Gołym okiem widać, że zawodnicy Lecha Poznań potrafią grać w piłkę. Sporo jakości wniósł Tiba, bardzo dobrze ogląda się Amarala, zwyżkę formy zanotował Kostewycz, wysoki poziom trzymają Jevtić i Gytkjaer. Ale to wciąż Lech z diabełkiem na ramieniu, który szepcze drużynie “zrób sobie sam nerwówkę, na co ci spokojne zwycięstwa”. W spotkaniu z Szachtiorem Soligorsk zapachniało już wylotem z Ligi Europy, choć Kolejorz był zespołem o trzy klasy lepszym od Białorusinów.
Kolejorz spokojnie już do przerwy mógł prowadzić trzema golami. W drugiej połowie mógł wrzucić kolejne dwa. I zasadniczo zwycięstwo 5:0 odzwierciedlałoby różnice w jakości między Lechem i Szachtiorem. Ale Lech na własne życzenie doprowadził do tego, że śmierdziało tutaj Stjarnem i Żalgirisem. Nieskuteczność przez pełne 90 minut, rozprężenie w drugiej połowie, kolejny klops popełniony przed defensywę poznaniaków.
Czy powinniśmy być zszokowani, że lechici znów rozluźnili się po przerwie? Na pewno nie. To samo widzieliśmy w Płocku, gdy Wisła zdołała doprowadzić do wyrównania. To samo było w starciu z Cracovią, która była na tyle słaba, że nie zdołała tego momentu wykorzystać. Szachtior strzelił gola na 1:1, choć… właściwym byłoby napisać, że to gospodarze sami sobie wcisnęli piłkę do siatki.
I to w tym wszystkim jest paradoksem. Że Lech pozwala na to, by mecz wymknął mu się spod kontroli, by ostatecznie pozamiatać kwestię zwycięstwa. I znów odwołajmy się do ostatnich tygodni – Erewań, Płock, Poznań i ponownie Poznań. W każdym z ostatnich meczów Kolejorz zdobywał bramkę w ostatnich minutach.
Optymista powie, że wkrótce Lech – przy takiej jakości – powinien połykać kolejnych rywali. Widać, że letnie transfery wniosły drużynę na wyższy poziom. Że taki Tiba czy Amaral to ludzie, którym nie potrzeba pół roku aklimatyzacji, kupowania kocyków, tulenia do spania. Po prostu wchodzą i robią przeciąg. – Chcieliśmy, by zawodnicy uwierzyli w swój potencjał. Personalnych zmian latem wiele nie było, a drużyna jest teraz silna mentalnie. Nikt nie narzeka, gdy trzeba grać co trzy-cztery dni. Nikt nie panikuje, gdy dochodzi do nerwówki. Walczymy, to jest Lech Poznań. Nikt, powtwarzam, NIKT nie poprosił o zmianę – mówił po meczu Ivan Djurdjević.
Pesymista stwierdzi, że Lech zniżył się do drużyny Szachtiora, która była po prostu ekipą dziadowską, która przez 210 minut dwumeczu pokazała ze trzy składne akcje. I że samo doprowadzenie do dogrywki z taką ekipą jest ujmą. No i że pachnie tu poprzednim sezonem, gdy Lech nie potrafił zabijać wyrównanych meczów.
A realista uzna, że ten nowy Lech ma iskrę, która pozwala kibicom z Wielkopolski wierzyć, że tu faktycznie może dojść do zmiany w mentalności. Bo gracze Kolejorza wydają się zdeterminowani w walce o zwycięstwa (a póki co – poza wyjazdem do Erewania – wychodzi im to przyzwoicie), grają z polotem (w czwartek stworzyli sobie z jedenaście świetnych sytuacji na strzelenie gola), no i nie są już tak zależni od Darko Jevticia.
– Rogne przez rok nie grał. Kostewycz w zeszłym sezonie bez formy. Makuszewski stracił wiosnę przez kontuzję Cywka wyśmiewany. Amaral i Tiba nowi. Pytacie „co z nimi zrobiliście?”. Trzeba im pozwolić uwierzyć w siebie – dodaje Djurdjević.
Nie wystrzelimy przed tłum i nie krzykniemy „w Lechu rodzi się coś wielkiego”. Ale podejrzewamy, że nie tylko w naszych głowach pojawiła się myśl, że takiego Kolejorza już od dłuższego czasu nie widzieliśmy.
Fot. NewsPix