Zapewne mało kto wie, że rozgrywany w nocy ze środy na czwartek mecz pomiędzy gwiazdami MLS a Juventusem Turyn posędziuje… Polak. Robert Sibiga, który prowadził już ponad 60 spotkań na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Stanach Zjednoczonych. Mamy wrażenie, że w Polsce mówi się o nim mało, tymczasem to gość, który chwycił za gwizdek dziewięć lat temu, a w najwyższej lidze zadebiutował w wieku 41 lat. MLS All Star Game – jak przyznał Howard Webb – ma być dla niego wyróżnieniem za postęp, który poczynił w ostatnim czasie.
Dlaczego Howard Webb na mistrzostwach świata w RPA nie podyktowałby już takiego karnego jak przeciwko Polsce? Czy problem z Komitetem Oszalałych Rodziców występuje w USA w większym stopniu niż w naszym kraju? Jak wyglądają niższe ligi w Stanach Zjednoczonych i jakim cudem doszło w nich do dwóch zabójstw? Czym zaimponował mu David Villa? Co jest największym problemem sędziowania w Stanach? Zapraszamy.
*
Mam wrażenie, że w Polsce mówi się o tobie mało lub bardzo mało, tymczasem sędziowałeś już 62 mecze w MLS.
Im mniej się o mnie mówi, tym lepiej. Nie powinno się dużo rozmawiać na temat sędziów. Jestem z tego zadowolony. Lubię to, co robię, ale nie przeszkadza mi, że nie jestem znany. Dobrze się z tym czuję.
Powoli pniesz się w hierarchii. Z roku na rok sędziujesz coraz ważniejsze mecze.
Dostaję coraz więcej meczów. Sędziuję trudniejsze spotkania. Doceniają mnie, ale jestem w takim wieku – mam 44 lata – że każdy mecz mnie cieszy. A to, czy będę sędziował długo, czy za chwilę skończę karierę, będzie zależało tylko i wyłącznie od mojej siły i ocen, które będę zbierał na boisku. Nie mam wielkich planów, sięgających kilku następnych lat. W tej pracy jest tak, że kilka meczów ci nie wyjdzie, albo przytrafi ci się jakaś kontuzja i możesz więcej nie sędziować. Po prostu cieszę się każdym meczem i każdym dniem.
Na razie oceny są pozytywne, nie ma większych zastrzeżeń. Działa na wyobraźnię fakt, że ktoś taki jak Howard Webb przyznaje, że jest ze mnie zadowolony. Jest dobrze.
W obecnym sezonie sędziowałeś już 17 spotkań, najwięcej ze wszystkich arbitrów. Stawiają na ciebie, mimo że jesteś prawie najstarszy.
Prawie, bo są sędziowie, którzy mają 49-50 lat i dalej biegają z gwizdkiem w MLS. Ale wśród sędziów, którzy są młodsi stażem jeżeli chodzi o sędziowanie w najwyższej lidze, no to faktycznie dostaję najwięcej szans. Dzisiaj mam kolejnym mecz, o 18. Orlando City – New York FC (rozmawialiśmy w zeszły czwartek – przyp. NS).
Ukoronowaniem twojego dobrego okresu będzie mecz gwiazd MLS z Juventusem Turyn. Byłeś zaskoczony, kiedy dowiedziałeś się o nominacji?
Jasne. W ciągu sezonu rozgrywa się tylko jedno takie spotkanie. Czyli w całej historii MLS odbyło się na razie tylko 21 takich meczów. Byłem zaskoczony, bo taka nominacja to przede wszystkim potwierdzenie twoich umiejętności. Ale nie tylko. W przeszłości sędziowali tam sędziowie, którzy mieli znacznie większy staż w MLS niż ja. Poprowadziłem dopiero sześćdziesiąt dwa pojedynki. Po raz pierwszy zdarzyło się, że tak mało doświadczony sędzia został przydzielony do takiego spotkania. To było zaskoczenie nie tylko dla mnie, ale też dla innych sędziów. No ale cóż – ktoś tak zdecydował, przecież nie będę z nimi dyskutował. Pozostaje się cieszyć.
Czujesz napięcie przed meczem?
Myślę, że nie. Przygotowuję się do niego tak samo jak do każdego innego spotkania. Każdy mecz jest ważny. Traktuję go w kategorii nagrody. Zaufania, że sobie poradzę. Stresu nie ma. W moim wieku pojawia się przede wszystkim zadowolenie, ciekawość przed kolejnym wyzwaniem. Jeżeli do tej pory jestem doceniany za umiejętności, które pokazuję na boisku, a szefowie twierdzą, że sobie poradzę, to pewnie sobie poradzę.
Od kogo dowiedziałeś się o nominacji?
Howard Webb zadzwonił do mnie kilka minut przed jednym z meczów mistrzostw świata. Grała bodajże reprezentacja Anglii. Powiedział, że szefostwo podjęło jednogłośną decyzję. Nie powiem, było bardzo miło. Oby teraz tego nie zepsuć.
„To wyróżnienie za to, jak duży postęp poczynił w ostatnim czasie” – komplementował cię Webb.
To bardzo przyjemne. Dla mnie to był ktoś, kogo oglądałem w telewizji. Doceniałem go, szanowałem, podobał mi się jego styl sędziowania. Tymczasem rok temu okazało się, że będzie moim szefem. Od tego czasu jest zadowolony z moich postępów. Często ze sobą rozmawiamy, spotykamy się na zebraniach, które mają sędziowie. W tej chwili jest również moim kolegą, nie tylko szefem. Usłyszenie od niego, że robię postępy jest miłe i motywuje do dalszej pracy.
Nie można w takim wypadku nie zapytać o to, czy rozmawialiście o meczu Polska-Austria?
To była jedna z pierwszych rozmów, którą odbyliśmy. (śmiech) Od razu do niego zagadałem. Przede wszystkim trzeba zauważyć, że Roger zdobył bramkę ze spalonego. Tak naprawdę jeśli fani mają pretensje do Howarda, to tylko dlatego, że nie rozumieją piłki. Gdyby faktycznie tej bramki nie było, a gdyby podyktował karnego, to trudno byłoby mieć do niego pretensje. Jeżeli sędzia widzi przewinienie, musi reagować. Jeżeli chodzi o jedenastkę – samo powiedział, że dużą rolę odegrał jego brak doświadczenia. Przed każdym turniejem sędziowie są instruowani, na co w pierwszej kolejności mają zwracać uwagę. Przed Euro 2008 zebrali sędziów i powiedzieli, że „wrażliwym punktem” będzie dla nich holding in the penalty area. Uczulali na to sędziów – żadnego trzymania w polu karnym. I teraz tak – bardziej doświadczeni sędziowie słuchają tego, ale na boisku nadal robią to, co uważają za słuszne. Inaczej wygląda to w przypadku mniej doświadczonych arbitrów. Dla Howarda to był pierwszy wielki turniej. Uznał, że to najważniejsza rzecz, na którą powinien zwracać uwagę. Technicznie nie podjął nieprawidłowej decyzji, bo trzymanie za koszulkę miało miejsce Jednak Webb z mistrzostw świata w RPA czy w Brazylii nie użyłby gwizdka. Jestem o tym przekonany. Jego doświadczenie podpowiedziałoby mu: „Okej, muszę zwracać na to uwagę, ale to nie znaczy, że za każdym razem, kiedy zobaczę trzymanie za koszulkę, powinienem dyktować rzut karny”. Powiedział, że troszeczkę zadziałało to, co powiedziało mu przed turniejem szefostwo UEFA. Zobaczył trzymanie za koszulkę i zareagował. Tak jak mówię – nie była to błędna decyzja, ale gdyby miał większe doświadczenie, pewnie postąpiłby inaczej. Tak to wytłumaczył. Rozumiem go.
Na boiskach w USA debiutowałeś w 2015 roku, mając 41 lat. Sędziowie w takim wieku raczej nie zaczynają.
Pierwszy raz wziąłem gwizdek do ręki, gdy miałem 35 lat. Bardzo późno zainteresowałem się sędziowaniem. A zaczęło się przez kontuzję, którą odniosłem podczas mojej amatorskiej gry w piłkę. Jeden z zawodników mocno kopnął mnie w kolano. Zerwałem wszystkie więzadła. Nie mogłem wrócić do grania – nie chciałem ryzykować, zbliżałem się już do tego wieku, w którym kończy się przygodę z kopaniem piłki. Wychodzenie z kontuzji to żadna przyjemność. Po jakimś czasie ktoś zaproponował mi, żebym udał się na kurs sędziowski. Zgodziłem się, nie ukrywam, że spory wpływ na to miała też sytuacja podczas meczu, w którym odniosłem tę kontuzję. Zostałem kopnięty, a sędzia powiedział, że nawet nie było faulu. Zdenerwowałem się. Pomyślałem, że pewnie da się to robić trochę lepiej niż tej koleś, który uważał, że udaję. Poszedłem na kurs, spodobałem się, stwierdzono, że się orientuję. Dosyć szybko zaliczałem kolejne awanse, wysyłano mnie na coraz poważniejsze turnieje. Od sędziowania dziesięciolatkom do meczu Juventusu Turyn. Jakkolwiek spojrzeć, fajna przygoda.
Nie przeszkadza ci, że jesteś jednym ze starszych sędziów w MLS?
Nie, przyzwyczaiłem się do tego, to mnie raczej dopinguje. Wiek to tylko liczba. Dopóki wszyscy są z ciebie zadowoleni, dopóki dajesz sobie radę fizycznie, wiek nie ma żadnego znaczenia. Motywował mnie fakt, że byłem starszy. Zawsze chciałem prezentować się lepiej od młodszych chłopaków. Początkującym sędziom wydaje się, że ich wiek jest przy okazji ich atutem. Nie zawsze tak to wygląda, niektórzy się na tym przejechali. Tłumaczą się, że mają jeszcze czas. Szukają alibi. W tym biznesie to tak nie działa. Jeśli chcesz się poświęcić i się starasz, zostaniesz zauważony. Oczywiście, musisz mieć talent, ale najważniejsza jest pracowitość. Przekonywanie samego siebie, że ma się jeszcze czas, przeszkodziło w karierze wielu sędziom. Jeżeli ktoś decyduje się na ten zawód, powinien iść na całość. Nadrabiać braki doświadczenia ambicją i chęcią nauki. A jeśli jest starszy i konkuruje z młodszymi, musi być lepiej przygotowany fizycznie. Zawsze tak do tego podchodziłem i jak widać, przynosi to dziś owoce.
Twoja droga do sędziowania była długa. Wyjechałeś do USA w 1994 roku, mając 20 lat.
Wyjechałem mniej do pracy, bardziej na przygodę. Moja rodzina wylosowała zieloną kartę, wyjeżdżaliśmy wszyscy. Skończyłem technikum mechaniczne w Stalowej Woli i miałem do wyboru – zostać w Polsce i iść na studia lub pojechać do Stanów i zobaczyć, z czym to się je. Nigdy mnie tam nie ciągnęło, mimo że posiadałem rodzinę w USA, ale w końcu podjąłem decyzję, że wyjeżdżam. Przesiedziałem tam kilka miesięcy, wróciłem do Stalowej Woli po moją dziewczynę. Wróciliśmy do Stanów, od tego czasu jesteśmy małżeństwem. Mamy rodzinę, dzieci, zapuściliśmy korzenie. Podoba nam się tutaj.
Początki były trudne?
Początki zawsze są trudne. Inny świat. Musisz zmienić mentalność, nauczyć się języka, przystosować do pewnych rzeczy. W zależności od tego jak bardzo chcesz i jak bardzo się starasz, USA jest miejscem, w którym można osiągnąć sukces, albo przynajmniej wieść spokojne, przyjemne życie.
Przez wiele lat głównie pracowałem, w piłkę grałem stricte amatorsko. I tak jak mówiłem – zacząłem sędziować zupełnie przypadkowo. Gdyby nie pewien latynoski zawodnik, który zerwał mi wszystkie więzadła, nigdy nie zostałbym sędzią.
Można powiedzieć, że dużo osiągnąłeś dzięki determinacji? Na początku sędziowałeś, ile tylko się dało.
Nawet pięć-sześć spotkań w weekend. Nie istniało dla mnie coś takiego, że mogę gdzieś nie pojechać. Jeżeli zdarzyły się turnieje, na które trzeba było otrzymać specjalne zaproszenia, szukałem kogoś, kto mnie zaprosi. Po prostu. Podobnie w przypadku turniejów, o których dowiadywałem się późno. Lista sędziów była zamknięta, więc nie dawałem żyć organizatorom. Dzwoniłem do nich, aż zwolniło się jakieś miejsce. Nie było dla mnie zamkniętych drzwi, bo nie pozwoliłem, żeby mi je zatrzasnęli. Jeżeli gdzieś zamknęli, to wchodziłem oknem. Myślę, że moja determinacja miała duży wpływ, bo był taki czas, że jeździłem na większość turniejów w regionie. Poznawałem ludzi, szlifowałem swój fach. Przede wszystkim – starałem się. Czasami dostawałem dobre oceny przede wszystkim za to, że w trzecim dniu turnieju – gdzie większość sędziów była już zmęczona – dalej biegałem i odstawiałem konkurencję. Podejście na zasadzie „nie ma że boli” spowodowało, że – przynajmniej na początku – zwróciłem na siebie uwagę.
Pracowitość i determinacja to najważniejsze cechy w pracy początkującego sędziego?
Myślę, że tak. Dodatkowo nie można szukać wymówek i trzeba mieć grubą skórę. Zarówno na meczach dzieci, gdzie rodzice i trenerzy są bardzo krytycznie nastawieni do sędziów, jak i podczas spotkań seniorów. Tam to dopiero zdarzają się wyzwiska. Cóż, trzeba nauczyć się z tym żyć. Czasami nawet obserwatorzy krytycznie oceniają naszą pracę, wtedy też nie można się załamywać, tylko po prostu robić dalej to, co się potrafi.
Problem z Komitetem Oszalałych Rodziców występuje również w USA?
Nawet w większym stopniu niż w Polsce. Bierze się to stąd, że za grę trzeba płacić naprawdę spore pieniądze. Rodzice najpierw traktują to jako zabawę dla dzieci w wieku pięciu-sześciu lat. Wszystko jest ładnie, pięknie. Ale co roku wydają pieniądze, inwestują, drużyny są zapraszane na coraz lepsze turnieje. Kiedy chłopak ma czternaście-piętnaście lat, nadchodzi czas, w którym rodzice zdają sobie sprawę, że wydali na swoją pociechę już naprawdę dużo kasy. Zaczynają wymagać, często niewspółmiernie do umiejętności prezentowanych przez ich dzieci. To napięcie wzmaga fakt, że na mecze przyjeżdżają skauci ze szkół uniwersyteckich. Jak dzieciak dostanie scholarship, czyli zostanie poproszony, by grał dla drużyny z koledżu, to dostaje całą edukację za darmo. A edukacja w Stanach jest bardzo droga. Nawet 30-40 tysięcy dolarów na rok. Większość rodziców widzi to jako formę zwrócenia swoich inwestycji. Presja na takim piętnastolatku jest bardzo duża. Rodzice chcieliby widzieć owoc włożonych pieniędzy, przez to są bardzo krytyczni, przede wszystkim w stosunku do sędziów. Spotykamy się z takim podejściem na co dzień.
W 2013 roku zacząłeś sędziować mecze w niższych ligach.
Struktura w USA jest specyficzna. Nie ma awansów, spadków, można tylko wykupić sobie miejsce w danej lidze. Dziesięć lat temu za miejsce w MLS trzeba było zapłacić 25 milionów dolarów, dzisiaj – 150. Drastyczna zmiana. Generalnie w Stanach są dwie zawodowe ligi, a niżej mamy półamatorskie rozgrywki, w których w większości grają chłopaki z koledżów, gdy skończy się im sezon w szkole. Poziom na niższych szczeblach rozgrywkowych jest różny. Są drużyny, na które przychodzi nawet 15 tysięcy osób jak FC Cincinnati, 10 tysięcy jak w Sacramento Republic, ale występują też ekipy, które odwiedza garstka kibiców, nawet dziesięć osób. Zależy, gdzie się pojedzie. Miałem szczęście, bo raz pojechałem na mecz czwartej ligi na Bermudy. Dzięki temu, że byłem sędzią w niższych ligach, mogłem sporo zwiedzić. Przyjemny dodatek do pracy.
Poziom jest niższy, gra się siłowo, zawodnicy są bardzo pyskaci. Pojawiają się wyzwania, które przygotowują cię do sędziowania na wyższym poziomie. Ale wszystko jest po coś, taka przygoda bardzo dużo mi dała.
Amerykańskie niższe ligi mają swój specyficzny klimat, tak jak w Polsce?
Może nie aż taki, dlatego że w Ameryce bardzo mocno dbają o bezpieczeństwo. Zdarzają się pojedyncze pchnięcia sędziego, ale są to incydentalne przypadki. Nie ma zagrożenia zdrowia i życia. Amerykanie wiedzą, kiedy się wyhamować.
Zdarzały się jednak przypadki, kiedy dochodziło do zabójstw. Zginęli John Bieniewicz i Ricardo Portillo.
Tak, obie sytuacje miały miejsce w amatorskich rozgrywkach. Zawodnicy przychodzą prosto z imprezy, „lekko zmęczeni” i niestety zdarzają się takie skandaliczne sytuacje. Dzięki Bogu jest ich coraz mniej, w ostatnich latach już ich nie spotykamy. Cóż, sędziowanie na tak niskim szczeblu zawsze wiąże się z ryzykiem, mniejszym czy większym. Pasja sędziowania powoduje, że sędziowie podejmują pewne decyzje, ponieważ bardzo mocno w nie wierzą. Nie zawsze są one prawidłowe. Niestety, zdarza się, że doprowadza to do nieszczęśliwych skutków.
Zdarzyły ci się niebezpieczne sytuacje?
Na szczęście nie, choć spotykałem się z nieciekawymi zawodnikami, którzy starali się podburzać kolegów z zespołu i kibiców. Do niczego jednak nie dochodziło. Tego typu incydenty najczęściej spotyka się to w ligach latynoskich. Oni bardzo mocno przeżywają każdą porażkę, każdą – ich zdaniem – nieprawidłową decyzję sędziego. Trzeba sobie z tym radzić.
Bardzo dużo młodych sędziów w USA rezygnuje. Powód – strach przed krytyką i poczucie zagrożenia.
Bardzo dużo osób rezygnuje, niestety. Trudno dokładnie wyliczyć, ale mówi się, że nawet do 70 procent sędziów, którzy zapisują się na kurs sędziowski, rezygnuje po pierwszych dwóch latach. Oficjalny powód – nie chcą dalej sędziować. Wiadomo, niektórym naprawdę nie podoba się sędziowanie, inni mogą zmienić miejsce zamieszkania, ale nie ma się co oszukiwać – większość kończy, bo nie ma grubej skóry. Wielu uważa – pewnie całkiem słusznie – że poświęcenie i ryzyko często jest niewspółmierne do nagrody, która ich czeka. Co najważniejsze – do nagrody, do której prowadzi długa droga. Ale z drugiej strony – jeżeli nie wytrzymują na niższych szczeblach, to trudno oczekiwać, żeby mieli poradzić sobie w MLS.
Tobie zdarzały się chwile zwątpienia?
Zdarzały mi się chwile zwątpienia, kiedy na boisku dochodziło do nieoczekiwanych wydarzeń, a ktoś mówił do mnie, że nie ma znaczenia, iż nie miałem nigdy styczności z taką sytuacją. Powinienem wiedzieć, co zrobić. Trudno mi było zrozumieć, czego się ode mnie oczekuje, tym bardziej że nawet bardziej doświadczeni sędziowie nie byli pewni danej sytuacji. Zastanawiałem się, jak można wymagać ode mnie czegoś, co nigdy się nie wydarzyło. Jakim cudem miałem wiedzieć, jak postąpić? Przychodziły chwilę zwątpienia, ale po kilku dniach zdawałem sobie sprawę, że to część mojej pracy. Każdy popełnia błędy. W Stanach mówi się, że ten, kto nie popełnił żadnego większego błędu, nie sędziował poważnego meczu. Dlatego w końcu przeszedłem z tym do porządku dziennego i zdałem sobie sprawę, że muszę starać się rozwiązać tę sytuację. Poprawić się.
W maju 2015 roku w końcu zadebiutowałeś w MLS.
Na początku trochę się stresowałem. Dobrze się złożyło, bo dwa tygodnie przed meczem zostałem wysłany do Francji na turniej w którym sędziowałem drużynom międzynarodowym do lat 21. To mnie przygotowało do sędziowania przeciwko profesjonalnym zawodnikom. Występowały tam Anglia czy Meksyk. Dzięki temu wiedziałem, czego oczekiwać. Przygotowałem się mentalnie. Mój debiut przypadł na spotkanie Columbus Crew-Los Angeles Galaxy. Napięcie było, wiadomo, ale miałem wokół siebie dwóch doświadczonych liniowych i sędziego technicznego. Zresztą, burza pomogła mi przezwyciężyć stres. Opóźniła nam spotkanie o dwie czy trzy godziny. Kiedy zaczęliśmy grać, czułem się już swobodnie. Wszystko ułożyło się dobrze, jestem zadowolony ze swojego debiutu.
Sędziowałeś już 64 mecze na najwyższym szczeblu. Masz w pamięci jakieś szczególne spotkanie?
Każdy mecz jest szczególny. Jeden wydaje się trudniejszy, drugi łatwiejszy. Zdarzają się pojedynki, w których dużo się dzieje, przez co popełniasz pomyłki. Najbardziej rozpamiętuję spotkania, w których podjąłem błędną decyzję. Ze względu na to, że próbuję się z tych meczów czegoś nauczyć. Do tego wydaje mi się, że przebywanie ze światowej klasy zawodnikami na jednym boisku jest dużą satysfakcją. Mogę sędziować takim graczom jak David Villa czy wcześniej na przykład Andrea Pirlo. To działa na wyobraźnię. Ale nie mam jednego, konkretnego meczu, który zapamiętałem na długo. Każdy jest zarówno wyzwaniem, jak i nagrodą za wykonaną pracę. Najbardziej pamiętne są pomyłki, niestety.
Która z gwiazd zrobiła na tobie największe wrażenie?
David Villa. Podoba mi się jego zachowanie. To twardo stąpający po ziemi, skromny facet. Grał na największych turniejach świata, a traktuje członków swojej drużyny jak kolegów. Nie wywyższa się. Podchodzi do sędziego z szacunkiem. Mimo że czasami poniesie go hiszpańska krew i krytykuje jakąś decyzję, to zawsze po meczu przyjdzie, przeprosi, poda rękę. Wzór. Widać, że ma klasę, której nie musi udowadniać sztucznym zachowaniem. Jego skromność powinna być godna naśladowania.
A zdarzają się piłkarze, którzy są w stanie wyprowadzić cię z równowagi?
Myślę, że każdego sędziego można wyprowadzić z równowagi, muszą trafić się tylko „odpowiedni” piłkarze. Są zawodnicy, którzy zachodzą za skórę, ale zadaniem sędziego jest niepokazywanie swojej irytacji. Nawet jeżeli zagotuję się w środku, nie mogę pokazywać tego na zewnątrz. Musżę być fair. Jedną z cech sędziego powinna być umiejętność ukrywania emocji. Drugą – kontrolowanie sztucznych emocji. Jeżeli chcę pokazać, że jestem niezadowolony z zachowania zawodnika, mogę mu to zilustrować, ale trzeba uważać. To musi być teatralne, wyuczone. Nie można przesadzić.
Sędziom zdarzają się momenty, w których wchodzą do „strefy kibica”?
Mam coś takiego, że w momencie rozpoczęcia meczu nie widzę i nie słyszę kibiców. Nieważne czy sędziuje mecz, który ogląda dziesięciu kibiców czy 70 tysięcy fanów. Nie słyszę tego. Wiem, że jest szum, ale nie wpływa on na mnie. Jestem skupiony tylko na tym, co dzieje się na boisku. Więc radzę sobie z tym, nie ma to na mnie wpływu.
Dlaczego w Stanach Zjednoczonych mecze mogą sędziować również zagraniczni sędziowie?
Po pierwsze – w USA sędziować na tym poziomie może każdy, kto jest w kraju legalnie. Nie eliminuje się ludzi, którzy przyjechali i przyjęli obywatelstwo tylko dlatego, że pochodzą z innej strony świata. W MLS mamy sędziów, którzy urodzili się w Kolumbii, Rumunii, Polsce, Holandii, Peru. Dlaczego akurat ci, a nie Amerykanie? To jest związane przede wszystkim z tym, że dla ludzi przyjeżdżających z różnych stron świata piłka jest sportem numer jeden. W Ameryce – do niedawna – była sportem numer pięć. Po futbolu amerykańskim, koszykówce, hokeju na lodzie i baseballu. W tej chwili, jeżeli chodzi o zainteresowanie, pokonała hokej. Nawet ostatnio słyszałem, że coraz więcej ludzi przychodzi na piłkę niż koszykówkę. Zainteresowanie futbolem stale rośnie, w dużej mierze dzięki lidze MLS. Ale fakt, że tak mało amerykańskich sędziów prowadzi mecze w ich lidze jest przede wszystkim pokłosiem tego, że 35-40 lat temu, kiedy sędziowie się rodzili, piłka nie miała jeszcze swojej kultury w Ameryce. Ucząc się sędziowania, prowadzili mecze na dużo niższym poziomie Teraz się to zmienia, młodsi mają dostęp do coraz lepszej piłki. Myślę, że z biegiem czasu będzie im łatwiej, by sędziować profesjonalnie.
Mieszkasz w Ameryce ponad 20 lat. Jak przez ten czas zmienił się tamtejszy futbol?
Rozmawiałem z sędziami, którzy sędziowali do początku. Włącznie z Arkiem Prusiem, dziś jednym z moich szefów, który gwizdał, gdy futbol w Ameryce raczkował. Również pochodzi ze Stalowej Woli, chociaż wcześniej go nie znałem. Często z nim rozmawiam. Opowiadał o sposobach, w jakich Amerykanie chcieli zainteresować publikę, kiedy piłka nożna nie była zbyt popularna. Na początku liga służyła tylko i wyłącznie rozrywce. Szukano sposobu, by ściągnąć kibiców. Jeżeli mecz kończył się remisem, zarządzano konkurs jedenastek. Starano się również chronić gwiazdy rozgrywek. „Ludzie przychodzą, by oglądać gwiazdy, a nie was” – mówiono do sędziów. Dbano o to, żeby nie stała im się krzywda. Dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej. Zatrudniają najważniejszych ludzi w sędziowaniu – przykład Howarda Webba – by stało ono na jak najwyższym poziomie. Dowodem na to, jak rozwijają się amerykańscy sędziowie jest fakt, iż dwóch z nich prowadziło spotkania podczas mistrzostw świata w Rosji. Żadnemu innemu krajowi się to nie przydarzyło. Anglia, kolebka futbolu, nie wysłała ani jednego arbitra. Amerykanie mają pieniądze i chęci, by ich liga stała się jedną z najlepszych na świecie.
Problemem są jednak dalekie wyjazdy.
To naprawdę spore utrudnienie. Rzecz niespotykany na skalę światową. Sędziowie i piłkarze pokonują ogromne odległości. Dzisiaj (w zeszły czwartek – przyp. NS) będę sędziował wraz z liniowym, który obecnie przebywa w Orlando, a pojutrze ma mecz w Portland. Ponad 3000 mil. Podróż przez cały kontynent. Kilka godzin w samolocie, zakładając, że nie będzie miał przesiadki. To bardzo męczące, dlatego ważne, że posiadamy sportowych psychologów i trenerów, którzy są z nami na spotkaniach i zgrupowaniach. Utrzymują z nami codzienny kontakt, pilnują, żebyśmy nie wycieńczyli organizmów. Trenowanie to jedno. Regeneracja po meczu i między spotkaniami jest równie ważna.
Jak wygląda wasza współpraca?
Codziennie dostajemy treningi, które powinniśmy zrobić. Jak tylko wstajemy, sprawdzamy pracę serca. Mamy aplikacje, na których sprawdzamy swoją pracę i możliwości. Dzięki niej wiemy, czy możemy trenować, czy powinniśmy ćwiczyć na 70 procent, a może dziś trzeba odpocząć. Po podróży czy meczu patrzysz, jak to wygląda i na tej podstawie dostosowujesz trening. Trening, który zawsze jest podany. Widzisz, co powinieneś robić, zakładając, że jesteś do niego gotowy. Codziennie musisz wpisać, co zrobiłeś, ile mil podróżowałeś, którą klasą leciałeś. Sprawdzają wszelkie wiadomości na nasz temat. Mamy zegarki sprawdzające pracę serca, GPS-y na plecach do każdego treningu i meczu. Odpowiedni ludzie sprawdzają dane i na tej podstawie określają, co powinniśmy robić. Pełen profesjonalizm.
Jakie są twoje cele i marzenia związane z sędziowaniem?
Chcę po prostu cieszyć się z każdego meczu. Nie jestem na tyle młody, żeby myśleć o zostaniu sędzią międzynarodowym. Nie mogę nim być. Nie mam marzeń, żeby sędziować na turniejach międzynarodowych. Ale to nigdy nie był mój cel. Jest taka mała szansa, żeby takie coś spełnić, że zakładając taki cel, praktycznie od razu stawiasz się na przegranej pozycji. Wiek to tylko liczba, ale w tej sytuacji trudno go oszukać.
Nie wiem, jak długo będę w stanie sędziować. To zależy od mojej kondycji psychicznej i fizycznej, na razie jest z nią bardzo dobrze. Nie da się wykonywać tej pracy bez wsparcia rodziny. Jeżeli ma się w domu żonę i dzieci, które potrzebują twojej obecności w domu, to praca jest bardzo trudna. Widzę to po wielu sędziach, którzy mają problemy z pogodzeniem rodziny i pracy. Odbija się to na jednym i na drugim. Ja mam to szczęście, że jestem z moją żoną już bardzo długo. Rozumie mnie i wspiera. Wie, że chcę to robić, że w taki sposób zarabiam pieniądze na rodzinę. Nic nie muszę udowadniać, więc moim celem jest być po prostu szczęśliwym i zadowolonym z wykonanej pracy.
Norbert Skórzewski
Fot. Prywatne archiwum Roberta