Gdy rozpoczynała się tegoroczna Wielka Pętla, scenariusz był jasno nakreślony: faworytem jest Chris Froome, gonić mieli go rywale z innych ekip, a Team Sky zapewnić Brytyjczykowi kolejne, piąte w karierze, zwycięstwo w Tour de France. Tymczasem już na pierwszym etapie Froome zaliczył kraksę. I wtedy na scenę wkroczył on, Geraint Thomas. Plot twist, którego nikt się nie spodziewał, nawet sam „G”.
Żółtą koszulkę zdobył na jedenastym etapie. Nie oddał do samego końca. Został pierwszym Walijczykiem, który dojechał w niej do Paryża. Przy okazji, w wieku 32 lat, wreszcie pokazał, że nie mylili się ci, którzy typowali go na przyszłego zwycięzcę wielkiego touru. Choć jeszcze dwa lata temu można było mieć wątpliwości.
Michał Gołaś, kolega Thomasa z Team Sky:
– Szczerze mówiąc, wydawało mi się, że jego limit jest ustawiony nieco niżej, może gdzieś w okolicach podium, że to jest osiągalne. Nie sądziłem, że tak się rozwinie i wygra tour. Wykonał jednak wielką pracę, w trakcie ostatnich 2-3 lat widziałem, ile trenuje i jak wiele jest w stanie poświęcić. Wtedy zrozumiałem, że faktycznie może się to udać.
A więc kim właściwie jest ten gość, który do tej pory żył w cieniu Chrisa Froome’a i jak to się stało, że teraz z niego wyszedł?
Dobra szkoła
Wiecie, jak jest. Trudno opowiadać historię wielkiego sportowca bez sięgnięcia do jego dzieciństwa. W przypadku Thomasa było ono… całkiem normalne. Żadnej biedy, rozbitej rodziny, problemów wychowawczych. W sporcie nie szukał ucieczki, on po prostu go pociągał. Na oficjalnej stronie Sky możecie znaleźć informację, że w kolarstwie najbardziej kocha „wolność – możesz pojechać gdziekolwiek i cieszyć się tym uczuciem po dobrym treningu”. Rodzice nie zmuszali Thomasa do uprawiania sportu. Napiszemy nawet więcej: nie ogarniali kolarstwa. W ogóle. Gdy Geraint zaczął je trenować, zachęcali go, ale nie byli „typowymi rodzicami uzdolnionych dzieci”. Mówiła o tym Sara, żona „G”:
– Jego rodzice nigdy na niego nie naciskali. To wyglądało bardziej tak: „Rób swoje, najlepiej jak potrafisz. Nie ma znaczenia czy wygrasz”. Geraint został przy sporcie, bo go uwielbiał, nie dlatego, że ktoś na to nalegał.
Michael Thomas, ojciec Walijczyka, mówił po latach, że gdyby nie Maindy Flyers, lokalny klub kolarski, Geraint nigdy nie stałby się mistrzem olimpijskim i zwycięzcą Tour de France. Ba, prawdopodobnie w ogóle nie wsiadłby na rower. Ale klub w pobliżu był, a mały Thomas pojawiał się tam niemal codziennie (do dziś zjawia się tam często, robiąc kilka rundek i rozmawiając z młodymi kolarzami). Z miejsca pokazał wówczas duży talent. Jego koledzy, z którymi do klubu się zapisał – Michael Davis i Chris Gould odpadli po drodze. Thomas wręcz przeciwnie – z każdym kolejnym sezonem prezentował się coraz lepiej. Ojciec jednego z jego przyjaciół mówił wprost:
– Miał szybkość, siłę, moc i odpowiednie nastawienie. Jeśli przegrał – a zdarzało się to rzadko – nigdy się nie denerwował. Pytał jedynie, co musi zrobić, żeby następnym razem wygrać.
Choć w tym pragnieniu zwycięstwa przydarzały mu się też wpadki – raz postanowił zmienić kierownicę pomiędzy dwoma wyścigami. Sęk w tym, że nie dokręcił jej wystarczająco mocno, więc ta… odpadła w trakcie zawodów. Łatwo się domyślić, w jaki sposób to wszystko się skończyło. Najczęściej jednak próby poprawiania się wychodziły mu, naturalnie, na dobre. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że trafił na odpowiednich nauczycieli.
Najpierw uczęszczał do Whitchurch High School w Cardiff. Niby zwykły ogólniak, przekładając na nasze warunki, ale coś w nim ewidentnie jest – w ostatnich latach chodzili do niego Geraint Thomas, Sam Warburton (znany walijski rugbysta) i Gareth Bale, którego przedstawiać nikomu nie trzeba. Potem „G” trafił do akademii, sprofilowanej już stricte pod kolarstwo. Wspominał, że to tam nauczył się odpowiedzialności, organizacji i dyscypliny:
– Akademia zrobiła mnie profesjonalistą. Uczysz się tam nie tylko być kolarzem, ale też jak na siebie patrzyć. Myślę, że zwykli studenci uniwersytetów traktują wszystko na luzie, wsadzając do mikrofali jakieś jedzenie i tyle. My mieliśmy większy „reżim”, nie mogliśmy tak robić. Jestem też pewien, że nie mieli Roda Ellingwortha, siedzącego na krawężniku obok ich domów, sprawdzającego, czy położyli się do łóżka o 22.
Walijczyk
Jeśli kiedykolwiek spotkacie Thomasa, nie pomylcie się i nie nazwijcie go Anglikiem. To Walijczyk, z krwi i kości. Często to podkreśla, na kombinezonie ma walijską flagę, uwielbia Igrzyska Wspólnoty, bo może tam jeździć w barwach swojego kraju, a nie jako Brytyjczyk (jak ma to miejsce np. w Tour de France). Gdy kiedyś zapytano go o najbardziej traumatyczne przeżycie związane z kolarstwem, pominął wszystkie kraksy, a odpowiedział tak:
– Poszliśmy [Thomas, Mark Cavendish i Edward Clancy – przyp. red.] do baru, żeby obejrzeć Liverpool w finale Ligi Mistrzów [2005, przeciwko Milanowi – przyp. red.]. Jednak, ponieważ wszystko skończyło się dopiero po karnych, noc stała się dłuższa i bardziej pijacka, niż zakładaliśmy. Rod Ellingworth, wtedy kierownik akademii, dowiedział się o tym i zostałem wezwany na spotkanie z Dave’em Brailsfordem i Shane’em Suttonem. Za karę zabronili mi wystartować w Five Valleys, wyścigu w południowej Walii, blisko mojego domu. Czułem się jak wypatroszony, a najgorsze miało dopiero nadejść – nie tylko nie pozwolili nam tam pojechać, ale też mieliśmy zamiast tego trenować z Bradleyem Wigginsem i Steve’em Cummingsem. To była nasza kara: sześć godzin z tą dwójką.
Wracając jednak do przynależności narodowej Thomasa – bardzo cierpiał, gdy w 2008 roku Chińczycy „zbanowali” walijską flagę. Dla Gerainta był to koszmar, tym większy, że zdobył tam złoty medal i pobił rekord świata w wyścigu drużynowym na torze. Dodajmy, że Północni Irlandczycy czy Szkoci też nie mogli prezentować swoich barw. Ot, tak to wymyślili organizatorzy, a im pozostało się tylko z tym pogodzić.
A, skoro o Szkotach, to ulubionym filmem Thomasa, przynajmniej przed kilku laty, był „Braveheart”. Biorąc pod uwagę, jak bardzo podkreśla swoją odrębność narodową, nie do końca się temu dziwimy. Mimo że to Szkocja, a nie Walia. O tym, że Geraint to Walijczyk, mówił nam też Michał Gołaś:
– To jest prawdziwy patriota. Przychodząc do Sky nie bardzo rozumiałem tę różnicę. Dla mnie Wielka Brytania to była Wielka Brytania, nie spodziewałem się, że aż tak zwracają na to uwagę, ale „G” zawsze podkreśla, że jest Walijczykiem. Myślę, że w Walii jest też przez to dużo cieplej odbierany, jest tam przecież znaną postacią. Ale po walijsku nie mówi, chyba tylko Luke Rowe, ze wszystkich Walijczyków, jakich mamy w zespole, potrafi mówić płynnym walijskim.
Thomas na co dzień mieszka w Monako, tamtejsze okolice dają idealne warunki do treningów, ale często – wraz z żoną – wraca do Cardiff, na którego przedmieściach się wychował. Steve Williams, nauczyciel „G” z czasów szkoły średniej, powtarza, że „Geraint twardo stąpa po ziemi i nie zapomniał, skąd pochodzi”.
Dowodów wystarczy? Nie? To dodajmy jeszcze, że Walijczyk przełożył swój ślub, bo nie mógł przegapić meczu rugby. Jakiego? Rzecz jasna reprezentacji Walii. Na tym punkcie jest tak zwariowany, że co wiosnę odpala streamy na swoim telefonie, by nie przegapić żadnego ze spotkań.
Ale to nie tak, że to tylko Thomas podkreśla to przywiązanie – Walijczycy też wariują na jego punkcie. Po zwycięstwie w Tour de France oszaleli zresztą jeszcze bardziej. Przez dwa dni najważniejsze miejsca w kraju były podświetlone na żółto (barwa koszulki lidera), a po jego wygranej z miejsca podskoczyła… sprzedaż rowerów. Kto wie, może za dziesięć lat jeden z dzieciaków, któremu dziś rodzice kupili jednoślad, sam ubierze żółtą koszulkę?
Poświęcenie
Mamy tylko nadzieję, że żaden z nich nie pomyśli sobie: „kolarstwo to łatwa sprawa, dam radę”. Nie, tak zdecydowanie nie jest, a historia startów Thomasa pokazuje to najlepiej. Znajdziecie tam, rzecz jasna, sukcesy – nie tylko Tour de France, ale też wygrany wyścig Paryż-Nicea, zwycięstwa w E3 Harelbeke czy Critérium du Dauphiné. No i świetne osiągnięcia z toru – dwa złota olimpijskie i trzy mistrzostwa świata. Ale ile pracy w to włożył, wie tylko on sam.
Darren Tudor, szef Welsh Cycling, związku zarządzającego walijskim kolarstwem, wspomina wyścig Five Valleys, gdy Thomas akurat mógł się na nim zjawić, ale w jego trakcie odpadł od rywali. Cała akcja działa się na ostatnim wzniesieniu:
– Większość ludzi powiedziałaby sobie wtedy, że „to koniec”, ale on wciąż naciskał. Na płaskim terenie dogonił resztę, wyprzedził i wygrał. Nie sądzę, żeby inni mogli w to uwierzyć. Jasne, od początku był obdarzony wielkim talentem, ale zawsze miał wielki głód, pragnienie wygrywania, które wciąż jest duże. Można używać wszystkich stereotypowych słów, ale myślę, że najlepszym jest „odporność”.
My możemy się tylko zgodzić. Thomas jest człowiekiem cholernie odpornym. Na wszystko. W 2005 roku zaliczył upadek, który zakończył się dużo gorzej, niż się wszystkim wydawało.
– Jechaliśmy do naszego hotelu przed Pucharem Świata. Tom, który jechał przede mną, zgubił kawałek metalu, a ten wpadł mi w przednie koło. Ja, zamiast się przewrócić i kawałek przeturlać, poleciałem prosto w dół. Skończyło się tak, że metal wbił mi się w ciało. Kiedy tam leżałem, nie czułem się przesadnie źle. W szpitalu nie chciałem morfiny, bo sądziłem, że będę mógł jechać w zawodach. Siedem godzin później, po badaniach, lekarze zorientowali się, że to się nie uda. Byłem na intensywnej opiece, zajmowali się mną bardzo dobrze, ale nie byłem w stanie się tym cieszyć.
Skończyło się… usunięciem śledziony, ale dzięki temu bezproblemowo mógł później wrócić do rywalizacji. W 2007 roku po raz pierwszy pojawił się na trasie Tour de France. I, patrząc na to, jak wtedy pojechał, moglibyśmy się zastanowić, czy bardziej cierpiał, gdy go operowano, czy właśnie na trasie Wielkiej Pętli jedenaście lat temu. Wróżono mu wtedy karierę topowego sprintera, nikt nie zdziwiłby się, gdyby odpuścił przy okazji jazdy w górach. Tym bardziej, że był najmłodszym kolarzem w stawce. Nie zrobił tego jednak. Dojechał do mety na 140. miejscu.
Kolejna „przygoda” z tourem to rok 2013 – już na pierwszym etapie złamał sobie wówczas miednicę. Każdy normalny człowiek by się wycofał, ale Geraint ewidentnie do nich nie należy. Przejechał z tą kontuzją ponad 3000 kilometrów, pomagając Chrisowi Froome’owi w odniesieniu zwycięstwa. Jeśli dziwiliście się, dlaczego Froome zgodził się w tym roku odpuścić i wspomóc kolegę z drużyny – macie odpowiedź.
Dave Brailsford, dyrektor Team Sky:
– Kiedy doznał tej kontuzji przed pięciu laty, nie mógł nawet stanąć na rowerze, gdy jechał w drużynowej czasówce, niedługo po wypadku. Wciąż był w stanie zebrać się w sobie i dojechać do końca. To wiele mówi o jego osobowości – od juniorskich lat, zawsze chciał wygrywać.
Wtedy, podobnie jak w trakcie swojego pierwszego Tour de France, dojechał na 140. miejscu, przedostatnim. Na rower musieli go wsadzać członkowie zespołu, zejść też nie potrafił samodzielnie. W zeszłym roku, gdy już wszyscy na poważnie zaczęli brać go pod uwagę przy typowaniu faworytów na najważniejsze wyścigi, bardzo dobrze radził sobie w Giro d’Italia i Wielkiej Pętli. Z obu musiał się wycofać z powodu urazów. Rozstanie z francuskim wyścigiem było o tyle trudniejsze, że udało mu się założyć wówczas żółtą koszulkę, po prologu, który wygrał.
To wszystko to jednak tylko wycinek. Kości łamał częściej niż Lance Armstrong przepisy antydopingowe. Ale w niczym mu to nie przeszkodziło – regularnie stawał się lepszy. Zresztą, większym problemem mógł okazać się alkohol.
Piwko, czasem dwa, ewentualnie osiem
– Kilka lat temu lubiłem wypić parę piw. Moi przyjaciele spoza kolarstwa są prawie alkoholikami. Zdecydowałem, że muszę od tego odejść i skoncentrować się na zrzuceniu kilogramów, sport mnie uratował.
Piwerko wypić lubi wielu, ale gdy jest się zawodowym sportowcem, trzeba umieć się powstrzymać. Zdarzało się, że Thomas nie umiał, a przynajmniej nie znał granicy, w której powinien powiedzieć „to ostatnie, więcej nie piję”. Dlatego po finale Ligi Mistrzów został ukarany, dlatego w końcu uznał, że musi z tego zrezygnować. Kilku z jego przełożonych, trenerów i wychowawców przyznawało, że nie ma nic złego w napiciu się piwa, ale bywały noce, gdy „musieliśmy go podtrzymywać, bo wypił zbyt wiele”.
Z relacji innych wiemy, że bywały takie chwile, gdy Geraint przemieniał się w imprezowe zwierzę. Potrafił balować dużo, stawał się duszą towarzystwa i trudno było go ściągnąć z parkietu czy przekonać, że czas zabawy dobiegł końca. Udało mu się to zmienić, dziś to wszystko jest zbalansowane – jest czas, by pracować, jest, gdy praca przyniesie skutki, by się bawić. Po trzech tygodniach cholernie ciężkiej pracy przyszedł czas na to drugie. „G” zapewne skorzysta.
Teraz jednak zrobi to dużo rozsądniej niż kiedyś. Rod Ellingworth, trener Thomasa z czasów akademii i w Team Sky:
– Jak wielu młodych Brytyjczyków, Geraint lubi wypić drinka czy dwa, ale nie jest dziki. Kiedy współpracowaliśmy razem na „pełny etat” i żyliśmy w Manchesterze czy we Włoszech, zachęcałem go, żeby wyszedł i trochę się zrelaksował. On po prostu cieszy się życiem. Teraz jest starszy, ożenił się i niektóre rzeczy się zmieniły.
Dwie twarze
Nie zmieniło się jednak jedno – Thomas na szosie i Thomas poza nią, to dwie kompletnie inne osoby. Nie na zasadzie doktora Jekylla i pana Hyde’a, bardziej w stylu Spidermana nieśmiałego licealisty i superbohatera, ratującego swoje miasto. Czy też po prostu jeżdżącego bardzo szybko na rowerze. Bo gdy z niego zsiada, Geraint Thomas faktycznie jest nieco introwertyczny.
Michał Gołaś:
– Raczej jest zamknięty w sobie, trzeba mu trochę czasu poświęcić. Jest w porządku, wiele poświęca dla sportu, o ile nie wszystko. Zdecydowanie należało mu się to zwycięstwo.
Te dwie twarze Thomasa da się dostrzec już w tym, o czym pisaliśmy – miejscach jego zamieszkania. Na stałe przebywa w Monako, ale sercem i duszą wciąż jest na przedmieściach Cardiff, w rodzinnej Walii. Życie traktuje bardzo lekko, za przywilej uważa, że może zarabiać – i to bardzo dobrze – za jazdę na rowerze. Kiedyś powiedział, że nie odczuwa żadnej presji z tym związanej, bo po prostu nie ma powodu, to dla niego dobra zabawa. Sara, jego żona, twierdzi, że „umie wyłączyć kolarski świat, wrócić do domu i kompletnie o nim nie rozmawiać”.
– Będąc szczerym, jazda na szosie jest dużo mniej stresująca niż na torze. Porównaj taki wyścig do rywalizacji w finale igrzysk, do którego przygotowujesz się przez cztery lata, a trzech kolegów liczy, że wygrasz o kilka dziesiątych sekundy – to jest prawdziwa presja.
Sęk w tym, że gdy coś już staje się twoim sposobem na życie, to chcesz to zawsze traktować poważnie. Nawet jeśli presji nie ma, to marzysz o zwycięstwach. Sara wspominała, że raz wybrali się w dwójkę na wycieczkę rowerową. Pomysł w założeniu fajny, szybko stał się problematyczny. Bo bawić się można, ale na dobrym rowerze.
– Geraint potraktował wszystko zbyt poważnie. Po chwili zaczął narzekać, że pedały nie były odpowiednio ułożone, więc powiedziałam mu, żeby się zrelaksował. Wtedy spojrzał na mnie i powiedział: „Sara, zarabiam tym na życie, wiesz o tym?”.
Cóż, Sara pogodzić musiała się też z tym, że Geraint jest fanatykiem rugby. Doszło do tego, że gdy Walijczycy grali w Pucharze Sześciu Narodów, termin jednego z meczów kolidował ze ślubem pary. Spotkania przełożyć się nie dało, trzeba było zmienić datę wesela. Oboje razem są jednak długo, więc chyba pani Thomas okazała się wyrozumiała dla drugiej pasji męża.
Jakkolwiek poważnie nie traktowałby kolarstwa i rugby, to jednak potrafi się z nich śmiać… z typowo brytyjskim poczuciem humoru. Michał Gołaś opowiadał, że jego dowcipy to często niesamowite suchary. Przytoczyć żadnego nie chciał, bo wiele z nich było niecenzuralnych (jakby nam to w czymś przeszkadzało…). Możemy dać wam za to dwa przykłady z wywiadów udzielonych przez Walijczyka.
Raz, gdy wygrzmocił się na trasie wyścigu, mówił potem, że „prawdopodobnie zaraz ktoś zapyta mnie, czy wiem gdzie jestem i kim jestem. Będę im mówił, że nazywam się Chris Froome”. Przy innej okazji, poproszony o przypomnienie najbardziej zawstydzającego momentu w jego karierze, przywołał sytuację, w której „wyprzedziłem swojego rywala na zjeździe, by zakręt dalej się wywrócić”. Cóż, śmiać się z siebie cenna sztuka, prawda?
Żółta koszulka
W tym roku jednak Geraint śmiać może się z rywali, którym pokazał plecy w rywalizacji o zwycięstwo. Pozycję lidera klasyfikacji generalnej zdobył w Alpach i nie oddał aż do końca Wielkiej Pętli. Gość, który miał być topowym sprinterem, stał się liderem Sky w największym wyścigu na świecie i nie zawiódł zaufania brytyjskiego zespołu. Co składało się na jego sukces?
Poza oczywistościami: ciężką pracą, zrzuceniem zbędnych kilogramów i stałą poprawą swojej jazdy w niemal każdym elemencie, to z całą pewnością dużą rolę odegrało nieco szczęścia, którego brakowało mu w poprzednich latach. Nie zdziwilibyśmy się, gdyby przestał wierzyć, że może przejechać Tour de France bez żadnej kraksy. Zrobił to jednak w tym roku, a efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Wypadków nie uniknęli za to jego rywale, którzy stopniowo się wykruszali. I to druga z pomocnych okoliczności.
“You’ve just won the Tour de France.” pic.twitter.com/hn0B9078HG
— Nick Zaccardi (@nzaccardi) July 28, 2018
Trzecią jest siła zespołu, bo Sky to jeden z najlepszych teamów nie tylko w obecnej stawce, ale może i w całej historii kolarstwa. A Thomas to w pewnym sensie jego symbol – był jednym z sześciu kolarzy, którzy zostali przyjęci w jego szeregi jako pierwsi, został w nim do dziś i wreszcie dostał swoją nagrodę. Ważne było też to, że Chris Froome przyjął rolę drugoplanową i zdecydował się wspomóc swojego kolegę w staraniach o końcowe zwycięstwo. Zrobił to, jak sam zresztą twierdzi, z radością:
– Byłem kolegą z zespołu i przyjacielem Thomasa przez ostatnie 10 lat. Wiele razem trenowaliśmy, żyliśmy blisko siebie, spędzaliśmy wspólnie mnóstwo czasu. Widziałem, jak się rozwinął. Odgrywał ogromną rolę w moich zwycięstwach w poprzednich latach. Teraz widziałem go w topowej formie i oczywistym stało się dla mnie, że jeśli znajdzie się na podium, to na jego najwyższym stopniu. Zrobił to, co czyni mnie bardzo dumnym. Jestem szczęśliwy, że mogłem być tego częścią.
A Geraint Thomas? Nie mógł uwierzyć, że to zrobił i stanął na najwyższym stopniu podium, przechodząc do historii. Nie dziwimy mu się – jeszcze dwa lata temu mało kto byłby skłonny coś takiego przewidzieć, nawet w żartach. „G” udowodnił jednak, że wszystko jest możliwe.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. NewsPix