– W pewnym momencie czułem się piątym kołem u wozu – przyznaje Dominik Hładun. Bramkarz, który przez całą swoją dotychczasową karierę wykazywał się anielską cierpliwością i przeszedł naprawdę długą drogę do pierwszego składu Zagłębia Lubin. Przez pięć lat wegetował w pierwszej drużynie – nieraz na ławce, ale przede wszystkim na trybunach. W międzyczasie wyrwał się na półroczne wypożyczenie do Chojniczanki, inne mu blokowano, bo na przykład musiał walczyć z rezerwami o awans do czwartej ligi.
Jednak gdy już wszedł do Ekstraklasy, zrobił to w bardzo dobrym stylu. A niewiele brakowało, żeby stracił cierpliwość, pojawiło się u niego załamanie, w pewnym sensie niezrozumienie tego, że przez tak długi okres nie dostał ani jednej szansy. – Różne myśli przechodziły mi przez głowę. „Może powinienem odejść z Zagłębia? A może trzeba rzucić piłkę” – myślałem. W pewnym momencie brałem to pod uwagę, ale pogadałem z rodziną, przyjaciółmi i stwierdziłem, że cierpliwość się opłaci. I właśnie wokół cierpliwości obraca się nasza rozmowa. Zapraszamy.
*
Ile znaczy dla ciebie Zagłębie?
Bardzo dużo. To klub, który nauczył mnie wszystkiego od podstaw. Pewnego razu tata zabrał mnie na mecz, jeszcze na stary stadion. Jako kibic przeżywałem pierwsze zwycięstwa, pierwsze porażki. Później zapisał mnie do klubu. Spotkałem wielu trenerów, każdy mnie czegoś nauczył. Przeszedłem długą drogę, nie zawsze było łatwo, ale dziś mogę powiedzieć, że Zagłębie Lubin to moja druga rodzina. Dużo od niej dostałem, teraz czas się odwdzięczyć.
Jesteś rodowitym lubinianinem, mieszkasz na Przylesiu. Byłeś skazany na Zagłębie?
Coś w tym jest. Chociaż muszę przyznać, że będąc w trzeciej klasie szkoły podstawowej, poszedłem na treningi Amico Lubin jako zawodnik grający w polu. Lewa obrona. Niestety nie poszło, po jakimś czasie wybrałem się na Zagłębie, stanąłem na bramce i tak już zostało.
Jako kibic chodziłeś na sektor fanatyków?
Nie, raczej na sektory neutralne. Po prostu miło spędzałem czas z tatą, często również z bratem. Na wyjazdy też nie jeździłem. Ale czułem się pełnoprawnym kibicem Zagłębia, bardzo przeżywałem wszystkie spotkania, szybko przywiązałem się do tego klubu.
Szatnia Zagłębia jest bardzo świadoma kibicowsko? Macie dużo zawodników, którzy wychowali się w klubie.
Szatnia jest związana z Lubinem, z kibicami. Dobrze się dogadujemy. Widać to przede wszystkim po meczach – kibice i piłkarze stanowią jedność. Ja, Forenc, Woźniak, Jagiełło, jeszcze kilku innych zawodników. Wszyscy jesteśmy związani z tym miastem, znamy się z kibicami. To pomaga. Na Przylesiu mam sporo znajomych, którzy kibicują Zagłębiu. Dzięki nim jestem jeszcze bardziej świadomy tego, że mam dla kogo grać. Podobnie jest z kilkoma innymi chłopakami. Można powiedzieć, że wychowywaliśmy się w strefie kibiców, przesiąkliśmy Zagłębiem.
Piłkarze Zagłębie twardo stąpają po ziemi?
Dużo zależy od głowy. Osobiście twardo stąpam po ziemi. Myślę, że pozostali wychowankowie podchodzą do tego tak samo. Mamy kibiców, którzy są naszymi znajomymi, pewnie szybko sprowadziliby nas na ziemi, gdybyśmy zaczęli gwiazdorzyć.
Uważasz, że trudniej osiągnąć sukces w klubie, którego piłkarze nie są z nim związani i tak naprawdę nie wiedzą, o co grają?
Jeżeli ktoś przychodzi do klubu, musi wiedzieć, o co gra i dla kogo. Dlatego wychowankom jest łatwiej, bo całe życie są związani z klubem, czują go, tak jak w moim przypadku mają wielu znajomych, dla których grają. A obcokrajowiec? Wiadomo, będzie się starał, ale to często nie jest to samo.
Zdarzało się, że zagraniczni piłkarze w Zagłębiu nie wiedzieli, o co grają?
Na pewno tak się zdarzało. Przede wszystkim w okresie, w którym spadliśmy. Było wielu obcokrajowców. Nie każdy przywiązał się do klubu w takim stopniu, żeby starać się w stu procentach. Nie wiem, co sobie myśleli – nie wykluczam, że próbowali, chcieli, ale nie wychodziło. Spadliśmy, została garstka zawodników, reszta odeszła. Nie ma co tego rozpamiętywać.
Spadek był dla was pewnego rodzaju oczyszczeniem?
Na pewno. Zostali wychowankowie, Polacy, dokooptowano z dwa-trzy transfery. Wszyscy szli w jednym kierunku, chcieliśmy wrócić do Ekstraklasy i nie mieliśmy z tym większych problemów. Na szczęście nie musieliśmy się wykazywać przesadną cierpliwością, nie zakopaliśmy się w pierwszej lidze.
Niektórym piłkarzom brakuje cierpliwości?
Myślę, że wielu zawodnikom brakuje cierpliwości, tak ważnej w profesjonalnej karierze. Chcieliby grać od pierwszego meczu, w jakiś sposób dostać coś za darmo. A to tak nie działo. Trafisz na trenera, który ma inną koncepcję i musisz to przetrwać – pójść na wypożyczenie, albo walczyć o skład na treningach. Cierpliwością i wytrwałością można bardzo wiele osiągnąć. Bez tych dwóch cech nierzadko trudno zaistnieć. Jeżeli chodzi o mnie – byłem bardzo cierpliwy, choć zdarzało się, że chciałem odchodzić na wypożyczenia. Spędziłem jednak tylko pół roku w Chojniczance Chojnice, bo dyrektor i trener ściągnęli mnie z powrotem. Rezerwy broniły się przed spadkiem z trzeciej ligi, trzeba było im pomóc. Niestety, nie udało się utrzymać. Po spadku ponownie poprosiłem o wypożyczenie, ale przed drugą drużyną postawiono jasny cel – powrót do trzeciej ligi. I znowu byłem potrzebny nie tutaj, gdzie chciałem. Ale trzeba było zacisnąć zęby i walczyć o swoje. Tym sposobem spędziłem prawie całe życie w Zagłębiu, nie obraziłem się, gdy zostałem zesłany do rezerw. Byłem cierpliwy, rozwijałem się. W końcu przyszedł trener Lewandowski i to zauważył.
Nie czułeś się zapchajdziurą?
W pewnym momencie czułem się piątym kołem u wozu, ale wiedziałem, na co mnie stać. Zdawałem sobie sprawę, że jak przyłożę się do treningów, to jeszcze zaistnieję w profesjonalnej piłce. Czekałem, czekałem, walczyłem na treningach, pokazywałem pełne zaangażowanie, no i opłaciło się.
Nie irytowałeś się? Przed pięć lat wegetowałeś w pierwszej drużynie.
Różne myśli przechodziły mi przez głowę. „Może powinienem odejść z Zagłębia? A może trzeba rzucić piłkę” – myślałem. W pewnym momencie brałem to pod uwagę, ale pogadałem z rodziną, przyjaciółmi i stwierdziłem, że cierpliwość się opłaci. Największą rolę odegrali w tym wszystkim rodzice, brat i dziewczyna, z którymi naprawdę długo rozmawiałem na ten temat. Wiedzieli, czego potrzebuję, co powinni mi przekazać. Nie podpalali się, prezentowali logiczne argumenty, które mnie przekonały. Oj, dobrze że nie rzuciłem tej piłki…
Choć jeszcze wcześniej, kiedy nie grałem, rodzice się denerwowali. Naturalne, martwili się o mnie. Widzieli, jak dobrze broniłem w rezerwach i dziwili się, że nie przekładało się to na szanse w pierwszej drużynie. Ale tak jak mówiłem – nigdy się nie podpalali, nie proponowali mi drastycznych ruchów. W pewnym momencie doszło do tego, że koledzy mojego tata wypytywali go w pracy o mnie. Pytali, kiedy syn zadebiutuje, bo nie mogą się doczekać, chcą zobaczyć, na co mnie stać. Długo czekali, ale dzisiaj mogę im pokazywać, co potrafię.
Pięć lat czekania na szanse to była dla ciebie szkoła życia?
Jak najbardziej. Pamiętam nieszczególny okres, kiedy pierwszym bramkarzem był Martin Polacek. Popełnił jakiś błąd, do bramki wskoczył Konrad Forenc. Zdarzyła mu się podobna sytuacja, ale trener postawił z powrotem na Polacka. Bolało. Czułem się niepotrzebny. Myślałem, że dostanę szansę, ale jak widać, jeszcze mi nie ufano. Trochę się załamałem. Co więcej – kiedy Forenc doznał kontuzji, wydawało mi się, że będę drugim bramkarzem. I co? I do klubu przyszedł doświadczony Zbigniew Małkowski. Kolejne podcięcie skrzydeł. Uważałem, że dobrze pokazywałem się w rezerwach, doszliśmy daleko w Pucharze Polski. Myślałem, że jestem coraz bliżej osiemnastki, coraz bliżej pierwszego składu, a tutaj kolejny gong. Odbierałem to jako brak zaufania. Mógłbym zebrać doświadczenie na ławce, zobaczyć, jak to wszystko wygląda od kuchni. A jednak cały czas siedziałem na trybunach.
Jak objawiało się twoje załamanie?
Nie pokazywałem tego, ale na początku czułem się z tym wszystkim bardzo źle. „Kurde, trenuję ciężko, staram się, wyglądam dobrze, a dostaję kolejnego gonga” – tak do tego podchodziłem. No ale zostałem, zdawałem sobie sprawę, że Zbyszek przyszedł tylko na pół roku. Później stwierdzono, że Małkowski odchodzi, więc postanowiłem kontynuować swoją karierę w Lubinie.
Fakt, że nie dostawałeś szans musiał boleć jeszcze bardziej, kiedy co jakiś czas oglądałeś z trybun fatalne próby interwencji Polacka.
Zdarzało się, że popełniał błędy, ale nie można skreślić kogoś po jednym czy drugim niepowodzeniu.
Gdyby to tylko jedno!
Wiadomo, jak siedziałem na trybunach, robiłem szybką analizę. Łatwo powiedzieć, ale wydawało mi się, że w pewnych sytuacjach zachowałbym się lepiej. Trochę się frustrowałem, że komuś zdarzają się błędy, a ja dalej nie mogę wejść i pokazać, co potrafię. No ale trudno – musiałem uszanować decyzję trenerów Stokowca i Bako.
W końcu przyszli jednak trenerzy Lewandowski, Koszarski i Karmelita, dzięki czemu bardzo dużo się zmieniło. Z trenerem Koszarskim znam się od wielu lat, trenował mnie, gdy byłem w czwartej klasie podstawówki. Od małego chłonąłem od niego podstawy bramkarskie, bardzo dużo mu zawdzięczam. Podobnie jak trenerowi Karmelicie. To osoba, u której zaczynałem na poważnie. Byłem wtedy w juniorach młodszych. Postanowił zabierać mnie na treningi do starszego rocznika, mogłem mierzyć się z lepszymi zawodnikami. Zbierałem cenne doświadczenie. Dodatkowo szczegółowo podpowiadał mi, jak mam się zachowywać, co robić. Przeszliśmy razem wiele lat. Cenię u niego przede wszystkim podejście do młodych zawodników. Jest wymagający, ale ma poczucie humoru. Wiadomo, kiedy trzeba pracować, to pracujemy. Ale potrafi rozluźnić atmosferę, można z nim pogadać. Jego odprawy są długie, bardzo szczegółowe. Bardzo to u niego cenię. Widać, jak przykłada się do swojej pracy. Siedzi w domu, dokładnie analizuje mecze, wyciąga wnioski, pokazuje jak mamy się zachowywać. To zawsze są cenne lekcje.
Zimowy transfer Piotra Leciejewskiego był dla ciebie kolejnym ciosem?
Nie będę ukrywał – miałem podobne odczucia co przy transferze Małkowskiego. W pewnym momencie w klubie znajdowało się czterech bramkarzy. Co prawda spodziewałem się, że Polacek odejdzie, ale „Leciej” zbierał bardzo dobre opinie w lidze norweskiej. Był nawet na okładce tamtejszej FIFY. Mariusz Lewandowski przyznał jednak, że każdy zaczyna z czystą kartą. Każdy będzie miał szansę pokazać się z jak najlepszej strony na treningach i wywalczyć sobie miejsce w jedenastce. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale zapalił się promyk nadziei. Wyjechaliśmy na obóz, we wszystkich sparingach zachowałem czyste konta, dobrze wyglądałem na treningach. Trener to dostrzegł i zdecydował, że zaczną jako drugi bramkarz. Zbliżał się mecz z Legią, wolał postawić na doświadczenie. Ale wiadomo, jak to się później ułożyło.
Zimą myślałem o wypożyczeniu?
Tak, zdecydowanie. Kiedy dowiedziałem się, że Leciejewski przychodzi, od razu zaapelowałem o wypożyczenie. Nawet byłem wstępnie dogadany z pierwszoligowym klubem. Dyrektor Dariusz Motała przekonał mnie jednak, żebym poczekał do końca obozu i zobaczył, jak to będzie wyglądać. Tak się złożyło, że po powrocie z przygotowań zwietrzyłem swoją szansę i już nie myślałem o grze w innym klubie.
Wcześniej czułeś, że fakt, iż w ogóle nie grałeś był efektem braku zaufania?
Trzeba byłoby pytać trenera Bako, ale może coś w tym jest. W końcu nie zagrałem nawet w pierwszej lidze, kiedy mieliśmy już pewny awans. Rzadko siedziałem na ławce. Brak zaufania na pewno odegrał swoją rolę.
W pewnym momencie poszedłeś na wypożyczenie do Chojniczanki.
Przyjechałem do Chojnic wraz z innym bramkarzem, Damianem Podleśnym. Byliśmy w tym samym wieku, on był reprezentantem Polski do lat 20, ja nie znajdowałem się w kadrze. Trener postanowił, że będzie nami rotował co dwa-trzy mecze. To była rotacja, której u bramkarzy chyba nie powinno być. Golkiper musi być zgrany z obrońcami, a przy tak częstych zmianach nie było to możliwe. Nie pomagało to nikomu. Powinniśmy rywalizować, rezerwowy mógłby grać w pucharze, podstawowy powinien występować w lidze. Dodatkowo ja byłem lewonożny, Podleśny prawonożny. Obrońcy troszkę się gubili, co chwilę musieli się przestawiać. Generalnie to wypożyczenie nie było do końca udane, choć z drugiej strony mogłem trochę pograć na szczeblu centralnym. Cenne doświadczenie, dobre przetarcie.
Fakt, że nigdy się nie poddałeś, bierze się z tego, że jesteś bardzo zawzięty? Twój brat uważa, że jak sobie coś postanowisz, to dążysz do celu, nie zważając na okoliczności.
Mam taką cechę. Jak coś sobie postanowię, daję sobie czas na wykonanie zadania, ale nie chcę się poddawać. Wiem, że sukces nierzadko jest kwestią czasu. Nie ma co się napalać, na niektóre rzeczy trzeba poświęcić kilka lat. Długo przebijałem się do bramki, ale dzięki temu jeszcze bardziej doceniam miejsce, w którym się znalazłem.
Miałem też trochę szczęścia, nie zaprzeczę. Leciejewskiemu nie wyszedł pierwszy mecz, ale pewnie dostałby szansę w następnym. Nie można skreślać tak doświadczonego zawodnika po jednym słabszym spotkaniu. Tak się jednak złożyło, że chwilę później doznał kontuzji. I już nie było wyjścia – musiałem zadebiutować w Ekstraklasie. Dostałem nagrodę za ciężką pracę. Ale nie mniej ważny w tym wszystkim był udział rodziców, przyjaciół, brata, dziewczyny czy trenerów, którzy bardzo mnie wspierali. No i wspomniana wcześniej cierpliwość.
Kiedy miałem wskoczyć do bramki, zaczęły pojawiać się opinię, że nie poradzę sobie na przedpolu. Bo jestem chudy, więc na pewno będę przepychany. Ale nie boję się wychodzić, dużo nauczyłem się, oglądając mecze Łukasza Fabiańskiego, na którym się wzoruje. Potrafię obliczyć tor lotu piłki, wychodzę, nawet jak nabiega na mnie potężny przeciwnik. Najwyżej będzie faul.
Masz problemy, żeby przytyć?
Oj, jest to trudne. Stosowałem kilka diet, ale mam bardzo szybką przemianę materii. Przyzwyczaiłem się do tego. Wcześniej było mi trudno, bo byłem jeszcze chudszy, teraz – wbrew pozorom – trochę przybrałem na wadze.
Masz bardzo niską tkankę tłuszczową.
3-4 procent, to zależy. Raz wyszedłem z sauny i pokazało mi 2,5. Bardzo, bardzo nisko. Mam teraz specjalny katering, zamierzam wreszcie przytyć, bo wiem, że to mi pomoże. Ale efekt jest na razie marny.
Kiedy dowiedziałeś się o tym, że zadebiutujesz?
Domyślałem się już wtedy, kiedy pojechałem do Płocka wraz z Polackiem. Ale o ostatecznej decyzji dowiedziałem się dzień przed meczem, w hotelu.
I tylko tam się stresowałeś. Na boisku – jak przyznawałeś – czułeś już spory luz.
W hotelu pojawił się stres, ale kiedy wyszedłem na rozgrzewkę, wszystko puściło. Złapałem luz. Może też dlatego, że w pierwszej lidze grałem przeciwko Wiśle w Płocku. Nie czułem, że to coś wielkiego, bardziej przypominało mi to czasy gry w Chojniczance. Nie chcę jednak, żeby zostało to źle odebrane – wiedziałem, jak ważne to spotkanie, ale przetarcie w pierwszej lidze – szczególnie na stadionie w Płocku – bardzo mi pomogło. Byłem pewny siebie, nawet odważnie dyrygowałem kolegami. Tego do dziś mi nie brakuje, w końcu to jedno z zadań bramkarza.
Emocjonalnie podchodzisz do meczów?
Tak, bardzo. Bardziej nawet po, kiedy pojawia się analiza na gorąco. Przed jestem skupiony, rozmyślam, co może się wydarzyć. Trzymam koncentrację.
Po porażkach da się z tobą pogadać?
Da się ze mną pogadać, ale dzień po porażce najczęściej chodzę zdołowany. Chyba trudno ze mną wytrzymać. Narzeczona do mnie mówi, a ja jej nie słucham, bez przerwy myślę o tym, co mogłem zrobić lepiej podczas ostatniego spotkania.
Poza boiskiem jesteś jednak spokojny.
Tak, nawet bardzo. Wydaje mi się, że jestem normalnym chłopakiem. Po prostu się nie wywyższam. A na boisku, wiadomo, emocje biorą górę. To jednak wyjątkowa sytuacja. Generalnie nie lubię się wywyższać, chwalić przed innymi. Przecież tak naprawdę jeszcze nic nie osiągnąłem, jestem normalnym chłopakiem. To, że gram w Ekstraklasie, nie znaczy, że już nie można ze mną normalnie porozmawiać. Jestem tym samym gościem, którym byłem pięć-dziesięć lat temu. Po prostu udało mi się spełnić marzenie, ale to nie znaczy, że muszę się zmieniać.
Zacząłeś mocno – sześć czystych kont w dziewięciu meczach.
Początek z przytupem. Nawet nie myślałem, że może być tak dobrze. Z meczu na mecz coraz lepiej, łapałem niesamowitą pewność siebie.
To było o tyle niespodziewane, że w rezerwach nie prezentowałeś się tak dobrze – w dwunastu meczach tylko dwukrotnie zachowałeś czyste konto.
W trzeciej lidze oddawano więcej strzałów, tak mi się wydaję. Co chwilę jakaś sytuacja, akcja. Pewnie z tego to się wzięło, choć wiadomo – w Ekstraklasie strzały napastników są zdecydowanie bardziej wymagające. Ale radziłem sobie, nie czułem przed nikim kompleksów.
Najwięcej pewności dał ci mecz z Legią?
Zdecydowanie. Przyszło 13 tysięcy osób. Taka publiczność, tacy goście, na czele z trenerami kadry, a pokazałem się z tak dobrej strony. To musiało dać mi kopa. Wyszedłem z założenia, że muszę się w stu procentach skupić i pokazać, że wcześniejsze mecze to nie przypadek. Fajnie wyszło, wygraliśmy, popisałem się kilkoma przyzwoitymi interwencjami. Przy okazji trochę utarliśmy Legii nosa, wiadomo – zwolniła trenera, skomplikowała sobie drogę do mistrzostwa.
Po spotkaniu pomyślałeś sobie coś na zasadzie: skoro wybroniłem mecz z Legią, to nie mam co bać się innych drużyn?
Jasne, Legia to przecież wielka firma. Ale każdy przeciwnik jest inny, Legia mogła nie być w formie. Nieraz wydaje się, że mecz na przykład z drużyną ze strefy spadkowej będzie łatwy, a to nierzadko może okazać się zgubne. Do każdego trzeba podchodzić w pełni skoncentrowanym, żeby nie zaliczyć wpadki.
Czytałeś opinię na swój temat?
Przede wszystkim sprawdzała je narzeczona. Oczywiście dochodziły one do mnie, najbardziej podobało mi się stwierdzenie, że jestem najlepszym dowodem na to, że warto stawiać na młodych. Bo taka jest prawda, nie powinno się patrzeć na wiek, on nie jest najważniejszy. Trener Lewandowski bardzo fajnie się zachował, bo stwierdził, że każdy ma równe szanse, by się pokazać. Gdyby nie on, pewnie wszystko potoczyłoby się trochę inaczej. Może byłbym w innym miejscu…
Były na to duże szanse. Mając kilka lat nie interesowałeś się piłką, wybrałeś treningi bokserskie.
Zgadza się. Mój tata był bokserem, podobnie wujek chrzestny. Brat uprawia tę dyscyplinę zawodowo. Tata zapisał mnie w drugiej-trzeciej klasie podstawówki. Pochodziłem rok, dobrze się czułem. Byłem jednak za młody, żeby walczyć. Takie były zasady. Musiałbym czekać trzy lata, zdecydowanie za długo. Na moją rezygnację wpływał jednak przede wszystkim fakt, że mam krzywą przegrodę nosową. Kiedy dostawałem, od razu zalewałem się krwią. Stwierdziłem, że to nie dla mnie, zrezygnowałem z treningów. No a potem pojawiła się piłka nożna.
Gdyby nie problemy z nosem, zostałbyś bokserem?
Mogłoby tak być. Ale nie wiem, czy byłbym w stanie osiągać jakieś sukcesy. Natomiast faktem jest, że w tamtym momencie zupełnie nie myślałem o piłce, pojawiła się ona dopiero później. Bardzo chciałem, żeby moja przyszłość – pomimo wszystko – była związana ze sportem. Boks dał mi bardzo dużo, przede wszystkim refleks. Nauczyłem się cwaniactwa, zawziętości. To naprawdę przydaje mi się na boisku. No i do tego ta cierpliwość, którą cały czas wałkujemy. Nieraz zastanawiam się, skąd się ona wzięła. Chyba taki po prostu jestem, takie mam cechy charakteru. Nie podpalam się, wolę poczekać, przemyśleć pewne sprawy i dążyć do upragnionego celu.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Fot. FotoPyk/własne