Ta chora sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność i wreszcie została wyjaśniona – z korzyścią dla wszystkich stron. Legia zdjęła bana Arturowi Jędrzejczykowi, który wraca do normalnej rywalizacji o miejsce w składzie. W zamian piłkarz poszedł na rękę klubowi.
Jakie to ustępstwo? Mający jeszcze dwuletni kontrakt reprezentant Polski zgodził się na to, żeby należności wobec niego zostały wypłacone w okresie dwukrotnie dłuższym, czyli czterech lat. Koniec końców dostanie tyle samo, tyle że klubowa kasa na bieżąco mniej będzie odczuwała wysokie koszty jego utrzymania.
Dobrze, że się dogadano, bo mieliśmy do czynienia z sytuacją do cna absurdalną. Najlepiej zarabiający piłkarz polskiej ligi od dawna był przeznaczony do transferu, bo nie dawał tyle, ile się po nim spodziewano. Już zimą prezes Dariusz Mioduski aż za jasno dawał do zrozumienia, że Jędrzejczyk powinien odejść. Sam zainteresowany, mimo że oferty się pojawiały, ani myślał opuszczać Warszawę.
Ostatnio więc decyzją odgórną został odstawiony na boczny tor, w tym sezonie jak dotąd nie zagrał. Miało to wymusić jego odejście, ale zmierzało donikąd. Legia i tak musiała mu płacić gigantyczną kasę, za to on nie mógł jej pomóc na boisku, a mimo wszystko na pewno by się teraz przydał. Chyba lepiej, żeby w razie czego w następnych tygodniach na lewej obronie występował zawodnik, który dopiero co na tej pozycji zagrał przyzwoity mecz na mundialu, niż żółtodziób w temacie Dominik Nagy, prawda? Luksemburczycy z Dudelange bez skrupułów w czwartek wykorzystali taki prezent w składzie Legii.
Wraca zatem względna normalność. Późno, bardzo późno, ale lepiej tak niż wcale.
Fot. FotoPyk