Reklama

Czym mocniejsze upadki, z których się podniesiesz, tym bardziej jesteś zahartowany

redakcja

Autor:redakcja

13 sierpnia 2018, 14:40 • 20 min czytania 5 komentarzy

Po przyjeździe do Polski zamiast tysiąca euro miesięcznie dostał pięćset złotych. Zamiast drugiej ligi, czwarta. Zamiast profesjonalnej gry w piłkę, konieczność pracy przy zbieraniu złomu czy kładzeniu dróg. Mieszkał na tyłach przetwórni mięsa. Żywił się najtańszym jedzeniem z Biedronki i chlebem, który otrzymywał za darmo w piekarni. Do tego miejscowe cwaniaczki szukające zaczepki, depresja, pijące towarzystwo, a w tle rodzice, nad których domem pod Ługańskiem majaczyło widmo wojny.

Czym mocniejsze upadki, z których się podniesiesz, tym bardziej jesteś zahartowany

Żenia Radionow ze wszystkim sobie jednak poradził, z wielką pomocą pomocy żony, Kasi, której poznanie było punktem zwrotnym jego życia. Dzisiaj jest ojcem, rodziców sprowadził do Polski, a piłkarsko marzy o awansie do Ekstraklasy z ŁKS. Zapraszamy.

***

Pochodzę ze wsi na dalekim wschodzie Ukrainy. Okręg ługański, granica z Rosją. Mam stąd same dobre wspomnienia: mecze taty, na które jeździło się z drużyną Kamazem, stadion piłkarski u sąsiada w ogrodzie, rzeka, gdzie chodziło się na ryby. Zero komputerów, cały czas na powietrzu. A teraz gdy opowiadają mi, że we wsi nie ma asfaltu, bo zryły go czołgi, nie potrafię sobie tego wyobrazić. Mój brat mieszkał w internacie w Ługańsku – zrobiono tam koszary. Donieck? Studiowałem tu, bawiłem się, grałem wiele sparingów. Dziś to miasto zabrane. Nie możesz tam pojechać.

Dużo twojej rodziny zostało w terenie objętym konfliktem?

Reklama

W naszej rodzinnej wsi mieszkają wciąż dziadkowie, ale tu się akurat uspokoiło. Gorzej wciąż jest w miastach. W Ługańsku mam ciocię, sporo znajomych, trochę dalszej rodziny. Ich życie stanęło na głowie. Nie ma waluty. Nie ma niczego. Pozabierano biznesy. Moja ciocia miała kiosk z chemią. Pewnego dnia przyszli, wszystko zabrali i koniec. Nawet nie wiem z czego się utrzymują. Ciocia w latach dziewięćdziesiątych przyjeżdżała na Stadion Dziesięciolecia handlować, nawet jej córki uczyły się w polskim przedszkolu. Po dziś dzień żałuje, że nie została wtedy w Polsce. Dlatego gdy mama pytała cioci, czy wyjeżdżać do Polski, mówiła:

– Jedź! Nawet się nie zastanawiaj!

Fabryki dziś nie są prywatne, tylko republikańskie. W Ługańsku kiedyś był ruch na ulicach taki, jak tu za nami w Łodzi. A teraz przejedzie jeden samochód na godzinę. Od 22 godzina policyjna. Młodzi wyjechali. Zostali tylko ci, co nie mogli już wyjechać, albo ci, co chcieli wejścia wojsk. Bo nie ukrywajmy, gdy zaczęła się wojna, niektórzy ludzie się cieszyli. Była u nich niska świadomość. Mimo, że mieszkali na Ukrainie dwadzieścia lat, to nie czuli z nią więzi. Uważali, że to twór sztuczny. Dla nich czymś naturalnym był Związek Radziecki, w nim się wychowali, w konsekwencji Rosja była im bliższa. Dziadek raz pobił się w swojej wsi za Ukrainę. Rocznik 1946. Strasznie patriotycznie podchodził do sprawy, aż się tego nie spodziewałem. Dzisiaj mówi, że coraz więcej osób jest po jego stronie.

Pobił się?

Przez naszą wieś jechały na front ukraińskie wojska. Chłopaki młodsi ode mnie, zapakowani na czołgi z lat sześćdziesiątych. Jesień, w ciągu dnia fajnie, słoneczko, ale w nocy bywały przymrozki, a oni nie mieli nawet gdzie spać. Jechali głodni, bez wody. Babcia opowiadała, że wychodziła z mamą chociaż im dać coś do jedzenia. Ale niektórzy pluli, wyzywali ich. Dziadek jednego człowieka w swoim wieku za to pobił.

Co było momentem, który zdecydował o wyjeździe twoich rodziców?

Reklama

Wiadomości zaczynały się wtedy i kończyły wieściami ze wschodniej Ukrainy. Dużo pomogli teściowie, którzy sami mówili – wiemy, że tam są twoi rodzice. Wyciągnij ich, pomożemy. Namawiałem, ale nie było mi łatwo. Rodzice całe życie mieszkali w jednym miejscu. Wcześniej bali się nawet do miasta przeprowadzić. A tu do innego kraju. Byli wcześniej w Polsce u wnuka, wiedzieli jak tu jest, ale to nie to samo.

Poza tym domu nie mogli sprzedać. Zwykle przy przeprowadzce masz z tego tytułu większe pieniądze, żeby się od nowa urządzić.

Absolutnie, nikt by nie kupił. Ale front się zbliżał. Mieliśmy rodzinę w miejscowości 70km od naszej wsi. Tam mieszkał kuzyn, którego mama jest chrzestną. Jego ojciec woził ukraińskich żołnierzy służbowym autem, bo był w państwowej służbie drogowej. Nawet do niego strzelali. Wtedy wystarczył szalik reprezentacji Ukrainy w aucie by trafić na celownik. Chłopak miał wstążkę żółto-niebieską przypiętą – został pobity masakrycznie, wrzucony do piwnicy, przetrzymywany jako więzień. Ostatnio była wymiana jeńców. Niektórzy przesiedzieli w koszmarnych warunkach półtora roku za nic – za to że byli na wiecu, za hasła „chcemy Ukrainy”. Kobietę przywiązali do słupa, pluli na nią… A, straszne rzeczy, aż nie chce się gadać. Ciężko o odwagę, jak tamci z kałachami, z czołgami, a ty czym masz się przeciwstawić?

Moja żona, Kasia, zachęcała mocno, żebym działał. Potrzebowałem takiego wsparcia. No bo dobrze, powiem – przyjeżdżajcie! Ale gdzie mają mieszkać? Dzięki Kasi i teściom łatwiej było wszystko pogodzić. Gdyby nie oni, ja sam nie miałbym tyle odwagi, a nawet nie miałbym środków żeby poukładać w Polsce całą rodzinę. Wynajmowaliśmy akurat duży dom w Milanówku, warunki były. Rodzice dostali swój osobny pokój. Niemniej wiadomo jak to jest – tydzień fajnie, ale co dalej? Nie mają pracy. Nie znają języka. Wład, młodszy brat, rocznik 2000, powinien coś ze sobą robić, a tu nie miał szkoły. Poznałem rodziców od innej strony. Rodzice byli zawsze, no cóż, rodzicami. A teraz ja jakby przejąłem rolę. Każdą drobną rzeczą musiałem się zająć, każdą rozmową o pracę, tym, tamtym, wszystkim.

Cała rodzina na głowie.

Kasia ogromnie mi też pomagała w ogarnianiu wszystkiego, jej wielka zasługa.

I jak się odnaleźli twoi rodzice?

Tata najpierw malował ogromne hale, ale ciężko to szło. Próbował to tu, to tam, ale często na krótko. Na Ukrainie pracował jako nauczyciel w-fu. Gdyby był specjalistą, ślusarzem, elektrykiem albo kładł płytki, to super robotę by miał, ale choć w domu coś zawsze robił, takie drobne naprawy, to tutaj okazało się za mało. Do harówy się nie nadawał – jak pojechał gdzieś pracować łopatą, zaraz odzywała się to noga, to plecy. Rodzice mieli początkowo takie podejście, że są starsi, więc już się nowego nie nauczą. Pamiętam drugiego czy trzeciego wieczora po ich przyjeździe zasiedliśmy nad książkami do języka polskiego. Super wieczór, ale zapał wygasł szybko. W Polsce jest też tak, że musisz się kręcić. Nie podoba ci się praca? Szukaj innej, zmień! Rozglądaj się! A oni wychowali się w czasach, gdy dostawałeś przydział i robiłeś w jednym miejscu całe życie. Wiedziałem, że będzie im ciężko, ale nie sądziłem, że aż tak. Męczyli się, mama czasem płakała. Ja męczyłem ich i sam siebie.

Sytuacja twoich rodziców już się ustabilizowała?

Tak. Ojciec od roku ma jedną, stałą pracę. W ochronie siedzi. Wcześniej płaca była po pięć złotych na godzinę to narzekał, bo często pracował z alkoholikami, ludźmi z marginesu. Zawalali, nie przychodzili, musiał jechać za nich. Ale płace się podniosły, jest lepiej, a on już dał się poznać jako taki, który nie pije i zawsze można na niego liczyć. Mamy, muszę przyznać, wcześniej nie doceniałem. Pracowała kiedyś księgowo, ale gdy urodził się Wład została w domu. Zajmowała się gospodarstwem – mieliśmy krowę, hektar ziemi, od rana do wieczora coś robiła, ale tego nie poważałem. A tutaj mamę wszyscy uwielbiają, odnalazła się znakomicie. Wszyscy mówią: wspaniała kobieta, bystra, życzliwa. Mama pracowała tutaj początkowo sprzątając, a teraz pomaga nam od strony technicznej przy wynajmie mieszkań. Jest dobrze.

To wszystko jednak pokazuje jak ważny był w twoim życiu dzień, w którym poznałeś Kasię.

Zdecydowanie.

Jak się poznaliście?

Koniec sezonu w Ursusie, impreza. Bawiliśmy się razem do szóstej rano. Poszedłem odprowadzić ją pod blok. Siedzieliśmy na placu zabaw. Dałem jej swój numer telefonu i powiedziałem, że jeśli nie zadzwoni, codziennie będę pod ten blok przychodził. Napisała do mnie i tak się zaczęło. Długo się spotykaliśmy, chodziliśmy razem na Stare Miasto – tak na dystansie. Ale skończyło się tak, że dzisiaj mamy synka.

Zgadasz się z opinią, że bez właściwej kobiety facet nie ma szans poukładać sobie życia?

Podzielam. Od momentu poznania Kasi urosłem ze świadomością. Wcześniej mieszkałem w Ursusie, w klubie, w pokoiku sędziowskim. Jest mecz, ja idę na boisko, dla sędziów u mnie poczęstunek. Jak wyjechali, a została wędlina, to dla mnie. Tam urzędowałem, tam spałem. Nawet jak nogę złamałem to siedziałem w tej norze. Nie było nawet zasłonek w oknach, słońce świeciło we mnie centralnie. Zrobiłem zasłonki z koca i miałem taką czerwoną szmatę na oknie. To było takie życie na przeżycie. Gram w Ursusie, coś płacą i fajnie, ale starczało wyłącznie – powiedziałbym – na istnienie. Łapałem się innych fuch. Kolega mówi – chodź, będziemy rozładowywać TIR-y z używanymi ciuchami. No to jeździłem. Załatwił wyjazd z reprezentacją Artystów Polskich. No to pojechałem. Ale nie miałem pomysłu na siebie. Gram bo gram, ale nie robię wszystkiego, żeby grać dobrze.

Nie miałeś wiary, że może ci się w piłce udać?

Nie miałem nawet świadomości jak to zrobić. Dziś wiem, że jak w coś się idzie, to całkowicie. Nie można trochę trenować, trochę pracować, trochę przy piwie posiedzieć. Bo piłka odrzuca jeśli nie pójdziesz w nią na maksa. Ci, co stosują półśrodki, odpadają. Teraz nie stosuję półśrodków. A wtedy? W Ursusie wypijaliśmy piwo po meczu, jeszcze w szatni. Na Ukrainie w szatni zero alkoholu, ale było oczywiste, że potem zbieramy się na mieście i balujemy do rana. Nie było wzorców jak się zachowywać, jak się prowadzić. U trenerów zerowa świadomość. Pamiętam w Mariupolu trener powiedział, że nie wystają nam kości policzkowe więc za grubi jesteśmy. 40 stopni upału, zabronił wody na treningu. I tak dwie godziny. Wszystko poza tym w klubie – profeska! Poza myśleniem.

To ten trener, co ci kazał zbijać wagę.

Tak, zmierzyli mnie jakąś archaiczną formułką, miałem mieć według niej 74 kilogramy przy 189 centymetrach wzrostu. Wszystkich zamęczał, a sposób prowadzenia zajęć – dyktatura. Uważam, że to był kryminał, a on dziesięć lat zajmował się w Mariupolu drugą drużyną. Ten klub nigdy wychowanków przez to w drużynie nie miał. Jak obóz, to typowo kondycyjny – testy Coopera, bieganie oszołamiające i bez sensu. Byliśmy młodzi, kilku z nas robili potem badania serca. Lekarz mówił: stary, masz zniszczony organizm! Nie możesz po schodach wchodzić, o uprawianiu sportu nie ma nawet mowy! Totalnie zajechane ciało. Do takich obciążeń trzeba wprowadzać, a nas rzucano na głęboką wodę – albo będzie pływał, albo się utopi. Wśród starszyzny był taki koleś, co po imprezie przychodził w pantoflach i 4 km wykręcał na teście, a palił jeszcze. 18 lat, mam z nim biec jak równy z równym? Bez szans. A on mógł po drodze zapalić i nie robiło mu różnicy. Dzisiaj jest to na zupełnie innym poziomie. Wyznacza się progi – w ŁKS-ie dla jednego odpowiedni trening jest na tętnie 160, dla innego na 140. A ostatecznie wszyscy wykonują taką samą pracę.

Na Ukrainie w ogóle miałeś szansę się przebić?

Nie. Mnóstwo testów, ale nie. Pamiętam testy w Dnipro. Miesiąc trwały, już byłem pewien, że zostanę. Pokój obok Konoplianka, choć on wtedy wchodził do drużyny, nic nie znaczył. W pierwszej drużynie gwiazdy reprezentacji, wielcy piłkarze. Protasow trenerem. Baza – boisko obok boiska. Przyjeżdżałem tam z Kupiańska, gdzie trenowałem na żwirze w szkole. Ciężko przeżyłem, jak mnie odstawili i znowu wróciłem na żwir. A żwir to nie wszystko. Mieszkaliśmy w wolnym skrzydle żłobka dla dzieci. Czternastu chłopaków w jednej salce. I to nie tak, że łóżka po kątach. Wstajesz, masz szczelinę tylko żeby nogi wsadzić, dalej kolejne łóżko. Trener co tam był… do tej pory jak o nim myślę to się boję.

Bałeś się oferty z Polski?

Wahałem się. Nie wiedziałem co to jest. Ryzykowałem, musiałem się zrzec tego co miałem.

A co miałeś?

Krzemień Kremieńczuk. Ukraińska II liga, czyli trzeci poziom rozgrywkowy. Klub poukładany, płacili na czas, filia Worskłej Połtawy. Dobry sprzęt, fajna baza, nawet kibiców sporo. Na testy do Połtawy się chodziło, ale wtedy nikogo nie przyjmowali. Za dużo było pieniędzy w Wyzszej Lidze. Nie tak jak w Polsce, że ktoś strzeli dziesięć goli i jest zainteresowanie. Tam mogłeś trafić trzydzieści razy, a i tak nie byłeś potrzebny. Przychodzili ludzie za kosmiczne pieniądze, to grali. Ale teraz jest tam dużo gorzej niż w Polsce, pod każdym względem.

Podobno z Polski dostałeś ofertę – tysiąc euro, II liga.

Klasycznie, musiała paść kwota, która robiła wrażenie. Przeliczyłem, myślę – dużo! Poza tym gadanie, że Europa, że szybkie postępy zrobię to można zaraz trafić wyżej. Dałem się omamić człowiekowi, który wcześniej mi pomagał w drobnych sprawach, to obiad postawił, to tamto. Zszokowany byłem od samego początku. Przyjeżdżam do Tarnopola, w kieszeni pięćset hrywien. „Chłopaki, muszę załatwić wam wizy, będą jutro”. No i tak czekałem na nie miesiąc. W międzyczasie pieniądze się skończyły. Taki Igor, który też jechał do Polski, zapytał czy chcę zarobić. I zaczęliśmy jeździć po wsiach złom zbierać. Tereny przeczesane. Ludzie nie mieli nic, a musisz całe tony załadować, by się opłaciło, zwróciło za wynajem busika. Ciężka robota, ale to był zaledwie prolog do tego, co miało czekać na mnie w Polsce.

Przyjeżdżam na Dworzec Zachodni w Warszawie jeszcze z dwoma Ukraińcami, w tym z Igorem. Wysiadamy o piątej. Mieli nas odebrać, a tutaj pusto. Dobrze, że sam nie byłem, bo bym zwariował. Igor załatwił kartę, zaczął ich wydzwaniać. Nikt nie odbiera telefonów. Ja nawet nie miałem pieniędzy. Po paru godzinach dodzwoniliśmy się. Zapytali nas czego wysiedliśmy na Zachodnim, i że mamy jechać do Płońska. No dobra, ale co to jest Płońsk? Wokoło tysiąc autobusów. Ale wpadliśmy, dojechaliśmy. Z Płońska zabrał nas kierowca. Po drodze opowiadał, że ambitny plan, że klub chce iść w górę. To mi chłopaki opowiadali, bo ja nic nie rozumiałem wtedy jeszcze. Dojechaliśmy do Glinojecka. Tam dom piętrowy. Chłopaki rozłożeni na materacach, na kanapie ktoś śpi. My z torbami. Śnieg. Trenerek stoi. I jakby wątpił, czy się nadajemy. To ja jechałem na pewniaka, na poważne warunki, a tu IV liga, treningi na nieodśnieżonym orliku, gdzie połowa tylko bawi się w piłkę, a nie w nią gra. Co mam ci pokazywać, przyjechałem tu z ukraińskiej II ligi, gdzie jest poziom, pieniądze, organizacja, konkurencja i presja? A tutaj na treningu jakieś podskoki, rzucenie piłki… w-f normalnie. Dali po sto złotych i mówią: macie na życie. No to żyjemy. Poznałem Biedronkę wtedy.

Co ty jadłeś?

Najtańsze rzeczy. Byle co, byle się tylko najeść. Nas siedmiu z Ukrainy. Chłopaki stopniowo odpadali, mówili, że tu jest taki syf, że się nie da wytrzymać. Bywały momenty, kiedy szczerze powiem, dopadała mnie melancholia. Nie wiem jak to nazwać. Depresja taka. Dostawałem 500 złotych miesięcznego stypendium zamiast obiecanego tysiąca euro. Za to na dobrą sprawę nawet nie dojechałbym do domu.

Dorabialiście u prezesa.

Prezes – mega bogaty człowiek, ale kompletnie niepiłkarski. Z tego co rozumiem, namówili go żeby dał trochę siana na klub. Nie wiedział za bardzo co się tam dzieje, miał potężne przedsiębiorstwo drogowe na głowie. Nawet go nie widziałem nigdy, o nic nie obwiniam. O 5 mieliśmy wyjazd. Jechaliśmy 50 km. Najpierw na bazie ciągaliśmy takie betonowe płyty. Później się zmieniło i dołączaliśmy do grup, które pracowały bezpośrednio przy drodze – to chodniki kładliśmy, to wsadzaliśmy krawężniki betonowe. Kasa nigdy się nie zgadzała – przepracowaliśmy na ponad tysiąc, a dostawaliśmy np. po 700 złotych.

To był najgorszy okres w moim życiu. Psychicznie czułem się śmieciem. Miałem jeden wielki bałagan w głowie. Nie wiedziałem co ja tu robię – czy gram w piłkę jeszcze? Taki z Ukrainy chłopak przyjechał, niby do grania. Ale więcej talentu miał do kombinowania. Siał zamęt. Po co ta piłka – mówił. Próbował ogarniać coś na lewo, byle zarobić za wszelką cenę i zostać w Polsce. A graliśmy przefatalnie. Ale jak tu dobrze grać? O 15 wracaliśmy, z autokaru biegliśmy żeby założyć buty, getry. Na trening przychodziło osiem osób plus my. Zajęcia bez jedzenia, bez niczego.

Jak to bez jedzenia?

Jakieś kanapki sobie robiliśmy do roboty, ale co to za jedzenie po ciężkiej pracy. Dopiero po treningu na zakupy do Biedronki, wspólna mega kolacja, największy posiłek dnia. Ale na treningu byłeś trupem. Na meczach – ja ich nawet nie pamiętam. Tylko w pierwszej kolejce w Ostrołęce coś jeszcze graliśmy, a potem totalny zjazd. Siedziałem na ławce.

Później nie mieszkaliśmy już nawet w tym domku, tylko na tyłach przetwórni mięsa. Był tam najtańszy hotel robotniczy, ludzie z różnych prac. Siadaliśmy z tymi robolami, wieczorami bywało, że wjeżdżał alkohol i zaczynała się ucieczka od rzeczywistości. Siedzieliśmy, gadaliśmy, że ta piłka tu to kpina. Dzień w dzień to samo, melancholia, dół. Każdy z nas przyjeżdżał jako zawodowiec, a tutaj zeszliśmy do takiego poziomu, że wstyd mówić cokolwiek. Jeden z nas był przepiłkarzem. Fantastyczny. Ale co z tego, skoro po Glinojecku wyglądał jak trup? Na pewno nie prowadziliśmy się tak, jak powinniśmy, ale te codzienne przeżycia przytłaczały. Moralnie byłem zrujnowany. Jakbym wiedział, że jadę po prostu pracować, to OK, tak bym się nastawiał, a potem nie zrażał. Ale byłem młodą osobą, która zaznała profesjonalnych warunków, dobrej bazy, marzyła o piłce.

Jakiekolwiek dobre wspomnienia masz z Glinojecka?

Dziadek przychodził, miód przynosił i nam oddawał. Chleb dostawaliśmy za darmo w piekarni. Życzliwości ludzkiej było dużo, mimo tego, że baliśmy się chodzić po Glinojecku. Miejscowe cwaniaczki latały Golfami, chciały nas pobić.

Za co?

Nie lubili nas, po prostu. Idziemy kiedyś we trzech przez most. Wyprzedza nas busik. Zatrzymuje się w zatoczce do autobusów. Wypadają chłopaki i lecą na nas. Rozdzieliliśmy się i każdy ucieka w swoją stronę. Jeden do rzeki. Drugi gdzieś tam. Ja przez drogę, gdzie mało pod TIR-a nie wpadłem. Wróciliśmy do domu i mówimy: to są jaja. Ośmiu na trzech? Chodźmy się zrewanżować. Ale w domku była wewnętrzna kosa, różne tarcia. Wszyscy nie lubili tego, co kombinował. Był mega nieprzyjemny, każdy miał nim konflikt. Raz z jednym ganiali się z siekierami, aż policja przyjechała.

Co ty gadasz. Z siekierami?

Nas przy tym nie było, bo byliśmy w pracy, tych dwóch akurat nie. Facet, który wynajmował nam domek, dzwoni i pyta co my odwalamy. Jak to co, ciężką robotę przy drodze. Co w domku to nie mamy pojęcia. A do właściciela domku zadzwoniła kobieta, która szła do kiosku. Idzie ulicą, patrzy – gonią się z siekierą po drodze. Nazajutrz jednego odesłano żeby sytuację rozładować.

Dopadli cię kiedyś w Glinojecku i pobili?

Między nami był konflikt nie wiadomo o co. Po prostu nas cisnęli. Na takich dniach, festynie jakby, zrobiło się nieprzyjemnie. Zaprosili nas kibice, nikogo nie zaczepialiśmy. Jeden chłopak, też kibic, podszedł do nas z dziewczyną i pił piwo z nami. Wtedy podbił któryś z tamtych ziomków. Zaczął ubliżać tej dziewczynie, odzywać się do niej wulgarnie, a była już narzeczoną tego kibica. Ten gościu nie reagował, więc jeden od nas się za nią wstawił.

– Ej, wyluzuj, co ty gadasz?

Ja nic nie rozumiałem po polsku, a już wiedziałem, że jest lipa. Wywiązała się szarpanina… Dziwna sytuacja, że ten chłopak w ogóle nie reagował, choć chodziło o jego kobietę. Podejrzewam, że mogła to być klasyczna wypuszczanka. Prowokacja taka.

Nie miałeś ochoty skrócić pobytu i wrócić na Ukrainę?

Miałem. Liczyłem dni, sekundy. Ale po czymś takim byłem wrakiem. Nie nadawałem się ani do piłki, ani do niczego.

Zanik wiary w siebie?

We wszystko. Nie wiedziałem co mam robić. Wracać? Ale do czego? Gdzie? Wiesz gdzieś mieszkam. Tu jest źle, ale gdzie jest dobrze? W piłce już siebie nie widziałem, przysięgam. Myślałem, że się nie odkręcę. Jak skończył się piękny Glinojeck, pojechałem do domu i wyrzuciłem z siebie całe to gówno, alkohol, wszystko. To nie jest tak, że nie potrafię się powstrzymać. Jak coś sobie postanawiam, to tak robię. Biegałem po okolicznych lasach, polach, zasuwałem od rana, by jakoś fizycznie wyglądać. Odezwałem się tu, tam – znalazł się kontakt. Polonia Przemyśl.

Nie bałeś się jechać znowu do Polski?

Bałem. Nie wierzyłem już ludziom. Ten gościu zobaczył mnie w sparingach zimowych przed ligą w Glinojecku, kiedy strzeliłem dziesięć bramek. Wtedy jeszcze wyglądaliśmy świetnie, wszyscy myśleli, że rozniesiemy ligę. Zaryzykowałem, pojechałem i było dużo lepiej, choć w Polonii mnie odpalili po pierwszym sparingu. Fizycznie nie dojeżdżałem. Czułem, że jestem trupem. Nie wystarczy trochę pobiegać, budowanie formy to nie taka prosta sprawa. Ale miałem hotel, posiłki, do tego traktowano mnie normalnie, po ludzku. W porównaniu do Glinojecka mistrzostwa świata. Skończyłem testy, ale poprosiłem czy mogę zostać jeszcze kilka dni – nie mieli problemu. Trochę zyskałem wiary i wyznaczyłem sobie cel.

Zdarzało mi się życiu schodzić do momentu, gdzie basta – niżej się już nie da. Albo teraz albo koniec. Takie życiowe: musisz. Tak się czułem w tamtym momencie. Byleby złapać cienką niteczkę i wspiąć się po niej. Pojawił się Ursus. Znowu Dworzec Zachodni. Szukanie stadionu. Dotarłem na miejsce po nocy bez snu, przywitał mnie pan Marian. Przespałem się na kanapie. Budzą mnie, że zaraz mecz. Wsiadam do auta z trenerem, dojeżdżamy, gramy z Pruszkowem. Tam też chłopak z Ukrainy i jego menadżer, który zaczął mnie wyzywać. Miałem spodenki Metalista Charków, do tego się przyczepił. Potem, że nie umiem biegać. Drze się na mnie cały czas. Pytam: co to za kretyn? Myślałem, że rodak to normalny będzie, a on jakieś dziwadło. Wszyscy mówili, żebym się nie przejmował, że ten facet grał kiedyś w Ursusie, że trochę oszołom. Później zupełnie zmienił gadkę, gdy potrzebował noclegu dla swojego zawodnika, a ja miałem załatwiony hotel. Życie.

Ursus był dla ciebie przełomem.

Fajna atmosfera, więcej ambitnych ludzi, dobry trener. Choć też jeszcze ten poziom, że nie wszystko gra. Dzień przed pierwszym meczem nie miałem kontraktu. Postawili mnie trochę pod ścianą – presja czasu, że trzeba teraz, 1200 zł. Ale było już lepiej.

Teraz grasz w I lidze, ale przetarcie miałeś kilka lat temu, gdy trafiłeś do GKS-u Katowice. Czemu nie poszło?

Nie można powiedzieć, że nie dostałem szansy. Gdzieś nie wytrzymałem konkurencji. Ale też nie czułem zaufania. Zagrałem super mecz z Zawiszą pod nieobecność Pitrego – zaraz i tak ława. To zniechęca. Poza tym pojawiły się problemy finansowe. Raz zapłacili, a potem kilka miesięcy nie. Kasia była w ciąży, a wiadomo, że do Katowic ze mną nie pojechała. Jeździłem do niej, myślami byłem z nią.

Co jest dla ciebie najważniejsze w przygodzie z ŁKS-em?

Poczułem, że to jest moje miejsce. Takiego komfortu nie czułem nigdzie. Czuję, że mi ufają. Czy zaufanie spłacam – nie wiem. Ale chcę spłacać. Jestem osobą, która gdy poczuje zaufanie, chce to za wszelką cenę oddać. Nie chcę ludzi zawieść, to mnie nakręca. Gdy ludzie klaszczą, cieszą się po twoich zagraniach, nie czujesz: ale jestem ważny. Ja to jestem gość. Nie, myślę raczej: muszę im to oddać.

Pamiętasz powrót po meczu z Ursusem? Kibice czekali w Łodzi, nie było żadnych klapsów, nawet nie było krzyków, tylko taki przejmujący moment, gdy niepełnosprawny wyjazdowicz, który był niemal na wszystkich meczach przez łzy zapytał: „dlaczego?”

Trudno zapomnieć. Ludzie byli wściekli, ale jak mieli być zadowoleni? Do tej pory nie wiemy czemu żeśmy nie wygrali. Ciężko było z tym żyć. Sportowo największa moja porażka w karierze. Fajny sezon, wszystko do tego momentu szło dobrze, a tu takie fiasko na koniec. Tyle dobrego, że przez tą sytuację teraz jesteśmy mocniejsi, bo tak przez porażki kształtuje się charakter. W życiu nie może być zawsze kolorowo. Czym mocniejsze upadki, z których się podniesiesz, tym bardziej jesteś zahartowany.

A tego kibica pamiętam. Przemawiało. Podwójna rozpacz. Widziałem, że zawiodłem. Na ostatnim schodku się potknąć? Nikt nam nie przeszkadzał. Analizowaliśmy to po tysiąc razy, razem i osobno, a odpowiedzi wciąż nie mam.

O co chodziło z tajemniczymi urazami, które zbiegły się z pogłoskami o transferze? Dużo osób sądziło, że jest konflikt między tobą a władzami klubu.

Nie było żadnych tajemniczych urazów, tylko mecze ligowe, w których grałem nawet z kontuzją. Choćby taki mecz ze Świtem. Od początku nie byłem zdrowy w stu procentach. Nawet widać jak się poruszałem – na jednej nodze. Biegałem, strzeliłem, 1:0 i ok. Ale stawiałem na szali swoje zdrowie. A z drugiej strony odbierano, że słabo gram! Chciałem grać, ale tych meczów granych z urazem było zbyt wiele.

Pamiętasz sytuacje ze sparingu z Polonią Warszawa jakoś przed ligą, gdy nie grałeś, tylko biegałeś wokół boiska. Ile razy przebiegałeś wzdłuż trybuny, tyle razy kilkudziesięciu kibiców krzyczało: „Żenia, przedłużyłeś już?”, „Żenia, zostajesz?”, „Żenia, nie odchodź”.

Cały pobyt w ŁKS-ie to jedna, wielka fajna rzecz, ale to ciężki temat. Z Ursusem naderwałem w 85 minucie przywodziciela. Od pierwszego dnia przerwy między sezonami jeździłem do fizjoterapeuty na rehabilitacje. Nawet nie miałem odpoczynku. Chciałem się wreszcie doleczyć. Zdrowie to moje narzędzie, także pracy w ŁKS. Pracowałem nad tym, żeby wrócić do pełni formy. Nie chciałem popełnić znowu błędu z niedoleczeniem. Kto myślał, że nie trenuję, bo chcę odejść, był w wielkim błędzie.

Jesteś pierwszym zawodnikiem od czasów Saganowskiego, przy którym zmieniono przyśpiewkę „Ełksa, ełksa gol” na „Żenia, Żenia, gol”.

Nieporównywalne. Saganowski zrobił znacznie więcej dla ŁKS-u. Dla mnie to straszny zaszczyt, potrójna motywacja do działania.

Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Weszło

Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
1
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City
Polecane

Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

redakcja
3
Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

Komentarze

5 komentarzy

Loading...