tak się snułem odliczając dni do startu. Kiedy więc przyszedł ten dzień, byłem już wypalony. Trafił mi się bardzo wolny bieg, a wiadomo, że jak nie jest szybko, to trzeba skończyć w dwójce żeby awansować. Popełniłem poważny błąd wynikający też z mojego stanu psychicznego – bardzo mocno ruszyłem z 300 m. Skończyło się tym, że na finiszu jeden zawodnik wsadził mi 0,05 s, drugi 0,02 s. Przy czym błąd kosztował mnie z pół sekundy. Byłem trzeci, nie miałem szans na awans. Wyleciałem po eliminacjach przez głupotę i problemy emocjonalne. A trzeba być skupionym, bo bieg na 800 m jest dość skomplikowany taktycznie. Wynika to głównie z tego, że jest ciasno, ludzie się kotłują.
Wrócił pan do hotelu i…?
Pierwszy raz w życiu poryczałem się po biegu.
Na co pan wtedy tak naprawdę liczył?
Gdybym przeszedł eliminacje, myślę, że mógłbym walczyć nawet o wygraną. W Pekinie złoty medal dawało 1:44,65, a to był mój poziom.
Potrafił pan później w ogóle patrzeć w telewizji na olimpijskie finały 800 metrów?
To już dziesięć lat, było, minęło, dziś potrafię już oglądać je na chłodno. Chociaż pierwsze dwa-trzy lata były dla mnie bardzo trudne. Wiedziałem, że taka szansa już więcej się nie powtórzy. Miałem poczucie tak wielkiej straty, że nawet jakbym został mistrzem Europy czy świata – co i tak było mało prawdopodobne – wciąż nie byłbym zadowolony. Mówi się, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Mnie tamte igrzyska nie zabiły, ale też nie wzmocniły. Potem przez cztery lata jeszcze trenowałem, ale siadła mi motywacja. Nie potrafiłem przyłożyć się do codziennych treningów, a wiadomo, że motywacja jest w sporcie najważniejsza. Sport to też kupa szczęścia. Czasami 0,02 s mogą przekreślić wszystko, piętnaście lat kariery. Swoją największą szansę przegrałem o 0,02 s.
Ale o Londyn pan jeszcze walczył.
Kilka razy zdarzyło się w mojej karierze, że nie szło mi kompletnie. Tragedia, lipa, na treningach bywałem gorszy od dziewczyn. A dosłownie kolejnego dnia odpalałem. Biegłem czasami nawet trzy sekundy szybciej niż w poprzednim starcie. I chyba dlatego też walczyłem o Londyn. Nie szło mi, ale gdzieś wierzyłem, że może jednak wystrzelę i zacznę biegać dwa poziomy wyżej. Nie udało się. Jak to się mówi, dla mnie nie było miasta Londyn, był co najwyżej Lądek-Zdrój. Były chyba zbyt niskie morale, żeby powalczyć. Ale miałem już 34 lata i nawet jakbym nabiegał minimum, to o medal było o wiele trudniej niż w Pekinie. Na brąz trzeba było pobiec 1:42,53. Dociągnąłem do roku olimpijskiego bardziej dla zasady, żeby później nie żałować, że nie spróbowałem. Poza tym sportowcy najczęściej kończą kariery w roku olimpijskim.
Marzenia o Londynie były też podyktowane ekonomią? Chciał pan odkuć się finansowo za wcześniejsze lata?
Pewnie po części też, ale ja nigdy w tym kontekście nie myślałem. Zresztą zawsze byłem takim typem, że jak były zawody z dużymi pieniędzmi do zarobienia, to mi nie szło. Zaczynałem fruwać na imprezach w stylu mistrzostwa Europy, gdzie premie wynosiły zero złotych, a jak były mityngi Złotej Ligi, to zawsze bujałem się z tyłu. Nie wiem z czego to wynikało. Nigdy nie miałem szczęścia do pieniędzy, być może dlatego. A mam kolegów – szczególnie w biegach ulicznych – że jak było parę złotych do zarobienia, to po prostu żyły wypruwali.
Ciężko było kończyć ze sportem, czy poczuł pan ulgę?
Gdybym zakwalifikował się do Londynu i tam coś nabiegał, być może przedłużyłbym karierę. Brak minimum oznaczał jednak koniec, chociaż do tej decyzji byłem przygotowany już przynajmniej od pół roku. Poczułem ulgę, bo byłem już dość mocno zmęczony i fizycznie, i psychicznie, przez co też ostatnie lata to już bardziej było ściemnianie, niż poważne trenowanie. Koniec kariery nie był więc dla mnie jakimś wielkim problemem. Zawsze śmieję się, że miałem za sobą 19 lat kariery w bieganiu, a nigdy nie lubiłem biegać.
Większość sportowców mówi „sport to moja pasja”, a pan, że zwykła robota?
Właśnie to odróżnia mnie od Adama Kszczota: dla niego bieganie to pasja. Aż mi szkoda trenera Króla, bo pewnie cały czas mu o coś gitarę zawraca. Ciężko jest osiągnąć sukces w sporcie, kiedy nie jest to twoja pasja, chociaż mi akurat się to jakimś cudem udało. Na początku trenowałem sumiennie. Jak byłem już na szczycie, to myślałem, że na dłużej. Potem wszystko się rozjechało przez kontuzję, zabrakło ciągłości w treningu. I już tym bardziej nie była to moja pasja, bo nie szło. Wszystko szło jak krew w piach.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Newspix.pl