Tak na dobrą sprawę jeszcze nie zdecydowaliśmy się, czy Deana Klafuricia nazywać trenerem, czy może bardziej „opiekunem drużyny” lub „osobą pełniącą obowiązki trenera”, a już musimy się z nim żegnać. Jedno trzeba jednak byłemu pracownikowi Legii oddać – takiej komety nie widzieliśmy dawno, miejsce w historii ma zagwarantowane. Na naszą karuzelę wskoczył tylko na chwilę i zgodnie z oczekiwaniami szybko z niej spadł, ale co w tym czasie przeżył, to jego. Tak naprawdę to jeden z nielicznych przypadków w tej branży, w których gość zwolniony po zaledwie 15 meczach i tak powinien grzecznie się kłaniać oraz dziękować.
Zaraz wracamy z uzasadnieniem, bo postanowiliśmy zastanowić się, z czego Chorwata zapamiętamy. Jak się domyślacie, nie będzie to najdłuższy tekst na naszej stronie, ale kilka rzeczy się znalazło.
Po pierwsze: mistrzostwo i Puchar Polski.
Nikt mu tego wpisu do CV nie zabierze i do tego piliśmy powyżej. I nawet jeśli przypuszczamy lub wręcz wiemy, że udział Klafuricia w wywalczeniu dubletu ograniczał się raczej do nie przeszkadzania drużynie, no to umówmy się – dało się to spieprzyć. Tymczasem Chorwat sobie poradził, a można nawet doszukiwać się jakichś elementów, w których pomógł. Ot, choćby dwa razy trafił z wystawieniem generalnie bezproduktywnego Cristiana Pasquato, który był nazywany największym wygranym roszady trenerskiej, bo wprowadził Legię do finału PP oraz dał zwycięstwo 1-0 w ważnym meczu z Wisłą Kraków. Kolejna sprawa – zdecydowane zaufanie Inakiemu Astizowi, który w sześciu ostatnich meczach sezonu wyszedł w pierwszym składzie i nie zawodził. Zdarzało mu się mieć nosa. Niby nic wielkiego, ale do odnotowania.
Poza tym wiadomo – to, że u nas nie do końca doceniamy jego robotę w końcówce sezonu, nie oznacza, iż tak będzie wszędzie. Jeśli CV „Klafa” wyląduje kiedyś w rękach osób, które nie przeprowadzają dogłębnego researchu, po prostu pomyślą, że to całkiem niezły epizod, więc może warto dać szansę.
Po drugie: bajdurzenie o ofertach.
Przy czym warto jeszcze raz podkreślić, że mowa o miejscu raczej niepoważnym. Tam, gdzie się szanują, pan Dean będzie mógł pojechać co najwyżej na staż. I tak samo było wcześniej, pomimo tego, że w polskich mediach mogliście przeczytać pierdoły o tym, że facet w zasadzie nie musi zostawać w Legii, bo na brak ofert nie narzeka. Polska liga – poza kilkoma wyjątkami – nie jest żadną trampoliną dla trenerów, a miałaby wypromować kogoś, kogo kwalifikacje są naprawdę wątpliwe? Wolne żarty.
Jeśli nie pamiętacie tych chętnie łykniętych przedruków z Chorwacji, to przypomnijmy fragment (za sportowefakty.pl):
W międzyczasie zaskakujące informacje napłynęły z Bałkanów. Jak donosi Hrvoje Tironi, tymczasowy opiekun mistrzów Polski przyciągnął zainteresowanie zagranicznych klubów. Co więcej, dziennikarz goal.com pisze, że jego rodak „otrzymał już nawet trzy poważne propozycje: dwie z Rosji i jedną z Turcji”.
Trzeba było brać! Ale skoro zainteresowanie było, to prędzej czy później znów się pojawi, prawda? Jezu, dziennikarz, który to wymyślił, chyba przegrał jakiś zakład.
Po trzecie: najgorsze ustawienie Legii od dawien dawna.
Nie wiemy, co mu strzeliło do głowy, ale trzeba sobie jasno powiedzieć, że Legii grającej trójką w tyłach, bramkę mogłaby strzelić nawet drużyna Actimela. Masakra – kilometry wolnej przestrzeni i kompletny brak zrozumienia między piłkarzami. Może ten pomysł wynikał tylko z mody, która zapanowała w świecie piłki, ale wydaje nam się też, że Klafurić za wszelką cenę chciał odcisnąć swoje piętno na zespole. Pokazać, że nie jest żadnym figurantem, a szkoleniowcem z wizją. Jeśli tak, to odwaga została pomylona z odważnikiem.
Efekty niestety widzieliśmy. Szkoda, że refleksja nie przyszła od razu, bo – nie przesądzając, że przy kontynuacji gry poprzedniem systemem byłoby lepiej – cena, którą przyjdzie zapłacić za tę padakę, będzie dość wysoka.
Po czwarte: sraczka przed meczem.
W rankingu wymówek, które zaczynają się od stwierdzeń „nie chcę się tłumaczyć, ale…”, ta ląduje dość wysoko. To nie tak, że nie trafiano z formą czy ustawieniem na ważny mecz – przyczyn porażki w beznadziejnym stylu należy doszukiwać się w czynnikach niezależnych od trenera. Po prostu pech.
I nawet jeśli to wszystko prawda, bo wiadomo, że jakiś wirus i zatrucie pokarmowe może się drużynie przytrafić, to jednego wciąż nie potrafimy zrozumieć. Jak to jest, że te same nazwiska znalazły się zarówno w składzie meczowym, jak i w wymienionym na konferencji gronie piłkarzy, których tajemnicza choroba sponiewierała najmocniej? W kadrze Legii było 12 chłopa, że nie można było wystawić kogoś zdrowego lub przynajmniej poszkodowanego w mniejszym stopniu?
Po piąte: opowiadanie pierdół.
Trzeba przyznać, że Klafurić mówcą nie był i raczej nie czekaliśmy z wypiekami aż w końcu zabierze głos, bo z reguły z jego ust nie padało nic interesującego. Co gorsza – gdy było inaczej, łapaliśmy się za głowę, bo wymieniona powyżej sraczka nie była żadnym wyjątkiem. W poprzednim sezonie nic mocniej nie biło po oczach, bo drużyna wygrywała. A gdy przyszły porażki, to się zaczęło. A to meczu po z Zagłębiem, musieliśmy słuchać dyrdymałów o braku świeżości, a to po odpadnięciu ze Spartakiem, Chorwat mówił o… dumie. Do Jozaka, któremu wydawało się, że wymyślił futbol na nowo, było mu daleko (tak samo jak do patrzącego na swoją drużynę tylko przez różowe okulary Hasiego), ale jakieś szkolenie medialne na pewno by się Klafuriciowi przydało.
Tyle, czyli niewiele. Co tu dużo mówić: żegnamy i mamy nadzieję, że na zawsze.
Fot. FotoPyK