Pamiętacie jeszcze Andy’ego Murraya? Brytyjski tenisista właśnie wrócił do gry po poważnej kontuzji i operacji, które wykluczyły go na dłużej z zawodowego tenisa. W Waszyngtonie znów prezentuje się, jak stary, dobry Murray. Różnica jest tylko taka, że obok jego nazwiska nie widnieje numer 1 w rankingu, tylko numer… 832.
Andy Murray ma 31 lat, a na koncie dwa tytuły na Wimbledonie, jeden na US Open, dwa złote medale igrzysk olimpijskich oraz jeden finał Roland Garros i pięć Australian Open. W listopadzie 2016 roku spełnił wreszcie wielkie marzenie i został liderem światowego rankingu. Problem w tym, że od tego momentu już nic nie było tak, jak powinno.
Po pierwsze, pogoń Murraya za numerem 1 na świecie kosztowała go mnóstwo sił. W 2016 roku grał praktycznie wszystko, co się dało, z tygodnia na tydzień zbliżając się do szczytu. Zresztą, wystarczy rzut oka na ostatnie tygodnie tamtego sezonu, by zobaczyć, jak mocno walczył Murray. Początek października: wygrana w Pekinie, tydzień później – triumf w Szanghaju. Dalej, wciąż w październiku, zwycięstwo w Wiedniu. Początek listopada to kolejny sukces, tym razem w Paryżu, po którym wskoczył na 1. miejsce w rankingu. Rok zakończył, jak na lidera przystało – triumfując w turnieju Masters.
Potem jednak zaczął się zjazd. Owszem, w pierwszej połowie 2017 roku zdarzały mu się świetne wyniki, jak na przykład półfinał Roland Garros, czy wygrana w Dubaju. Ale coraz częściej przytrafiały się wpadki – ledwie 4. runda Australian Open (Misha Zverev), porażka w pierwszym meczu w Indian Wells z notowanym w drugiej setce rankingu Vaskiem Pospisilem, wpadka na kortach Queens Clubu z 90. na świecie Jordanem Thompsonem. Wreszcie dramat na Wimbledonie. Zamiast obrony tytułu – ledwie ćwierćfinał, przegrany sensacyjnie z Samem Querreyem (po 1:6 w dwóch ostatnich setach). Gołym okiem było widać, że to nie jest ten sam Andy Murray.
Szybko wyszło na jaw, że Szkot od dłuższego czasu ma problemy z chorym biodrem. Grał, dopóki był w stanie. Kiedy nie był, zaczął się leczyć. Do ostatniej chwili próbował uniknąć operacji. Po ponad 6 miesiącach przerwy od gry doszedł do wniosku, że delikatne sposoby nie pomogą i jednak trzeba kłaść się na stół operacyjny. Normalnym ludziom powrót do zwykłego poruszania się po tak poważnym zabiegu biodra zajmuje czasem nawet rok. Murray znany jest jednak z ogromnej woli walki. Zacisnął zęby, zatrudnił najlepszych specjalistów i na korcie pojawił się po niespełna sześciu miesiącach.
Na początku czerwca zagrał w dwóch turniejach na trawiastych kortach. Chciał w ten sposób przygotować się do występu na ukochanym Wimbledonie. Przegrał jednak najpierw z Nickiem Kyrgiosem, a potem z Kyle Edmundem. Pokonać zdołał tylko innego byłego mistrza, wracającego po ciężkiej kontuzji i długiej przerwie – Stana Wawrinkę.
Porażka z Edmundem była podwójnie bolesna. Nie tylko wyeliminowała go z turnieju w Eastbourne i pokazała, że nie jest jeszcze gotowy na Wimbledon, ale także potwierdziła, że teraz to Kyle jest brytyjskim numerem 1 (18. na liście ATP).
Jak jednak wiemy, zemsta jest daniem, które najlepiej smakuje na zimno. Murray zrezygnował z Wimbledonu, wrócił do ciężkich treningów i na kortach ponownie zameldował się teraz, w Waszyngtonie. W pierwszej rundzie po trzech setach walki pokonał Mackenzie McDonalda, a w drugiej spotkał się z Edmundem. Pierwszą partię wygrał w tie-breaku, drugą przegrał 1:6, ale w decydującej okazał się lepszy od rywala i wygrał 6:4.
– Czuję się znacznie lepiej niż podczas sezonu na trawiastych kortach, co oczywiście jest pozytywne. Sprawy idą w dobrym kierunku, jest coraz lepiej. Przetrwałem dwa trudne mecze, na ciężkiej nawierzchni. Mam nadzieję, że z meczu na mecz będę grał coraz lepiej – skomentował Murray.
45 punktów za 3. rundę już mu zapewni awans na mniej więcej 500. miejsce. A jeśli pokona Mariusa Coplia (#93), skoczy już w okolice 350. pozycji. Krok dalej – ewentualna wygrana wywinduje Murraya już w pobliże pierwszej setki. Czyli – zdecydowanie tam, gdzie jest jego miejsce.
foto: newspix.pl