– Już mnie to trochę denerwuje, bo przychodzą dziennikarze i mówią „skończył pan 35 lat, jak to teraz będzie…”. Ja nie jestem stary. Utarło się, że starszy zawodnik nie może być dobrym sportowcem, ale to nieprawda. Ostatnio jedna pani zapytała, czy czuję się już weteranem, czy czuję różnicę w porównaniu do tego, co było pięć lat temu. Odpowiedziałem jej, żeby zapytała się mojej kobiety – mówi Piotr Małachowski, dwukrotny wicemistrz olimpijski w rzucie dyskiem, który szykuje się właśnie do mistrzostw Europy w Berlinie.
Zawodnik Orlen Team opowiada w rozmowie z Weszło o swoim odwiecznym rywalu Robercie Hartingu, początkach kariery, kiedy musiał odcinać korki z korkotrampków, żeby mieć w czym trenować, pracy na bramce i pogoni za króliczkiem, którym jest złoty medal olimpijski.
***
Jedzie pan do Berlina zepsuć imprezę pożegnalną Robertowi Hartingowi?
Rzeczywiście rozmawiałem z nim i to na pewno będzie jego ostatnia impreza, kończy po niej karierę. Ale czy chcę popsuć mu święto? To zdrowa rywalizacja, każdy jedzie tam walczyć o medal dla swojego kraju i tyle. Chociaż na pewno jest zmiana warty. On odchodzi, ja też delikatnie mówiąc jestem już doświadczonym zawodnikiem, Gerd Kanter podobnie. Jest kilku faworytów do medali na tych mistrzostwach, ale są też młodzi, którzy na ułańskiej fantazji mogą uzyskać znakomite wyniki.
Z Hartingiem wielkimi rywalami jesteście już od dekady. Kiedyś powiedział pan nawet, że kiedy Niemca nie ma obok, ciężko jest się w pełni zmobilizować.
Zawsze się na niego wyjątkowo mobilizowałem, ale też nie chcę, aby ktoś pomyślał, że walczyłem z nim jak z jakimś strasznym wrogiem. Był dla mnie przeciwnikiem na rzutni, ale poza nią już nie. Spotykamy się przed zawodami, na zawodach, zdarza się nam razem jeść posiłki. Po zawodach jesteśmy normalnymi kumplami. Nasze niektóre starty przeszły do historii. Chociażby mistrzostwa świata w Berlinie w 2009 roku. Było jak w rodzinie Hartingów: przerzucił mnie w ostatniej próbie, chociaż ja wcześniej posłałem dysk na 69,15.
Tamten konkurs to był ewenement. Rzadka historia, żeby nie wygrać po takiej próbie.
Pierwszy raz zdarzyło się, żeby ktoś rzucił dwa razy rekord kraju, a jednak nie wygrał zawodów. Ale to jest właśnie piękno tego sportu. Wszyscy mówią „ooo przyjeżdżają Harting i Małachowski, pierwsze dwa miejsca już zajęte”. Wtedy akurat… tak się stało, ale tamten konkurs pokazał, że naprawdę wszystko może się zdarzyć.
Ale to też facet, który nie potrafił przegrywać. Pamiętam jak na mistrzostwach Europy w Barcelonie w 2010 roku, nie pogratulował panu złota na stadionie. To chyba dość ciężki człowiek: raz otwarty, innym razem traktujący rywali jak powietrze.
Kiedyś taki był. Jego ambicja – czasami aż chora – była na bardzo wysokim poziomie. Myślał tylko o sporcie, żeby tylko być najlepszym. Pamiętam jak pokonałem go w holenderskim Hengelo przerywając jego serię kilkudziesięciu zwycięstw (dokładnie 35 – red.), kiedy był bliski pobicia historycznego wyniku Virgilijusa Alekny. Cóż, był niezadowolony, ale szybko mu przeszło.
Wtedy w Holandii rzucił pan rekord Polski 71,84, gdzie Niemiec wycisnął w swojej karierze najwięcej 70,66. Jest satysfakcja?
Nie patrzę tak na to. Podchodzę do tego na luzie, chociaż gdyby zapytał mnie pan wtedy, to odpowiedź może byłaby inna. Dziś jest dystans. Chociaż oczywiście cieszyłem się z tamtego wyniku ogromnie, bo rzucić ponad 71 metrów to coś kosmicznego (to piąty rezultat w historii – red.). Byłem wręcz w szoku, że potrafię tak daleko rzucać, bo szczerze mówiąc nie wierzyłem w siebie.
Prezentujecie jednak kompletnie odmienny styl bycia. Pan raczej spokojny, on dużo pokazówki, rozrywane koszulki po zwycięstwach.
Zawsze potrafił wyładować swoje emocje, ale to dobrze, bo to też nakręcało atmosferę. Media to kupiły, kibice. Dzięki temu nasza konkurencja była chociaż trochę bardziej atrakcyjna, bo nie oszukujmy się, rzut dyskiem dla osoby nieinteresującej się lekką atletyką jest po prostu nudny.
Słaba to reklama dyscypliny w ustach dwukrotnego wicemistrza olimpijskiego.
Taka prawda. Jak przychodzi się na finał 100 metrów, to w niecałe dziesięć sekund kibice mają rozstrzygnięcie. W piłce 90 minut, patrzysz na wynik, jest 2:1 i ok. A tutaj trzeba wiedzieć o co chodzi. Że jest pierwsza kolejka, druga, potem zmiana i zaczyna najsłabszy itd. Jak ktoś się tym nie interesuje, to nie będzie dla niego ciekawe. Ja sam nawet nie chciałbym iść oglądać konkursu, gdzie chłopaki rzucają w granicach 61-62 metrów, bo to jest słabe, nawet jak ktoś jest mistrzem olimpijskim. Co innego konkursy, gdzie jest zacięta walka na poziomie 68-69 metrów. To już wyniki światowe, czasami nawet historyczne.
W popularyzacji dysku nie pomagają też organizatorzy niektórych imprez mistrzowskich. Zdarzało się, że stadion nie był wypełniony nawet w połowie, a u was było już pozamiatane.
Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Może organizatorzy boją się, że ktoś dostanie dyskiem…
Pana najlepszy tegoroczny rezultat to 65,78 z mistrzostw Polski w Lublinie. Ta odległość dała dwunasty tytuł mistrza Polski w pana karierze.
Bardzo dobry wynik jak na mistrzostwa kraju. Bez wiatru, późna godzina, wszystko zagrało. Cieszy, że potrafiłem się zmobilizować, bo w tym sezonie przez kontuzje straciłem trochę czasu. A mistrzostw Polski nie liczę, chociaż to pewnie ta liczba.
Pamięta pan w ogóle jeszcze swój pierwszy tytuł?
Nie pamiętam! To było pewnie z piętnaście lat temu?
Rok 2005, Biała Podlaska.
64,74?
Co do centymetra.
Pamiętam, bo to był rekord Polski młodzieżowców. Z jednej strony super się z niego cieszyłem, ale z drugiej byłem zły, bo zabrakło niewiele, żeby pojechać na mistrzostwa świata do Helsinek.
Jaki był 22-letni Piotr Małachowski?
Chyba sam nie wiedział, czego tak naprawdę chce. Wciąż był jeszcze trochę nieokrzesanym dzieckiem. Przyjechałem do Warszawy z małej miejscowości, z Bieżunia, wcześniej z większych miejscowości był tylko Ciechanów. Łatwo można było się zachłysnąć, bo miałem w zasadzie nieograniczony dostęp do wszystkiego. W małej miejscowości wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, a tam byłem nagle no-name’em. Było naprawdę wiele pokus i niebezpiecznych kontaktów, ale później przyjaciele i znajomi pokazali mi, że pewne rzeczy nie do końca są takie fajne, że trzeba jednak mieć swoje zdanie, charakter i nie przesadzać. To był jednak dla mnie też przełomowy rok, czas, kiedy uwierzyłem w swoje możliwości, że kiedyś mogę pojechać może nawet na igrzyska.
To były lata, kiedy jeszcze dokładał pan do sportu?
Śmiejemy się, że za młodu trenowaliśmy za żarcie. W sensie, że jak było jedzenie, to już dobrze. Chociaż wtedy akurat pracowałem już w wojsku, a te jak wiadomo uratowało karierę wielu sportowcom. Dostawałem tam pensję, więc było z czego żyć. Wcześniej stałem też na bramce w klubach. Przez pewien czas łączyłem obie prace, ale w końcu z tego zrezygnowałem.
Jak dostaje się pracę na bramce? Podejrzewam, że nie przez CV.
Miałem przyjaciół i znajomych, czasami wspominałem im, że mam problemy finansowe. W końcu ktoś powiedział „skoro jesteś taki duży, no to dawaj z nami na bramkę”. Mówili, że mnie sprawdzą i ocenią, czy się nadaję, czy jestem wystarczająco twardy.
Pierwsza impreza?
Dobrze ją pamiętam. Nie było to fajne, bo pierwszy raz miałem – że tak powiem – spotkanie ze światkiem przestępczym. Zaskoczenie, bo wcześniej byłem przekonany, że ludzie przyjeżdżają na dyskotekę żeby się pobawić i wypić, a okazuje się, że nie tylko. Patrzę, a tu ktoś przyjeżdża w bronią w ręku. Gdzie ja nie wyobrażam sobie, żebym poszedł na zabawę nawet z nożem czy pałką.
Mocne wejście do zawodu.
Ta robota kształtowała charakter. W takich warunkach sam siebie sprawdzasz, jak reagujesz w dużym stresie. Ja nigdy nie miałem wszystkiego podanego na tacy, zawsze musiałem walczyć o przetrwanie. I ta bramka pokazała, że człowiek jednak ma ten charakter i da sobie radę.
Dzisiaj wielu młodych zaczyna na świetnych stadionach, o których pana pokolenie mogło pomarzyć. Trochę inna epoka.
Właśnie to wszystko kształtuje charakter zawodnika. Dzisiaj, kiedy przychodzi na trening młody mający jakieś pierwsze wyniki, od razu dostaje buty Nike i dres od lokalnego sponsora. I mam wrażenie, że on nie musi już walczyć. Przychodzi i wręcz mówi, że mu się to należy. Oczywiście, dziś ten świat trochę inaczej funkcjonuje, młodych trzeba czymś przyciągnąć, chociażby tymi butami czy strojem. Ale ja tak nie miałem. Kupowałem korkotrampki i sam odcinałem od nich korki, żeby móc rzucać. I trenowało się w tych butach i latem, i zimą. Dlatego z jednej strony zazdroszczę młodym, ale z drugiej cieszę się, że swoje przeszedłem. Trzeba było walczyć o stypendium, jakiekolwiek pieniądze, sprzęt. Ta walka o wszystko była wpisana w mój życiorys od początku. Dlatego dziwię się, że niektórzy podchodzą do sportu z takim lajtem. Że jak będzie to będzie, a jak nie, to też dobrze. Jakby zaczynali tak jak my, to nie wiem, czy chcieliby w ogóle zostać w sporcie.
Trener Witold Suski, który wychował pana i Tomasza Majewskiego, opowiadał w „Przeglądzie Sportowym”, że wasze warunki treningowe w Ciechanowie były wprost opłakane. Siłownia to była klitka, „Tomek, żeby robić rwanie, musiał stawać w tej wyższej części. Piotrek się mieścił, Tomek walił fajerkami w sufit”.
Kombinowaliśmy. Kiedy jedni ćwiczyli na siłowni, drudzy musieli wyjść, bo nie było miejsca. Nie było łatwo, ale to wszystko miało jednak klimat ze względu na ludzi. Wszyscy trzymali się razem, ja tamtych czasów naprawdę nie zamieniłbym na nic, bo dziś ludzie przychodzą na trening, każdy robi swoje i do widzenia. A my żyliśmy razem. Z Tomkiem znamy się już prawie 20 lat. Niby wtedy nie mieliśmy nic, ale mieliśmy swoją przyjaźń. Chociaż czasami były naprawdę ciężkie chwile, nawet takie, że obaj chcieliśmy zrezygnować ze sportu. Ale wspieraliśmy się.
Kiedy wybiegaliście razem na rozgrzewkę, ludzie ponoć się z was śmiali.
Mówili, że Tomek nie potrafił chodzić, a ja nie potrafiłem biegać. Ale to do dzisiaj tak zostało, nie ma co się śmiać (śmiech). A mówiąc poważnie, obaj pochodzimy z wiosek, nasze rodziny w pewnym momencie uwierzyły w nas, zainwestowały, my nie chcieliśmy ich zawieść, dlatego robiliśmy swoje. Chociaż było ciężko. Po latach śmialiśmy się z Tomkiem, że czasami na obiad zostawało nam na dwóch kilka złotych. Któregoś razu myśleliśmy co wybrać i padło na… arbuza, bo było akurat lato.
Pana idolem był rekordzista świata Jurgen Schult (74,08 z 1986 r.)?
Brałem z niego przykład. Kiedy zaczynałem rzucać, wszyscy przedstawiali go jako wzór do naśladowania. „Wow! Świetny facet” pomyślałem sobie. Bo to nie był jakiś wielki i silny chłop, a mimo to rzucał na rekord świata. Zacząłem myśleć, że może i ja będę miał jakieś szanse?
Niektórzy mówią jednak: powiało mu. Zresztą sam Schult przyznał po latach, że w normalnych warunkach byłoby pewnie 70.
Ale właśnie trzeba mieć to szczęście! Ja rzuciłem ponad 71 metrów i też je miałem. Później, kiedy poznawałem kolejnych zawodników, dla mnie takim wyjątkowym człowiekiem, który był otwarty, dawał wskazówki, był wspomniany już Alekna. Świetny facet. Karierę skończył dopiero po czterdziestce, wciąż rzucając na dobrym poziomie.
Drażnią pana pytania o wiek?
Powiem szczerze, już mnie to trochę denerwuje, bo przychodzą dziennikarze i mówią „skończył pan 35 lat, jak to teraz będzie…”. Ja nie jestem stary. Utarło się, że starszy zawodnik nie może być dobrym sportowcem, ale to nieprawda. Doświadczenie też jest bardzo ważne, a czasami ma wręcz decydujące znaczenie w newralgicznych momentach. Ostatnio jedna pani zapytała mnie, czy czuję się już weteranem, czy czuję różnicę w porównaniu od tego, co było pięć lat temu. No więc – już dla śmiechu – odpowiedziałem jej, żeby zapytała się mojej kobiety.
Ale przy pana profilu na stronie Polskiego Związku Lekkiej Atletyki jest napisane w nawiasie jak byk – weteran.
Patrząc na wiek, jestem weteranem, bo jednak mam te 35 lat. Wciąż czuję się jednak bardzo dobrze. Ale ok., niech będzie, że jestem weteranem i mam rekord Polski weteranów. Podchodzę do tego z uśmiechem, bo wiem jaki mam cel – medal igrzysk olimpijskich w Tokio. To mnie trzyma przy życiu.
W końcu chce pan złapać króliczka?
Nie złapałem go jeszcze i chyba dlatego wciąż jestem przy sporcie. Mam dwa srebrne medale olimpijskie i dla niektórych jestem wiecznym wicemistrzem. Kiedyś mnie nawet tak nazwano. Wróciłem akurat z zawodów i udałem się nad jezioro do mojego przyjaciela z Głogowa. Spotkaliśmy się tam z jego kolegą, ale facet nie mógł zapamiętać mojego imienia. Cały czas powtarzał „to jak ty masz na imię?”, więc przypominałem, że Piotrek. A on w końcu mówi „dobra, skoro byłeś drugi na mistrzostwach, to będziesz Srebrny”. Może to jakieś przekleństwo? Chociaż tak naprawdę wielu chciałoby mieć jakikolwiek medal olimpijski. Dla mnie to i tak jest sukces.
W finale igrzysk w Rio de Janeiro złoto w ostatnim rzucie odebrał panu brat Roberta Hartinga, Christoph. Pamiętam, że po wszystkim zachowywał się pan bardzo spokojnie, był wyważony podczas rozmów z dziennikarzami. Ale co działo się pod skorupką, bo nie wierzę, że to samo co na zewnątrz.
Jasne, że nie było spokojnie, w końcu przegrałem w ostatniej kolejce złoty medal olimpijski. Byłem na siebie zły, że nie powalczyłem, ale już nie byłem w stanie. Naprawdę. Czułem się już fizycznie wykończony, łapały mnie skurcze, było mi ciężko. Zawsze mówię jednak, że trzeba umieć przegrywać. Ktoś był lepszy, konkurs się skończył, trzeba podejść, pogratulować i tyle. I nie jest ważne, że ktoś był od ciebie lepszy w jednym rzucie. Był lepszy i już. Chodzi o realne podejście, bo przecież nikt nie cofnie czasu o pięć minut.
Z ciekawości sprawdziłem, co wygrał Christoph Harting od igrzysk w Brazylii. I było to tylko mistrzostwo Niemiec zdobyte tym roku.
Bardzo możliwe, to chyba tam rzucił 66,98. Cóż, w Rio miał dzień. Dlatego nie powinno się przyznawać medali jeszcze przed igrzyskami. Niespodzianki są w to wpisane. Bo co ma powiedzieć na przykład taki Paweł Fajdek, który jechał jako faworyt rzutu młotem, od dawna nie przegrał żadnego konkursu i nagle nie ma medalu? Sport potrafi być brutalny, ale jest piękny, bo każdy może zdobywać medale, niezależnie od tego, jaką ma życiówkę.
Czy Tomasz Majewski, z którym znacie się jak łyse konie, dogryza panu chcąc zmobilizować do walki o brakujące złoto?
Kiedy na początku sezonu rzucałem po 62-63 metry, to śmiał się, że jestem dziadkiem i czas już kończyć. Kazał mi spojrzeć w pesel. Ale po mistrzostwach Polski dzwoni i mówi „może jeszcze coś z ciebie będzie, synek”. Między nami jest wesoło.
Majewski to teraz poważny działacz. A może pan po zakończeniu kariery też wskoczy w garnitur?
Tomek jako wiceprezes związku radzi sobie bardzo dobrze, ale z naszej dwójki przyjaciół niech on chodzi w garniturze. Ja mogę w dresie, nie ma problemu.
W tej chwili trenuje pan dużo mniej niż jeszcze kilka lat temu?
W porównaniu do igrzysk w Londynie na pewno pracuję dużo mniej. Jestem bardziej doświadczony, wiem jak odpowiednio przygotować się do tych najważniejszych imprez, jak poukładać swój plan. Są oczywiście zawodnicy, którzy wkładają dużo większą pracę, ale później nie zawsze potrafią sprzedać to na zawodach, bo są przetrenowani. A ja znalazłem na siebie sposób i wierzę, że do Tokio nie będę już musiał szukać na siebie nowej drogi.
Słyszałem, że dość radykalnie zmienił pan nawyki żywieniowe.
Nieprawda, to są pomówienia, złe języki ludzkie.
Czyli cały czas – jak to mówił pan w wywiadach – „bitki wołowe i gołąbki”?
Miałem tylko dwa tygodnie takiego strasznego rygoru. Pomyślałem sobie wtedy, że gdybym miał być zapaśnikiem i ciągle zbijać wagę, to bym chyba nie dał rady. Od razu się przyznaję. Ale po tych dwóch tygodniach naprawdę poczułem się fajnie. Teraz nie jestem na diecie, ale po prostu trochę lepiej jem.
Granicą jest dla pana Tokio. Nie ma obawy, jak organizm zareaguje na nagłe odstawienie adrenaliny po zakończeniu kariery?
Każdy sportowiec chyba się tego boi. Większość z nich zostaje przy swoim sporcie w innej roli lub szuka nowego, który może dać im podobną adrenalinę. Mam nadzieję, że mnie to nie dotknie. Na razie jestem na takim etapie, że mam 5-letniego syna, z którym spędzałem dotąd bardzo mało czasu. Jak zaczynał chodzić, nie było mnie, jak zaczynał mówić, nie było mnie, a jak zaczynał dobrze mówić, też mnie nie było. Chciałbym spędzić z nim trochę czasu, pokazać sport, kawałek Polski, wyjechać z nim na normalne wakacje. Takie jak wszyscy, latem, a nie we wrześniu czy październiku. Wydaje mi się, że to będzie właśnie moje kolejne wyzwanie. A syn na pewno da mi dużą dawkę adrenaliny, już teraz jest ogień.
Mocno rozeszła się informacja, że być może zdecyduje się pan przebranżowić z lekkiej atletyki na sporty walki. Faktycznie jest coś na rzeczy?
Były już rozmowy, jestem za. Traktowałbym to jako formę przygody, sprawdzenia samego siebie. Na roztrenowaniu chodzę poboksować, ale na razie podchodzę do tego z dużym dystansem. Zobaczymy, jeżeli będzie brakować mi adrenaliny i będę się w tym czuł dobrze, to oczywiście spróbuję. Ale z drugiej strony ktoś taki jak ja nie może też sobie pozwolić na to, żeby wyjść na ring i ośmieszyć się. No chyba, że będzie to zupełnie dla śmiechu i wyjdę na ring w białym kołnierzyku (śmiech). Czas pokaże. Różnica polega jednak na tym, że w dysku muszę skumulować całą swoją siłę w niecałych dwóch sekundach, a walka to walka. Tutaj leży pies pogrzebany.
A to prawda, że poważnie zastanawia się pan nad otwarciem przedszkola?
To poważny plan. Razem ze wspólniczką myślimy o przedszkolu sportowym, żeby uczyć dzieciaki dobrych nawyków. I mówimy tutaj naprawdę o podstawach, takich jak chodzenie, bieganie, odpowiednie żywienie. Chcemy zachęcić dzieci do sportu. Nie chodzi o to, żeby wszystkie nagle musiały być mistrzami świata, ale żeby nauczyły się zdrowego trybu życia, bo dzięki temu będą miały później łatwiej. W weekendy organizowalibyśmy też zawody dla rodziców z dziećmi, co byłoby fajną formą spędzenia wolnego czasu. Największą przeszkodą są jednak oczywiście finanse, bo trzeba na to dużych pieniędzy. Uwzględniając także działkę, mogą to być nawet trzy miliony złotych. Ja takich pieniędzy nie mam, dlatego wierzę, że uda się nam znaleźć inwestora lub kolejnego wspólnika.
Z myślą o chorych dzieciach przekazał już pan na licytacje nagrodę za zwycięstwo w Diamentowej Lidze i srebrny medal olimpijski, ale raczej za dużo pan o tym nie mówi.
Wielu sportowców pomaga. Medale czy statuetki są dla mnie cenne, dlatego chciałem żeby zostały zlicytowane. Olek, któremu pomagaliśmy, chorował na nowotwór oka i w bardzo krótki czasie potrzebował dużo pieniędzy na operację. Dlatego trzeba to było nagłośnić. Udało się, młody żyje, jest zdrowy, wszyscy są szczęśliwi.
W pewnym sensie spłaca pan dług za syna, który urodził się z chorobą nerek?
Tak, mój syn też urodził się z poważną wadą. Już krótko po urodzeniu musiał mieć robione ciężkie badania i zabiegi, dlatego doskonale wiem jak to jest, kiedy człowiek nie ma pieniędzy, nie ma do kogo otworzyć buzi, żeby poprosić o pomoc. Po prostu mam świadomość, jak trudno jest rodzicom, dlatego staram się pomagać na tyle, na ile mogę.
To pewnie musi pan też opędzać się od oszustów.
Jest multum naciągaczy. Ludzi dorosłych, którzy naprawdę wiedzą jak wyciągnąć kasę. Ale już mam na nich dobry sposób, chociaż lepiej o nim publicznie nie mówić… Powiem tak: ja na koniec sezonu wiem ile zarobiłem i część przeznaczam jednej wybranej osobie. Wcześniej jednak czytam o niej, dzwonię, spotykam się z rodzicami. Dopiero wtedy podejmuję decyzję, że mogę na taki cel przekazać dany procent z mojego zarobku.
Niektóre znane osoby angażujące się w akcje pomocowe mówią, że biorą pierwszą poruszającą historię jaką przeczytają, bo poznanie wszystkich byłoby wyniszczające.
Kiedy w mediach pojawiają się informacje o mojej zbiórce, potrafię dostawać po dwieście maili z prośbą o pomoc. To brutalne, bo musisz kogoś wybrać, a przecież wszystkie dzieciaki są w potrzebie. To ciężkie wybory.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl