Wybrany najbardziej wartościowym zawodnikiem sezonu zasadniczego NBA. I to w czasach, kiedy „Jego Powietrzność” Michael Jordan przeżywał życiową formę. Członek dwóch Dream Teamów, w tym tego pierwszego, kultowego. Na Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie o mało nie doprowadził do kryzysu dyplomatycznego na linii Stany Zjednoczone – Angola. Laureat trzech nagród Emmy dla analityka sportowego, choć jego obserwacje na temat gry San Antonio Spurs prawie zawsze sprowadzają się do podżegania trwającego od dekad konfliktu z „grubymi babami z San Antonio”. Autor 23 tysięcy punktów, 12 tysięcy zbiórek i 4 tysięcy asyst na parkietach NBA. Wielki miłośnik pączków z dziurką, koneser pizzy, „Okrągła Góra Zbiórek”. Sir Charles Barkley.
Dopiero gdyby zsumować wszystkie powyższe osiągnięcia statystyczne i pomnożyć przez 250, otrzymamy orientacyjną kwotę, jaką w swoim życiu Barkley stracił w kasynach na całym świecie. Na hazard przepieprzył miliony, które zdjął z koszykarskich parkietów. – Mamo, jesteś zwolniona. Za szybko mnie urodziłaś – krzyczał swego czasu w studio programu „Inside the NBA”, dowiedziawszy się o nowych stawkach kontraktów maksymalnych. Wielokrotnie wyższych, niż za jego czasów.
– Mam nadzieję, że w tym roku nie będziemy omawiać meczów Chicago Bulls – narzekał do Erniego Johnsona, prowadzącego program. – Stary, oni są do dupy! Banda dzieciaków prosto z liceum, zarabiających po 70 milionów dolarów…
Tak – jemu wolno na temat ligi powiedzieć wszystko, dowolny komentarz uchodzi mu płazem. Postawa Barkleya w roli analityka/eksperta w studio dość mocno odbiega od standardów, które znamy z rodzimych, telewizyjnych dyskusji na temat piłki nożnej.
W realiach koszykarskiego „Stanu mundialu” odnalazłby się natomiast znakomicie.
Spędził w sumie szesnaście lat na parkietach NBA. Co najmniej przez dekadę był w sztosie, należał do ścisłej ligowej czołówki. I nie zdobył ani jednego mistrzowskiego pierścienia. Gonił za tym niespełnionym marzeniem aż do utraty resztek sił w kolanach. Bez skutku.
– Lepiej nie mieć mistrzostwa, niż stać się częścią super-drużyny. Nie jestem fanem tego trendu – mówi dzisiaj Barkley. Przede wszystkim w kontekście przenosin DeMarcusa Cousinsa do Golden State Warriors. Jednak Charles już od kilku lat ubolewa nad tym, że w NBA tworzą się potężne, napakowane gwiazdami ekipy. I to nie w wyniku wymian czy celnych wyborów w drafcie. Wszystko odbywa się na rynku wolnych agentów. „Chuck” przestaje za dzisiejszą ligą nadążać i rozumieć mentalność współczesnych zawodników.
– Szanuję Patricka Ewinga za próbę wygrania mistrzostwa w Nowym Jorku – stwierdził ostatnio. – Szanuję Reggiego Millera za próbę zrobienia tego w Indianie. Szanuję Michaela Jordana za to, że nie odszedł, kiedy co roku przegrywał w play-offach z Detroit Pistons. Nie spakował się i nie stwierdził: Pozwólcie mi zagrać z Johnsonem lub Birdem. W sporcie chodzi o rywalizację. Musisz chcieć rywalizować.
Charles rywalizację uwielbiał. Włącznie z tą najprostszą – na pięści. Tutaj właśnie sposobił się do ataku na Kurta Rambisa podczas starcia z Los Angeles Lakers. (źródło: Sports Illustrated)
Tego mu odmówić nie można – zawsze był gotowy przyjąć wyzwanie. Nawet niewykonalne. Zresztą – na tym oparł cały fenomen swojej kariery. Występował przecież na pozycji silnego skrzydłowego, nie mając nawet dwóch metrów wzrostu. Uwielbiał rozsmarowywać na parkiecie zawodników o głowę wyższych od siebie. Był w tym niewiarygodnie skuteczny.
Sport pierwotnie stanowił dla niego ucieczkę od szarej codzienności. Później okazał się trampoliną do sukcesu. Sposobem na wygodne, bogate, beztroskie życie. Pełne nieustannej frajdy. Nawet pomimo okrutnie zdewastowanych stawów. Dziś, mając 55 lat na karku, porusza się z wyraźnym trudem, lecz nie ubolewa nad tym. – Kocham sport, bo przenosi mnie do innej rzeczywistości. Zawsze to powtarzam ludziom. Nieważne, jak źle ci się w życiu układa. Czy masz problemy w domu, czy masz problemy w pracy. Właśnie wtedy objawi się piękno sportu.
Charles Barkley – niespełniony finalista. Oblicze pierwsze
Droga Phoenix Suns do finałów NBA w 1993 nie zanosiła się na spacerek. Mimo to, znani z żywiołowości kibice Słoneczek mieli wszelkie argumenty do optymizmu. Podopieczni Paula Westphala, do tej pory asystenta głównego trenera, osiągnęli imponujący rezultat – 62 zwycięstwa w sezonie zasadniczym 1992/1993. Mało tego, u siebie wygrali aż 35 razy, przy ledwie sześciu porażkach. Dopiero co dopuszczona do użytku American West Arena natychmiast dorobiła się miana niełatwej do zdobycia twierdzy.
Suns – jak nietrudno zgadnąć – wygrali całą konferencję zachodnią i rozegrali w ogóle najlepszy sezon w dotychczasowej historii organizacji. We wszystkich kolejnych etapach play-offów czekała ich przewagą własnego parkietu. Zaczęli się zatem jawić jako faworyci do końcowego triumfu.
Choć drużyna z Arizony już w poprzednim sezonie rokowała nieźle (solidny bilans 53 – 29), to zdecydowanie brakowało tam wtedy jednego gracza absolutnie najwyższej próby. Gościa, który samą swoją obecnością na boisku zagwarantuje kilka dodatkowych zwycięstw, a kolegom otworzy drogę do zdobywania łatwych punktów. Super-gwiazdy. Właściciel Suns, Jerry Colangelo, postanowił zagrać ryzykownie. Dostrzegał marketingowy potencjał, jaki roznieci się w Phoenix, w związku z otwarciem nowoczesnego obiektu.
Nie było na co czekać, sytuacja wymagała pójścia na całość. Colangelo zawarł deal z Philadelphia 76ers.
Do Pensylwanii odesłany został Jeff Hornacek, jeden z liderów Słoneczek. W towarzystwie dwóch, anonimowych z dzisiejszej perspektywy zawodników. Bilet na samolot w przeciwnym kierunku zabukował z kolei Charles Barkley. Silny skrzydłowy, już wówczas trzykrotnie wybierany do najlepszej piątki NBA. Regularnie brany pod uwagę przy wyborach najbardziej wartościowego zawodnika całej ligi.
I cierpiący coraz większe katusze w Filadelfii. 76ers wpadli w potężny dołek. Nie zanosiło się, żeby Charles mógł tam zrealizować swoje mistrzowskie aspiracje.
Barkleyowi kilka razy zdarzało się wylądować na okładce magazynu Sports Illustrated. Tutaj z nieco kąśliwym podpisem: „Jego Królewska Okrągłość, Charles Barkley z 76ers”.
Wspomniany Jerry Colangelo tak opisywał okoliczności zawarcia porozumienia z Philly: – Byliśmy wtedy strasznie sfrustrowani, ale oto trafiła się szansa. Wiedziałem, że to będzie nas słono kosztować. Kiedy zawarliśmy tę wymianę, Jeff Hornacek był naszym kluczowym graczem i nie mogliśmy się pogodzić z jego utratą. Nie ma wątpliwości, że spośród wszystkich decyzji, jakie podjąłem zajmując się profesjonalnym sportem, najtrudniejszą było handlowanie konkretnym zawodnikiem. Nawiązujesz z kimś osobistą relację i jest to trudne dla obu stron. Przemyśleliśmy jednak wszystkie za i przeciw, więc mieliśmy pewność, że musimy to zrobić.
*
Barkley trafił do Phoenix w glorii sławy, jako ktoś więcej niż po prostu zawodnik. Raczej typ gwiazdy rocka, jakiej tam od dawna nie było. Miał wnieść nową jakość i uczynić z drużyny poważnego kandydata do mistrzostwa.
Kompanów doczekał się wreszcie niebagatelnych. Kevin Johnson, być może jeden najbardziej niedocenionych rozgrywający całej dekady. Dan Majerle, znakomity obrońca. Doświadczony Danny Ainge, dwukrotny mistrz NBA. Weteran Tom Chambers. Dynamicznie się rozwijający Cedric Ceballos. Znakomita paka.
Na boisku „Chuck” był nie do powstrzymania, podobnie brylował wśród dziennikarzy. Nakręcał koniunkturę. Skąd zatem te wszystkie spekulacje o ryzyku związanym z wymianą? Czego Colangelo tak się obawiał? Silny skrzydłowy był graczem usadowionym w ligowej hierarchii o półkę, albo i dwie wyżej od poczciwego Jeffa Hornacka. Do jego głównych walorów należały: nieprawdopodobna moc w walce podkoszowej, umiejętność kreowania sobie rzutów i kapitalna gra w szybkiej ofensywie. Dokładnie tego Suns przecież poszukiwali.
Były jednak dwa powody do poważnych wątpliwości.
Pierwszy stanowił właśnie ten nieszczęsny Hornacek, ulubieniec kibiców i drużyny. Napisał swoją karierą przepiękną, bardzo amerykańską historię. Został wybrany z przedostatnim numerem w drugiej rundzie draftu. Znalazł się zatem wśród zawodników, z których 99% trafia szybko do ligowego śmietnika. On tymczasem doszlusował do poziomu Meczu Gwiazd. Dzięki zamiłowaniu do ciężkiej pracy był prawdziwym wzorem do naśladowania.
Hornacek realizował „American dream”, świetnie rozumiał basket. No i kapitalnie celował zza łuku. Choć, na temat celności rzutów Sir Charles ukuł dość dziwaczną teorię: – Jedyną różnicą między złym rzutem, a dobrym, jest to, czy wpada do kosza. Ten sposób myślenia kładł nieco więcej światła na to, dlaczego Charles tak chętnie oddawał trzypunktowe próby. Choć skutecznością w tym elemencie definitywnie nie grzeszył (27% w przeciągu kariery). Kiedy ludzie zajmujący się analizą sportową próbowali zarzucać jego myśleniu prostactwo, ripostował: – To, że ktoś obejrzał parę odcinków „Chirurgów” wcale nie oznacza, że może sam przeprowadzić operację.
Barkley, w przeciwieństwie do Hornacka, rękami i nogami zapierał się od bycia dla kogokolwiek wzorem czy autorytetem, do czego jeszcze wrócimy. Ale tu właśnie pojawiał się drugi powód do obaw. Głęboko sfrustrowany faktem, że w Filadelfii nie potrafią zbudować wokół niego wystarczająco dobrej drużyny, skrzydłowy zaczął coraz częściej rozrabiać. Kolejne afery nabierały niepokojącego rozmachu i miały coraz mniej wspólnego ze sportem.
To, co było jego kapitalną zaletą na boisku – nieustraszona postawa, bezczelność, wybuchowy charakter – po gwizdku sędziego stanowiło coraz bardziej dotkliwy problem. Abstrahując już nawet od wybryków alkoholowych i bijatyk, których Barkley był licznym uczestnikiem. Zarówno na parkiecie (w sumie około 160 tysięcy dolarów kar zapłaconych NBA za rozmaite ekscesy podczas gry dla 76ers), jak i poza nim.
Zdarzyło mu się kiedyś wyrzucić gościa przez okno z pierwszego piętra budynku. Kiedy sędzia zapytał, czy Charles żałuje całego wydarzenia, koszykarz odparował: – Żałuję tylko, że nie byliśmy na wyższym piętrze.
Bill Laimbeer był jednym z najbardziej złośliwych i brutalnych zawodników w całej NBA. Sprowokowanie Barkleya przyszło mu stosunkowo łatwo. Trafił swój na swego.
W marcu 1991 roku gwiazdor posunął się jednak za daleko. Zbulwersował nie tylko fanów koszykówki, lecz cały kraj.
Podczas meczu z New Jersey Nets, jeden z kibiców wyjątkowo zalazł za skórę skrzydłowemu. Sypał w jego kierunku niewybredne komentarze, napinał się jak najęty, rzucał rasistowskie docinki. Barkley, targnięty wściekłością, postanowił opluć hejtera. Chybił jednak okrutnie i w rezultacie napluł paskudnie wprost na siedzącą w pobliżu dziewczynkę. Gruchnął ogólnonarodowy skandal. Gwiazda NBA opluła bogu ducha winne dziecko!
Choć w gruncie rzeczy był to przypadek, kara nie ominęła zawodnika. Komisarz David Stern bardzo się troszczył o wizerunek organizacji, która z każdym rokiem nabierała na popularności. Sam Barkley załagodził całą sprawę, fundując dziecku i jego rodzinie bilety na kolejne mecze. Ostatecznie nawiązał nawet całkiem przyjacielskie relacje z poszkodowaną. – Po tych wszystkich latach żałuję tylko jednego – incydentu z pluciem. Jednak nawet to mnie czegoś nauczyło. Zdecydowanie zbyt intensywnie podchodziłem do meczów. Zamiast zachowywać szacunek dla gry i rywalizacji, starałem się zwyciężyć za wszelką cenę – wspominał później zawodnik.
Zapytany kiedyś, czy czuje się postacią kontrowersyjną, odrzekł: – Ja nie tworzę kontrowersji. One są tu na długo, zanim otworzę usta. Moją rolą jest tylko zwrócić na nie waszą uwagę. Co sprowadzało się wcale do tego, że nie niósł swoją osobą wyłącznie negatywne wibracje. – W dniu meczowym zdarzało mi się być w naprawdę podłym nastroju. Jednak czasami dostawałem telefon od fundacji „Powiedz życzenie”. Dowiadywałem się o ludziach, zwykle dzieciakach, które chcą mnie zobaczyć przed śmiercią – powiedział w jednej z rozmów.
– Dzwonił ktoś z fundacji i mówił: „Jest umierające dziecko, którego ostatnim życzeniem jest spotkać się z tobą. Możesz to zrobić?”. Zawsze się zgadzałem. Zwykle były to dzieci w śpiączce. Pewnego razu chłopak otworzył oczy na ułamek sekundy i uśmiechnął się do mnie. Zadzwonili później jego rodzice twierdząc, że nie mają pojęcia, co ja mu zrobiłem, ale to były wspaniałe chwile. Płakałem całą drogę na mecz.
*
Kontrowersyjny czy nie, Charles Barkley szybko rozwiał jakiekolwiek obawy, czy warto było poświęcić dla niego Hornacka i dwóch zadaniowych zawodników. Jako się rzekło – Phoenix Suns w sezonie 1992/1993 roznieśli konferencję zachodnią z 62 zwycięstwami na koncie. Nawet pomimo faktu, że kilkadziesiąt meczów opuścił kontuzjowany Kevin Johnson, ich najlepszy rozgrywający.
Barkley dominował po obu stronach parkietu, notując 25.6 punktu na mecz (przy 52% skuteczności z gry), 12.2 zbiórek i ponad 5 asyst. Dorzucając do tego jeszcze przeszło 1 odbiór i 1 blok w każdym spotkaniu. Te miażdżące liczby, do pary z wybuchowym stylem gry, wzbudziły wśród ekspertów wielkie uznanie. Tak wielkie, że w głosowaniu na najbardziej wartościowego zawodnika sezonu zasadniczego Charles sensacyjnie zdetronizował swojego druha, Michaela Jordana, który zgarniał nagrodę MVP przez dwa poprzednie lata.
Sam Barkley nie uważa jednak, żeby był to jego najlepszy rok w karierze. – Lepiej grałem w Sixers. Po prostu w Phoenix dostałem w końcu dobrych partnerów do pomocy i dlatego zostałem MVP. Kiedy jesteś otoczony lepszymi partnerami, gra staje się łatwa. W Filadelfii mieliśmy nawet czarnoskórych zawodników, którzy byli do dupy. Ludzie, to naprawdę nie jest łatwe zadanie – odnaleźć czarnego, który nie potrafi grać w koszykówkę.
Rezultaty i nagrody zdobyte w sezonie zasadniczym mają w NBA swój niezaprzeczalny prestiż. Jednak dopiero play-offy tak naprawdę oddzielają ziarno od plew, a chłopców od mężczyzn.
Suns zaczęli je w 1993 roku od kompromitacji. American West Arena, która miała być ich talizmanem, nagle mogła stać się przekleństwem. Sensacyjnie przerżnęli u siebie dwa pierwsze mecze z rozstawionymi z ósemką Los Angeles Lakers. Stanęli w obliczu niewyobrażalnej klęski. Wówczas grało się pierwszą rundę tylko do trzech zwycięstw.
Odpaść z ósmą ekipą konferencji, samemu startując z pole position… Suns wystawiliby się na pośmiewisko przed całą Ameryką. Trener Paul Westphal zaraził jednak swój zespół pewnością siebie: – Pojedziemy do Los Angeles i wygramy oba mecze. Później wrócimy do Phoenix i ostatni mecz też wygramy. A wtedy wszyscy będziecie mówić o tym, jaka to była wspaniała seria – zapowiedział dziennikarzom.
Cóż – jak powiedzieli, tak zrobili. Szalejący Barkley (nie bez wysiłku) porozbijał wyższego od siebie o kilka cali Eldena Campbella, poprowadził drużynę do trzech kolejnych zwycięstw. Był nie do przepchnięcia po obu stronach parkietu. Udało się zatem zażegnać niespodziewane tarapaty, aczkolwiek trzeba było do tego dogrywki w ostatnim meczu serii.
Presja narastała. W kolejnej rundzie Suns odprawili jednak z kwitkiem San Antonio Spurs. Sir Charles rzucił punkty na wagę zwycięstwa w decydującym spotkaniu tuż sprzed nosa Davida Robinsona. Jednego z najlepszych obrońców w dziejach ligi.
Ta akcja oddaje najlepiej, jak nieokiełznaną ofensywną siłą był wtedy „Chuck”. Jego najmocniejszą stroną była gra tyłem do kosza, ale celnym rzutem groził niemal z każdej klepki na parkiecie.
W finałach konferencji zachodniej Phoenix Suns zmierzyli się z Seattle SuperSonics, a naprzeciwko Barkleya stanął Shawn Kemp. Znacznie mniej doświadczony zawodnik, ale już wtedy uchodzący za jednego z czołowych silnych skrzydłowych w całej NBA. Trzydziestoletni „Chuck” udowodnił swoją wyższość nad nieopierzonym rywalem. Poprowadził Słoneczka do triumfu w pasjonującej serii. Złożonej z siedmiu zaciętych, kapitalnych meczów. Game 7 to był już prawdziwy pokaz siły Barkleya
44 punkty, 24 zbiórki, z czego aż dziesięć pod koszem rywala. 19 trafionych rzutów osobistych. Kiedy część jego partnerów miała spore kłopoty ze skutecznością, Sir Charles wziął ciężar meczu na swoje barki i przytargał swoją drużynę do ziemi obiecanej. Udowodnił, że potrafi być liderem w naprawdę wielkich momentach. – To najlepszy mecz w mojej karierze – przyznał po latach. Choć rok później rzucił aż 56 punktów w meczu pierwszej rundy, przeciwko Golden State Warriors. Wtedy jednak stawka nie była tak wysoka, jak w siódmym starciu z Sonics.
Kemp próbował utrzymywać to mordercze tempo, ale był tylko człowiekiem. Nie sprostał zadaniu. Charles Barkley był tamtego wieczora kimś więcej. Herosem. Szkopuł jedynie w tym, że w finałach już czekali Chicago Bulls, walczący o trzecie mistrzostwo z rzędu. Na ich czele Michael Jordan. Kemp był człowiekiem, Barkley herosem. Jordan był bogiem.
*
– To boli – przemówił Barkley z miną zbitego psa. Podczas konferencji prasowej zamykającej finały NBA był przybity jak jeszcze nigdy wcześniej. – Ludzie czasami mówią o tym ile zarabiamy pieniędzy, w ilu reklamach bierzemy udział. Ale w chwilach takich jak ta, naprawdę ciężko jest być sportowcem. To oznacza ból i rozczarowanie. A to boli nas najbardziej… Nie będę tu teraz siedział i mówił, że jesteśmy lepsi niż Bulls. Ale głęboko w sobie czujemy, że jesteśmy tak samo mocni jak oni. Hipotetycznie, mogliśmy wygrać każdy z tych meczów, które się nam wymknęły. Ale miało być inaczej. Nie możemy już zrobić nic innego, niż pogratulować Bulls i trzymać emocje na wodzy.
Suns prowadzili jeszcze na kilka sekund przed końcem szóstego starcia. Niestety dla nich, obrońca Byków, John Paxson, eksplodował za trzy punkty. Swoim rzutem zza łuku zatrzasnął przed rywalami furtkę, wiodącą ku przedłużeniu serii.
Jeszcze przed rozpoczęciem finałów, Barkley przechwalał się w mediach, że Michael Jordan nie jest od niego lepszy. Uwielbiał tego rodzaju trash-talk. Medialny i boiskowy. Dogryzał swoim przeciwnikom, obrażał ich, dokuczał na wszelkie możliwe sposoby. Wtedy w NBA pozwalano zawodnikom na znacznie bardziej kontaktową grę, co tylko wzmagało tego rodzaju animozje.
Ostatnio w programie Inside the NBA przypomniano wyczyny Barkleya z 1997 roku, kiedy grał już dla Houston Rockets. Rakiety mierzyły się z Minnesota Timberwolves, gdzie występował były kumpel „Chucka” z Phoenix, Chris Carr. – Charles zadzwonił do mnie kilka dni przez rozpoczęciem serii – wspomina obrońca Wolves. – Pogratulował nam awansu do play-offów, ale powiedział, że czeka nas szybki wylot.
Ten zarysowany w telefonicznej rozmowie scenariusz się potwierdził, aczkolwiek Minnesota mogła urwać rywalom jeden mecz. Chris Carr stanął na linii rzutów wolnych. Wystarczyło wykorzystać oba, żeby doprowadzić do dogrywki. Obrońca Wolves rzucał w tamtym sezonie na solidnym poziomie, zbliżonym do 80% skuteczności. Dlatego Charles postanowił interweniować. Podszedł do byłego kolegi z drużyny i szepnął kilka słów, z finezją charakterystyczną dla południowca ze stanu Alabama: – Nie trafisz. Twoja dupa jest tak spięta, że nie dałoby się tam wbić długopisu młotem pneumatycznym.
Carr spudłował.
Och tak, Sir Charles miał niewyparzoną gębę, co pozostało mu do dzisiaj.
*
Jednak w 1993 roku musiał uznać wyższość Jordana. To była dla niego gorzka pigułka rozczarowania. Jak sam później przyznawał: – Jeżeli znasz Michaela, nie ma innej osoby, którą bardziej chcesz pokonać. Ból był tym bardziej nie do zniesienia, że „Chuck” grał naprawdę świetną serię. Rywale nie mieli w swoich szeregach obrońcy, który potrafiłby znaleźć na niego odpowiedź.
Jednak Jordan wymykał się wówczas prawom fizyki i logiki, notując średnio ponad 40 punktów na mecz.
Barkley wzniósł się na wyżyny w czwartym spotkaniu finałowej serii, kompletując wspaniałe triple-double. MJ zripostował na poziomie 55 oczek. Tylko Elgin Baylor zdołał zapunktować bardziej okazale w decydującej serii. Absolutnie szokujący rezultat. Jeden z najlepszych indywidualnych występów w dziejach amerykańskiej koszykówki.
Nie bez kozery finały NBA z 1993 roku do dziś uchodzą za jedne z najciekawszych w historii.
Jordan był poza zasięgiem. Na domiar złego, Słoneczka przegrały wszystkie trzy starcia rozgrywane u siebie, kompletnie trwoniąc przewagę własnego parkietu. Nie przeszkodziło im to jednak w uzyskaniu statusu lokalnych bohaterów, których po powrocie z Wietrznego Miasta przywitał w Phoenix tłum liczony w setkach tysięcy fanów.
Zdaniem Charlesa, o porażce zadecydowały poprzednie serie – zespół za dużo energii poświęcił na walkę z Lakers i SuperSonics. Później zabrakło mu już świeżości.
*
Bliska relacja Barkleya i Jordana przetrwała ciężką próbę, jaką była dla tego pierwszego porażka w finałach z kumplem, będącym jednocześnie jego odwiecznym rywalem. Jordan nawet z pewnym rozbawieniem wspominał, jak to było grać przeciwko druhowi: – Pamiętam jak w pewnym meczu złapałem świetny rytm, miałem koło czterdziestu punktów na liczniku. Słyszałem Charlesa, jak ciągle wrzeszczy na kolegów. „Kto będzie bronił tego gościa?!”; „Ktoś musi zacząć bronić tego gościa!”; „Dobra, ja go przejmuję!”. Przy następnej akcji nastąpiło przekazanie w obronie, wyskakuje Charles i zaczyna bronić przeciwko mnie – wspominał ze śmiechem MJ.
– Umówmy się – to nigdy nie był znakomity obrońca – kontynuował. – Pierwsza rzecz, którą robi, to ustawia swoją defensywną postawę. Ręce szeroko, wszystko technicznie wygląda w porządku. A ja parsknąłem śmiechem! Pytam się go: „od kiedy ty, do cholery, zacząłeś grać w obronie?” Jednak musiałem w tej akcji oddać piłkę. To był taki gość – podejmował wyzwanie, nawet wiedząc, że jest ponad jego siły.
Z kolei „Chuck” nie ukrywa wdzięczności dla kolegi za wiedzę, którą ten wpoił mu w sprawach biznesu: – Michael był najlepszym biznesmenem z nas wszystkich. Nauczył mnie, jak zarabiać prawdziwe pieniądze. Dzięki jego poradom zacząłem zyskiwać czterokrotnie więcej na współpracy z Nike.
Z drugiej strony, Charles, w oczach niektórych dziennikarzy od lat związanych z NBA, był manipulowany przez MJ-a. „Jego Powietrzność” miał zjednać sobie sympatię „Chucka”, żeby bezlitośnie wykorzystać to później podczas bezpośredniej rywalizacji. Sam Barkley dementował te pogłoski. Dodając, że jego relacje z Michaelem, zwłaszcza w trakcie pamiętnych finałów, wcale nie były tak zażyłe, jak o tym opowiadano.
Drogi obu panów rozeszły się na dobre wiele lat później. Nie podzieliły ich boiskowe batalie i niezliczone ilości trash-talku, którego byli obaj mistrzami i koneserami. Potrafili oddzielić wydarzenia na parkiecie od prywatnych relacji. Jordan nie zdołał jednak wybaczyć Barkleyowi, że ten, już jako analityk stacji TNT, krytycznie oceniał jego kolejne posunięcia w roli właściciela Charlotte Bobcats.
– Myślę, że Michael już mnie nie lubi. Chyba był niezadowolony z pewnych komentarzy, jakich udzieliłem na temat jego działań w Charlotte – powiedział Charles w rozmowie z Grahamem Bensingerem. – Ale, przede wszystkim, one były zgodne z prawdą. Odebrał to personalnie. Będę go zawsze kochał jak brata, jednak muszę wykonać moją pracę. Kiedy jestem w telewizji, muszę być uczciwy. Ludzie to wyczuwają.
Dwaj przyjaciele z boiska… (źródło: Sporting News)
– Nigdy nie przeproszę Michaela. Mam dla niego tylko miłość i szacunek, ale on myśli, że kiedy jesteś jego przyjacielem, to nigdy nie powinieneś go krytykować. Jak większość fanatyków. W ogóle wszyscy mają dzisiaj za cienką skórę. Tak naprawdę to nie uważam, żebym powiedział coś złego – tłumaczył dodatkowo Chuck. – Stwierdziłem tylko, że Bobcats są na najlepszej drodze do tego, żeby zostać najgorszą drużyną w historii NBA. I dodałem, że Michael powinien otoczyć się mądrzejszymi ludźmi. Ma za wielu przyjaciół wokół siebie, którzy nie nigdy będą z nim szczerzy. Ale ostatnio radzi sobie dużo lepiej, od kiedy pozwolił innym ludziom zarządzać drużyną.
Bezkompromisowe połajanki pod adresem ludzi ze środowiska – to było zawsze typowe podejście dla Chucka-analityka. Dlatego w świecie NBA przybywa mu wrogów. – Jednym z powodów, dla którego nigdy nie ufałem mediom, są podwójne standardy. Nie możesz inaczej kogoś oceniać tylko dlatego, że go lubisz lub nie.
Barkley – grubasek z Alabamy. Oblicze drugie
Miasteczko Leeds w stanie Alabama – to właśnie tam, w 1963 roku przyszedł na świat mały „Chuck”. Dosłownie „mały”. Chorował na anemię, trzeba było u niego przeprowadzić transfuzję krwi, gdy miał ledwie kilka tygodni. Z racji na miejsce narodzin, stała przed nim otworem kariera robotnika, może drobnego gangstera. W porywach – bezrobotnego na zasiłku, ale na pewno nie gwiazdy NBA.
Ani tym bardziej opłacanego astronomiczną gażą analityka telewizyjnego stacji TNT, zdolnego roztrwonić 2.5 miliona dolarów podczas jednej posiadówki przy blackjacku.
Charles Barkley urodził się w rodzinie ubogiej, nawet jak na standardy tamtej okolicy. Na dodatek wraz z rodzeństwem wychowywał się właściwie bez ojca. Całą odpowiedzialność wzięły na siebie mama Charcey i babcia Johnnie. Mama pełniła rolę raczej troskliwej opiekunki, babcia – surowej przewodniczki po krętych życiowych ścieżkach. Obie solidarnie czyniły co w ich mocy, żeby utrzymać dorastającego Charlesa jak najdalej od kłopotów i szemranego towarzystwa. Nie było to łatwe. Zarabiały mało, więc imały się nielegalnych zajęć – handlowały alkoholem i organizowały w domu kasyno dla podejrzanej klienteli.
Być może właśnie wtedy mały chłopiec, poruszający się wśród oparów whisky i papierosowego dymu, nabrał wzorców i nawyków, które zaowocowały jego własnymi uzależnieniami. Choć „Chuck” wspomina w swojej biografii: „Mogę się mylić, ale wątpię”, że stali bywalcy pokerowych gier doradzali mu ciągle, aby za żadne skarby nie szedł w ich ślady.
Niemniej – obie opiekunki wspominały „Chucka” jako wzorowego syna i wnuka. Najskuteczniej przed robieniem głupot w dzieciństwie strzegło go zamiłowanie do koszykówki. Basketowi poświęcał codziennie wiele godzin, samotnie spędzonych na boisku. Według relacji mamy, grubaskowaty Barkley był obiektem drwin wśród dzieciaków. Ze względu na swoją tuszę, wynikającą z niesłabnącego uwielbienia do smażonego kurczaka i słodkości, nie nadawał się też do podrywania dziewczyn. Całą swoją uwagę inwestował w jedzenie i w kozłowanie piłki.
Młodziutki koszykarz – jeszcze z bujną czupryną. (źródło: buildahead.com)
Kariera nie rozwijała się zbyt obiecująco – jeszcze w szkole średniej Charles był raczej niski. Co, przy jego nadwadze, nie pozwalało mu się załapać do szkolnej reprezentacji, mimo nieostających starań. Jego mama wspomina jednak, być może nieco koloryzując opowieść, jakoby syn nieustannie jej opowiadał: – „Zobaczysz, pewnego dnia kupię ci wszystko, co tylko będziesz chciała”. Pytałam go, jakim cudem, a on odpowiadał wtedy krótko: „koszykówka”.
Kiedy inni chłopcy szli dorobić trochę na budowie, Chuck powtarzał, że to nie zajęcie dla niego. Był pewien, że kiedyś dostanie się do NBA. Charcey nie mogła sobie pozwolić, żeby przesadnie wspierać jego pasję, ale robiła co w jej mocy. Podarowała synowi model butów koszykarskich, w których biegali wówczas zawodowcy. To był tak cenny artefakt dla rodziny Barkleyów, że matka pilnowała, by syn wchodził w obuwiu wyłącznie na treningi. Zaraz po ich zakończeniu konfiskowała je i oddawała dopiero przed kolejnymi zajęciami.
Pod koniec szkoły średniej, Chuck urósł wreszcie (w wyjątkowo błyskawicznym tempie) do przeszło sześciu stóp. Zaczął się łapać do szkolnej drużyny, notując nawet niezłe rezultaty. Jednak żaden college nie wyrażał nim zainteresowania. Były to jeszcze czasy, w których zawodnicy musieli się zwykle porządnie wykazać na szczeblu uniwersyteckim, żeby w ogóle marzyć o karierze w profesjonalnej koszykówce. Tymczasem Charles ledwo wydostał się ze szkolnego zespołu rezerw, choć katorżniczo nad sobą pracował.
*
Dziś jego podobizny i koszulki zdobią szkolne ściany i salę gimnastyczną. Skąd ten nagły plot twist?
Bieg wydarzeń odmieniło tak naprawdę jedno spotkanie – półfinał rozgrywek szkół średnich. Barkley rzucił 26 punktów, grając na Bobby’ego Lee Hurta, jednego z baczniej obserwowanych graczy w swoim roczniku. Asystent trenera Sonny’ego Smitha z Uniwersytetu w Auburn, trafił akurat na ten mecz, zresztą chcąc rzucić okiem właśnie na Hurta. Po spotkaniu natychmiast zadzwonił do swojego przełożonego z następującym komunikatem: – Mam tu grubasa, który gra jak huragan.
Masywny i – wreszcie – wyrośnięty Charles zaczął się pomału rozkręcać.
W ten właśnie sposób, całe życie będąc na bakier z książkami, grubasek z Leeds załapał się na studia, o których mówi dzisiaj wprost: – Kochałem życie w college’u, tylko po prostu nienawidziłem się uczyć. Zresztą – w liceum też ledwo zdał ostatnią klasę. Jego tata, Frank, specjalnie tarabanił się z Kalifornii, żeby obejrzeć ceremonię wręczania dyplomów z udziałem syna, z którym prawie w ogóle się nie widywał. Lecz „Chuck” nie zaliczył egzaminu z hiszpańskiego, więc świadectwo otrzymał dopiero po wakacjach.
Nie ociepliło to relacji na linii: ojciec – syn, które ostatecznie poukładały się dopiero wiele lat później. – Dzisiaj między nami jest już w porządku. Najtrudniej było mi wybaczyć, że wrócił do mojego życia dopiero wtedy, kiedy byłem już tym słynnym Charlesem Barkleyem. Nie było go wtedy, gdy byłem biedny. Pojawił się dopiero na paradzie zwycięstwa, jak każdy kibic.
Czego Karolek się nie nauczył, tego Karol nie potrafi. Jak widać, język hiszpański jest dla Chucka nie do opanowania. O co chodzi z żartami na temat sauny? Wyjaśni się wkrótce.
Jak z rozbrajającą szczerością przyznawał sam Charles, dopóki udawało mu się wykręcać odpowiednie cyferki na parkietach, nie musiał się martwić o zaliczenie egzaminów na uczelni. Zresztą, jego wymagania wobec uniwersytetu nie były wysokie: – Podczas rekrutacji zabrali mnie na striptiz. Kiedy napatrzyłem się na te cycuszki, już wiedziałem, że Auburn spełnia moje akademickie oczekiwania.
Nigdy nie przykładał specjalnej wagi do wykształcenia. – Jestem już zmęczony wysłuchiwaniem, że kończenie tych wszystkich szkół coś daje. Patrzę na liczbę absolwentów wyższych uczelni – nie dało im to nic.
W Auburn spędził trzy lata, zresztą jedne z najbardziej udanych w historii drużyny „Wojennych Orłów”. Charles wzbudzał olbrzymią sensację, nawet nie tyle swoją postawą sportową, co naprawdę sporą tuszą. Dobijał do stu dwudziestu kilogramów żywej wagi. – Jestem najlepszym zbierającym konferencji od trzech lat, ale nikt nie ma o tym pojęcia. Wszyscy widzą we mnie tylko grubego gościa, który o dziwo potrafi grać w koszykówkę.
Na kampusie krążyły legendy, że przez pierwszych dwieście dni spędzonych w akademiku, pizzę zamawiał sto sześćdziesiąt razy. Nie potrafiąc dostosować swojego nieposkromionego apetytu do surowego harmonogramu szkolnych posiłków. – Wcale nie jem tak dużo – usprawiedliwiał się. – Po postu robię to bez przerwy.
Rosnąca otyłość uczelnianego gwiazdora doprowadzała do szewskiej pasji jego trenera, wspomnianego Sonny’ego Smitha. Obaj panowie złapali ze sobą świetny kontakt podczas rekrutacji, ale Smith był dla swojego pupila bardzo surowy. Wymagał od niego znacznie więcej, niż od graczy o mniejszym potencjale. Na jednym z treningów dopiekł Charlesowi do tego stopnia, że ten – w przypływie frustracji – podczas wsadu wyrwał obręcz z tablicy.
Relacje na linii trener – gwiazdor były skomplikowane. Chuck nie mógł się pogodzić, że szkoleniowiec wciąż go obraża i notorycznie przeklina podczas zajęć. Sonny nie potrafił z kolei zdzierżyć, że nie udaje mu się wydobyć pełni potencjału z zawodnika, który genialne mecze wciąż przeplatał z niemrawymi. Ostatecznie udało im się wypracować płaszczyznę porozumienia i ustalić zasady współpracy.
Trener troszkę wyluzował podczas podczas zajęć, a Barkley odwzajemnił się cięższą pracą. Wyhamował z pizzą, ukochanymi donatami i zaczął szlifować kondycję. Między innymi – biegając dookoła stadionu z dwoma wiadrami pełnymi wody w rękach. Tak, Sonny Smith to był naprawdę wymagający gość. Stara szkoła amerykańskich trenerów.
*
Ostatecznie zdołał doprowadzić Charlesa do poziomu, gdy jego niesamowite rezultaty osiągane na tablicach zaczęły budzić powszechny podziw. Choć Chuck jeszcze trochę urósł, to ostatecznie osiągnął tylko 198 centymetrów wzrostu (nieoficjalnie – jeszcze mniej). To w teorii powinno go zupełnie zdyskwalifikować z gry na pozycji silnego skrzydłowego.
Cóż – zdyskwalifikowałoby każdego, ale nie jego. Chłopak uzbrojony był w tak wielką siłę, waleczność i ambicję, że w przepychankach pod koszem nie miał sobie równych. Przestawiał tam przeciwników jak tylko chciał. W jaki sposób to robił? – Zawsze mnie bawiły pytania, o moją technikę zbiórek. Jedyna technika jaką znam to: „złap tę cholerną piłkę!” – precyzyjnie wyjaśniał sekret swoich osiągnięć.
Gwiazda uniwersytetu Auburn daje właśnie kolejny autograf. Sylwetka – rzeczywiście – dość zaokrąglona. (źródło: The War Eagle Reader)
Jego postawa nie uszła uwadze skautów z NBA i „The Round Mound of Rebound” („Okrągła Góra Zbiórek”, takiej ksywki dorobił się w Auburn) dowiedział się, że jego największe marzenie wkrótce się spełni. Słynna Philadephia 76ers miała zamiar wybrać go w najbliższym drafcie z wysokim, piątym numerem. W 1984 roku miało się ziścić to, w co długo wierzył wyłącznie on sam, ewentualnie wąskie grono najbliższych.
Był tą nowiną… załamany.
– Warunkiem, żeby 76ers mnie wybrali było to, że muszę schudnąć poniżej poniżej 125 kilogramów. Zszedłem do około 120, kiedy odezwał się do mnie mój agent. Wyjaśnił mi, że w NBA panuje zasada „hard cap” i dostanę tam tylko minimalny kontrakt, 75 tysięcy rocznie. Nie po to opuszczałem college, żeby zarabiać marnych 75 tysięcy – opowiadał Barkley.
– Co robimy? Musimy się upewnić, że Sixers mnie nie wybiorą. Następnego dnia poszliśmy na śniadanie: zjadłem sześć naleśników, bekon, popiłem to waniliowym szejkiem. Potem wyskoczyliśmy na lunch. Wciągnąłem jakieś pięć skrzydełek z kurczaka, frytki, coleslaw. Później poszliśmy na obiad, zjadłem wielki stek… Kolejnego dnia zrobiliśmy to samo. Kiedy przyjechaliśmy do Filadelfii i wszedłem na wagę, ważyłem około 137 kilo.
Taki spisek, szyty, nomen omen, grubymi nićmi, uknuł Charles ze swoim agentem, żeby uniknąć wybrania przez Philly. I trafić do zespołu, który będzie mógł zaproponować debiutantowi wyższą stawkę kontraktową.
Zapowiadało się nieźle – kiedy działacze z Filadelfii zobaczyli Barkleya spasionego jak świnia, zwyzywali go od leniwych grubasów i kazali mu natychmiast zejść im z oczu. Koniec końców, w drafcie postawili jednak na niego. Jeżeli przyjrzeć się minie skrzydłowego, ubranego podczas ceremonii w paskudny, bordowy garnitur… Cóż, nie jest to na pewno wyraz twarzy człowieka, który nie dowierza własnemu szczęściu.
Raczej delikatny grymas na pucołowatej buzi. Buzi lekko skonsternowanego chłopaka, który dobrze wie, że lada dzień czeka go intensywna kuracja odchudzająca.
Swój cel jednak osiągnął. Działacze z Pensylwanii na tyle się przerazili jego tuczącej terapii, że wygospodarowali kasę na czteroletni kontrakt, opiewający na dwa miliony dolarów. Do tego kilkaset tysięcy za podpisanie umowy. Do której dołączono zapis z ustaleniem konkretnej wagi ciała, jakiej zawodnikowi nie wolno przekroczyć, jeżeli chce otrzymać wynagrodzenie.
– Musisz zmienić dietę na bardziej zbilansowaną, Charles. Trzymanie w obu dłoniach po jednym Big Macu to nie jest zbilansowana dieta – pouczał debiutanta Pat Williams, manager biznesowy filadelfijskiej drużyny.
Barkley – olimpijczyk. Oblicze trzecie
Początki w profesjonalnym sporcie były dla Sir Charlesa ciężką przeprawą. Trafił do drużyny mistrzów NBA z 1983 roku, gdzie aż roiło się od wielkich postaci. Był Maurice Cheeks, świetny obrońca. Andrew Toney, faworyt lokalnych kibiców. Był MVP zwycięskich finałów, fenomenalny Moses Malone, jeden z najlepszych centrów w dziejach. Wreszcie, grała tam postać kultowa dla całej amerykańskiej koszykówki. Julius „Dr J” Erving. Chodząca legenda.
Pierwszoroczniacy, jak chyba w każdym środowisku sportowym, nie mają w NBA łatwego wejścia do zespołu. Dla otyłego Barkleya weterani byli wyjątkowo surowi. Musiał od rana do nocy spełniać zachcianki doświadczonych kolegów. Nauczyć się ich zwyczajów na pamięć i grzecznie wykonywać polecenia.
Erving zawsze od siódmej rano chciał dostać pod nos świeżą gazetę. Toney życzył sobie szklankę ciepłego mleka przed snem. Rookie pokornie spełniał te życzenia i powoli kształtował się w nim hart ducha. Dorastał. Koledzy nie dawali mu spokoju, a jednocześnie – bardzo się martwili. Nie zanosiło się, żeby kolana i plecy Charlesa mogły długo wytrzymać utrzymywanie w pionie tak wielkiej masy.
Ostatecznie za rozwój pierwszoroczniaka wziął się doświadczony Moses Malone. Swoim surowym podejściem zafundował debiutantowi szkołę życia. Szkołę, jakiej ten nigdy nie zaznał z uwagi na brak kontaktu z ojcem. No, może początki z trenerem Smithem w Auburn były podobne, ale później uniwersytecki szkoleniowiec zdecydował się poluzować lejce. Pod okiem Malone’a nie było tak łatwo.
– Na każdym treningu powtarzał mi: „jesteś leniwy i gruby, jesteś leniwy i gruby, jesteś leniwy i gruby”. W końcu stanąłem i pomyślałem, że faktycznie to prawda. Stwierdził, że muszę stracić na wadze. „Chcesz złapać formę, chcesz ciężko pracować? Wielki Mo’ ci pomoże” – wspominał Charles.
I faktycznie, pomógł. Zmotywował swojego młodego kolegę do zgubienia zbędnego balastu. W efekcie Barkley zameldował się w piątce najlepszych debiutantów na koniec sezonu 1984/1985. Chłopak poznał wreszcie własny organizm. Na tyle, że już wiedział, jaką wagę powinien utrzymywać, aby prezentować najlepsze połączenie dynamiki i nieokiełznanej siły. Zrozumiał, jaka moc w nim drzemie i jak długo ją trwonił, taszcząc za sobą gruby tyłek.
Ta ojcowska relacja na linii Malone – Barkley przetrwała jeszcze przez lata, aż do niespodziewanej śmierci Mosesa w 2015 roku. To był dla Chucka trudny rok, bo odeszła również jego mama. Znany z niepokornego charakteru Malone niewielu ludziom okazał równie dużo dobroci, co Charlesowi: – Czuję się wyróżniony, że poznałem, jakim człowiekiem był naprawdę. Kiedy wychodził na salę z kolegami z drużyny, był najlepszym facetem, jakiego można było sobie wyobrazić.
*
Starsi koledzy zadbali też o to, żeby Charles ograniczył trwonienie pieniędzy na lewo i prawo. Przyzwyczajony do skromnego życia Barkley zaczął od ustawienia całej swojej rodziny. Obsypał mamę i babcię wszelkimi możliwymi wygodami. Uwielbiał je odwiedzać i wracać w rodzinne strony, do Leeds. To długo było jedyne miejsce na ziemi, w którym czuł się jak w domu.
Jednak wielkomiejskie życie w Filadelfii wkrótce zaczęło mu odpowiadać. Niedługo po rozpoczęciu przygody w NBA, dorobił się sześciu samochodów. Dr J szybko sprowadził go do parteru i pouczył, żeby posiadał tylko tyle aut, iloma potrafi jednocześnie jeździć. – Weterani nauczyli mnie wtedy, jak być mężczyzną. Jestem ich dłużnikiem – przyznał po latach Barkley.
Sir Charles i Dr J wspólnie na ławce. Ten pierwszy – na starcie swojej kariery. Drugi – u jej schyłku.
Zespołowo Sixers nie osiągali znaczących sukcesów, nie mogąc przebić się w swojej konferencji przez zaporę, jaką stanowili Boston Celtics pod wodzą znienawidzonego Larry’ego Birda. Aczkolwiek skrzydłowy z każdym rokiem rozwijał się indywidualnie i szybko zaczął być zaliczany do ligowej elity. Ostatecznie w 1991 roku reporter New York Times, Jeff Coplon, pozwolił sobie na takie stwierdzenie na jego temat: – Barkley osiągnął poziom, w którym może zabiegać, przeskoczyć, przechytrzyć i przepchnąć każdego, ktokolwiek stanie mu na drodze.
Nic więc dziwnego, że kiedy otwarto zawodnikom z NBA drogę na Igrzyska Olimpijskie, Chuck był jednym z pewniaków do drużyny, która w 1992 roku przeszła do historii jako Dream Team.
*
Zwycięstwo Amerykanów na turnieju koszykarskim podczas IO w Barcelonie nie było zagrożone nawet przez jedną setną sekundy. Jednak Sir Charles był tak wygłodniały sukcesów, których nie doczekał się w Filadelfii, że to on stanowił motor napędowy drużyny. Nawet kiedy przeciwnicy nie stawiali oporu, Barkley nie zwalniał tempa. Magic Johnson określił go mianem MVP turnieju, zaś trener Chuck Daly stwierdził ni mniej, ni więcej, że była to kluczowa postać dla utrzymania motywacji w szatni.
Z kolei Larry Bird, będący w Barcelonie już raczej w roli maskotki drużyny z uwagi na dotkliwą i przewlekłą kontuzję pleców, wspomina Charlesa jako największego wesołka w całej ferajnie. Złośnika, który każdego potrafił uraczyć ciętą ripostą, ale nie bał się także żartów na swój temat.
Kłopot polegał na tym, że Barkley zaczął w pewnym momencie balansować na cienkiej granicy pomiędzy motywacją, a przemotywowaniem. Już w pierwszym meczu turnieju doprowadziło to do konfliktu z poczciwymi reprezentantami Angoli. Charles atmosferę zaczął rozpalać nawet przed spotkaniem. Na pytanie dziennikarza o to, czy wie cokolwiek na temat najbliższych rywali, odpowiedział, dobitnie sylabizując nazwę przeciwnej reprezentacji: – Nie wiem nic na temat AN-GO-LI, ale Angola ma kłopoty.
Tymczasem afrykańscy zawodnicy, zanim pojawili się na parkiecie, prosili gwiazdy NBA o autografy. W obawie, że później może im się nie udać. Byli świadomi, że czeka ich pogrom. Jednak ze strony nabuzowanego Charlesa nie doczekali się sympatii.
Później było już tylko gorzej.
Mizerni przybysze z Afryki wyglądali na tle gwiazd światowej koszykówki po prostu żałośnie i niekiedy uciekali się do ostrych zagrywek. Zwyczajnie nie mieli jakichkolwiek innych argumentów, choć w kolejnych meczach prezentowali się co najmniej solidnie na tle europejskich przeciwników. Większość członków Dream Teamu skoncentrowała się wyłącznie na grze i gromiła rywali kolejnymi efektownymi akcjami, prowadząc w pewnym momencie nawet 45:0. Tymczasem Barkley zaczął sprzedawać przeciwnikom kuksańce w ramach rewanżu.
Aż wreszcie ustrzelił łokciem, bez piłki, najmniejszego i chyba najbardziej zabiedzonego spośród wszystkich rywali. Trener Daly wspomina, że w trakcie meczu podszedł do Jordana i poprosił go o to, aby uspokoił Charlesa. MJ był bezradny: – My już próbowaliśmy. Twoja kolej, trenerze.
Incydent z łokciem stał się głośnym skandalem w światowych mediach, które obserwowały każdy ruch członków Dream Teamu. Barkley ani myślał okazać skruchę: – Ktoś mnie uderzy, to ja mu oddam. Nawet jeżeli ten ktoś wygląda, jakby nie jadł od dłuższego czasu. Bałem się, że wyciągnie włócznię. Na pytanie, jak jego zachowanie licuje z ideą olimpijską, zgasił reportera: – Mnie interesuje idea boiska. Tak się po prostu gra.
Potwierdziły się zatem wątpliwości amerykańskiego komitetu olimpijskiego, który długo się wahał, czy wysłać Charlesa na turniej. – Barkley był jednym z ostatnich, których zakwalifikowaliśmy do składu – przyznał Rob Thorn, członek komisji. – Chcieliśmy mieć pewność, że wszystko pójdzie gładko. Że wszyscy będą reprezentowali sobą to, co powinni. Wielu z nas martwiło się o Barkleya. Ale ostatecznie został najlepszym strzelcem drużyny.
Charles kontra Brazylia. Jeden z najlepszych występów amerykańskiego koszykarza w historii Igrzysk Olimpijskich.
USA sięgnęły po złoto i chyba żaden z członków tej legendarnej drużyny nie celebrował odbioru medalu tak długo i zapamiętale jak Barkley. Jak sam później przyznał, było to jeden z niewielu momentów w sporcie, którzy spowodował u niego gęsią skórkę. Atmosfera wioski olimpijskiej spodobała mu się zresztą na tyle, że załapał się jeszcze na Igrzyska w 1996 roku, które oczywiście także zwyciężył. Odpuszczając już sobie kontrowersyjne wypowiedzi i zagrywki, co na pewno pozwoliło nieco spokojniej przeżyć turniej PR-owcom Nike i amerykańskiej ekipy.
W 1996 już tak wyśmienicie się nie bawił. Nie udało się odtworzyć tej unikatowej, rodzinnej atmosfery, która na czas Igrzysk w Barcelonie zjednoczyła zgraję legendarnych koszykarzy w jeden organizm. – W Atlancie wszyscy tylko marudzili, że dostają za mało minut – wspomniał Sir Charles. – Przed jednym z meczów poprosiłem trenera, żeby mnie w ogóle nie wystawiał i dał pograć innym. Nie mogłem już znieść tego ględzenia.
Swoją drogą – niewiele brakowało, a Chuck nie odebrałby w 1992 roku złotego medalu. Nie z uwagi na melanże czy skandaliczne potraktowanie graczy z Angoli. Powód był znacznie bardziej przyziemny. Dresy olimpijskie, w których reprezentacja miała stanąć na podium, sponsorowała firma Reebok. Nike, które wydało na około-olimpijski marketing kilkadziesiąt milionów dolarów, nie mogło sobie pozwolić, żeby jej największe gwizdy – Jordan, Magic i Barkley – wystąpiły w konkurencyjnych bluzach.
Ostatecznie wybrano salomonowe rozwiązanie – Charles wszedł na scenę w stroju Reeboka, ale logo zasłonił amerykańską flagą.
– My, ludzie Nike, jesteśmy lojalni wobec naszej firmy, bo ona płaci nam kupę kasy. Mam dwa miliony powodów, żeby nie nosić ciuchów Reeboka – tłumaczył Barkley. Zachowanie Jordana i Charlesa spotkało się z krytyką. New York Times pisał: „Nike to grecka, skrzydlata bogini zwycięstwa. Ale jeżeli Michael Jordan i Charles Barkley nie mają pozwolenia na założenie dresów, jest to raczej bogini chciwości z połamanymi skrzydłami”.
Barkley – czarnoskóry. Oblicze czwarte
Skandali z udziałem Sir Charlesa nie było końca. Koszykarz często spotykał się z oskarżeniami o to, że nie potrafi godnie reprezentować NBA i nie świeci odpowiednim przykładem jako osoba publiczna. W 1993 roku, będąc u szczytu formy i sławy, ze złotym medalem olimpijskim już zdjętym z szyi i zawieszonym w domowej gablocie, Charles postanowił wraz z Nike dać odpór tym oskarżeniom.
Nagrał głośną reklamówkę, której przekaz można sprowadzić do jednego zdania: „Nie jestem wzorem do naśladowania”.
– To, że wsadzam piłkę do kosza, nie oznaczy, że powinienem wychowywać twoje dzieci. Rodzice powinni być wzorem do naśladowania – Charles sam napisał tekst do tego krótkiego filmiku, a po latach stwierdził, że to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek wykonał. Dopowiadając z przekąsem, że jest pierwszą osobą w historii cywilizacji, na którą spadła krytyka za to, że kazała dzieciom słuchać się ich własnych rodziców. Szukać autorytetów wśród nauczycieli.
Nie wzorować się wyłącznie na ulubionych gwiazdach sportu, znanych z parkietu czy telewizyjnego ekranu.
Wielu przytaknęło gwiazdorowi i zgodziło się z jego poglądami. Jednak debata, jaką wywołała kampania Charlesa i Nike, nie była dla zawodnika jednoznacznie pozytywna. Mało tego, spotkało go przede wszystkim sporo gorzkich słów ze strony czarnych obywateli USA, choć to właśnie im starał się coś uświadomić. – Kiedy pojawiam się w różnych szkołach, robię drobny eksperyment naukowy. Powiedzmy, że jestem w szkole z przewagą białych. Ilu dzieciaków chce zostać profesjonalnymi sportowcami? Mniej niż dziesięć procent podnosi rękę – mówił z goryczą Barkley.
– Pytam: „co ty chcesz robić?” Odpowiadają: „Chcę być lekarzem! Chcę być prawnikiem! Chcę być inżynierem…”. Za to kiedy mam wykład w czarnej dzielnicy, dziewięćdziesiąt procent uczniów zgłasza się, że chce zarabiać na życie sportem. Dziewięćdziesiąt procent! Czasem ktoś się odzywa, że chce być lekarzem. Wtedy jestem bardzo dumny. (…) Czarne dzieci mają wyprane mózgi. Myślą, że ich jedyna droga w życiu to przemysł rozrywkowy. Jest znacznie większe prawdopodobieństwo, że zostaniesz lekarzem, niż to, że będziesz raperem, albo graczem NBA. Nasze dzieci potrzebują innych wzorców, niż tylko ludzie rozrywki i sportowcy. Przecież nie dostaną się do NBA. Nie zostaną kolejnym Jayem-Z.
Barkley do dziś bywa krytykowany za nagranie tego spotu i prowadzenie swojej kariery w sposób daleki od ideału.
Choć właściwie trudno odmówić temu rozumowaniu logiki, pamiętna reklama nadal bywa przez czarnych aktywistów publicznie potępiana.
Barkley rzecz jasna podtrzymuje swój punkt widzenia na temat prawdziwych problemów afroamerykańskiej społeczności. – Z jakiegoś powodu robią nam wodę z mózgu. Wydaje się, że jeżeli nie jesteś idiotą albo gangsterem, to nie jesteś wystarczająco czarny. Jeśli chodzisz do szkoły, masz dobre oceny, mówisz mądrze i nie łamiesz prawa – nie zachowujesz się jak przystało na czarnego – ubolewa często frontman stacji TNT.
– Zawsze to powtarzam moim białym przyjaciołom. My, jako społeczność afroamerykańska, nigdy niczego nie osiągniemy. Wcale nie przez białych, tylko przez resztę czarnoskórych. Jeżeli jesteś czarny, najwięcej gówna w twoim życiu spotyka cię ze strony innych czarnych. (…) Myślę, że sport zrobił w tej kwestii niedźwiedzią przysługę. Młodym chłopakom się naprawdę wydaje, że jedyna droga do sukcesu wiedzie przez przemysł rozrywkowy – dodaje.
To tym bardziej szokujące obserwacje, biorąc pod uwagę początki Charlesa w Alabamie. Jego marzenie o NBA jednak się ziściło. Ale Barkley zdaje sobie sprawę, że miał po prostu w życiu dzikie szczęście, skropione solidną dawką ciężkiej pracy i talentu. Większość marzeń o wielkiej karierze koszykarza, futbolisty, rapera – przepada.
*
Minęło już przeszło 25 lat od pamiętnego spotu. Charles, teraz jako ex-koszykarz, analityk i showman, nadal niestrudzenie tłumaczy, że nie wszystkie problemy czarnoskórych mieszkańców USA można bezrefleksyjnie sprowadzić do kwestii rasizmu. Dał temu wyraz kilka lat temu, przy okazji niezwykle głośnej i bulwersującej sprawy zastrzelenia czarnoskórego nastolatka, Michaela Browna, w miasteczku Ferguson. To tragedia, która doprowadziła do masowych protestów czarnych społeczności w całym kraju.
Awantury nasiliły się szczególnie w feralnej miejscowości, gdzie dochodziło do masowych aktów wandalizmu. Demolowano posesje i podpalano samochody. Przez miasto przetoczył się huragan wściekłości i nienawiści. Teksty N.W.A to przy tym kołysanki dla niemowląt.
– Ludzie, którzy protestują w ten sposób to dranie – mówił Chuck, apelując o pokojowe demonstracje. – Nie podoba mi się narracja, w myśl której biali policjanci z premedytacją zabijają czarnych nastolatków. To po prostu nie do pomyślenia. Policjanci są tak naprawdę wspaniali. Gdyby nie oni, ten kraj dawno zamieniłby się z powrotem w Dziki Zachód. Jeżeli popełnili błąd – muszą za niego zapłacić. Ale musimy zrozumieć ich sytuację i stres. Presję, jakiej są poddawani. My, jako czarna społeczność, szczególnie mocno potrzebujemy sprawnie działającej policji – bronił wówczas stróżów prawa Sir Charles.
Nie trzeba chyba dodawać, że ta wypowiedź także nie przysporzyła mu popularności. Zwłaszcza wśród ludzi, którzy w Stanach Zjednoczonych niestrudzenie walczą z, mniej lub bardziej wyimaginowanym, rasizmem. On sam też wiele razy spotkał się z jego przejawami i wielokrotnie rasistowskie postawy piętnował, lecz nie bezrefleksyjnie. – Zawsze powtarzam. Jeżeli chcesz być szanowany, musisz szanować innych. Jeśli czarna społeczność nie zacznie traktować policjantów z respektem, oni będą odpowiadali tym samym.
To właśnie cały Barkley – mógł sprawę Ferguson po prostu przemilczeć i swoją opinię zachować dla siebie. Wolał jednak w obronie tego, co uznał za prawdziwe i rozsądne, narazić się na obelgi i miano „zdrajcy rasy”.
Głośna okładka Sports Illustrated. Barkley, zakuty w łańcuchy, opowiada o umysłowym zniewoleniu czarnej młodzieży.
Jakby tego było mało, Chuck, choć nigdy nie ukrywał uwielbienia dla prezydenta Baracka Obamy, przez lata deklarował się jako zwolennik republikańskiej wizji kraju. Tego nie mogła darować mu własna matka. – Tylko bogacze głosują na Republikanów – zarzucała mu. Na co Charles przytomnie odpowiadał, że przecież on sam jest multimilionerem. Wielokrotnie zapowiadał karierę polityczną, być może nawet z ramienia Partii Republikańskiej, ale zawsze się tego wycofywał.
Choć wciąż się odgraża, że zostanie kiedyś gubernatorem stanu Alabama.
Politykę Partii Demokratycznej podsumował swego czasu krótkim bon motem: – Biedni ludzie głosowali na Demokratów przez ostatnich pięćdziesiąt lat. I wciąż są biedni.
– Zasiłki wytworzyły w czarnej społeczności kompleks niższości – mówił przy innej okazji. – Jeżeli zaczynasz nagradzać ludzi za posiadanie dzieci, nie możesz im w ten sposób pomóc. Po pierwsze – te zasiłki nie uczynią nikogo milionerem. Tak naprawdę to nie jest nawet wystarczająca suma, żeby przetrwać. W naszym kraju popełniono fatalny błąd, płacąc rodzicom, żeby mieli dzieci. Ludzie lubią pieniądze, ale nie patrzą na to w szerszym obrazku.
Ostatnio jego poglądy polityczne nieco się zmieniają, bo Chuck jest zadeklarowanym przeciwnikiem Donalda Trumpa, z którego co i rusz kpi sobie w Inside the NBA. W tej chwili analityk przemawia raczej z perspektywy totalnego zniechęcenia wobec klasy politycznej jako całości, choć bliżej mu do Partii Demokratycznej i to na nią od lat głosuje.
Jednak bez entuzjazmu. – Podział na Republikanów i Demokratów to jeden z największych problemów tego kraju. Próbują cię zaszufladkować. Należysz tu, albo tu. Jesteś liberałem, albo jesteś konserwatystą. To niesprawiedliwe. (…) Moje spojrzenie na to nigdy się nie zmieni. Musimy wszyscy radzić sobie znaczniej lepiej, opiekując się biednymi. Nie może być tak, że umieszczamy wszystkich biednych w najgorszej dzielnicy, wysyłamy ich do najgorszej szkoły i mówimy: „powodzenia w życiu”. Niestety – biedni ludzie są zbyt głupi, aby zrozumieć, że są tylko pionkami na szachownicy.
*
Tego typu retoryka nie podoba się w USA tym, którzy żyją z nieustającego nakręcania konfliktu na linii czarni – biali. Dla Charlesa wysłuchiwanie rasistowskich bredni pod swoim adresem to nic nowego. Na pewno wciąż pamięta, kiedy wylewano na niego kubły pomyj z uwagi na małżeństwo z białą kobietą. Wiąże się z ich miłosną historią dość kuriozalna sytuacja.
Charles wypatrzył modelkę i prawniczkę, Maureen Blumhardt, w jednej z filadelfijskich restauracji. Kiedy minęli się w drzwiach, dziewczyna bąknęła do gwiazdora nieśmiałe przywitanie, ale oboje tak się spieszyli, że nie udało się nawiązać dłuższej konwersacji. Barkleyowi jednak Maureen od razu wpadła w oko, więc podpytał kelnera o dziewczynę, poznał jej nazwisko i ostatecznie udało mu się wykombinować numer telefonu.
Jak przystało na słynnego koszykarza, lokalne bożyszcze – zaprosił modelkę na swój najbliższy mecz.
Jednocześnie wykupił też bilet swojej dobrej kumpeli, która miała kobiecym okiem ocenić, czy tajemnicza blondynka się nadaje do poważniejszej relacji. Tymczasem Maureen przyszła na mecz z bratem. Koleżanka Charlesa wywnioskowała, że to partner dziewczyny, więc przez cały mecz rzucała jej nienawistne spojrzenia. Ta z kolei spanikowała, uznając, że gapi się na nią narzeczona koszykarza, zazdrosna do szaleństwa.
Z lewej strony córka Charlesa, Christiana, z prawej żona. Tata nie szczędził ukochanej córeczce gorzkich prawd o życiu: – Czeka mnie wyjaśnienie córce, dlaczego ta zdzira Monica Lewinsky miała swoją godzinę specjalną w HBO podczas weekendu.
Zaistniałe na pierwszej randce nieporozumienie udało się jednak załagodzić, a para pozostaje małżeństwem od 29 lat. Charles i Maureen pobrali się, gdy dziewczyna była już w zaawansowanej ciąży. Chuck zarzekał się w jednym z wywiadów, że przy porodzie zachował stoicki spokój i opanowanie. Małżonka zdementowała jego przechwałki, twierdząc, iż jej mąż był blady jak ściana i prawie zemdlał. Przyparty do muru skrzydłowy przyznał się ostatecznie, że zupełnie spanikował.
Był rzecz jasna bardzo troskliwym ojcem: – Zawsze, kiedy myślę o zmianie pieluchy, biegam trochę szybciej i gram trochę bardziej twardo. Muszę mieć pewność, że stać mnie na nianię, dopóki moja córka nie znacznie sobie radzić sama.
Pomimo licznych ekscesów, o których za chwilę, nie słychać o żadnych zgrzytach, rozwodowych pozwach, karczemnych awanturach. Być może w wyniku tego, jak bardzo związek został scementowany przez rasistowskie przytyki, komentarze, dwuznaczne spojrzenia. Taka para jak Charles i Maureen nie miała łatwego życia w Pensylwanii lat 90-tych.
Jednak tego rodzaju ataki zawsze spływały po Barkleyu niczym szampan, rozlewany z zaskoczenia na jego głowie po każdej zdobytej nagrodzie Emmy przez przyjaciela ze studia TNT, Kenny’ego Smitha. Ostatecznie Charles nie bez kozery wyrzekł się roli wzorcowego sportowca – on zawsze robi i mówi to, na co ma ochotę. Nawet jeżeli zdecydowanie nie powinien.
Barkley – hazardzista i dobrodziej. Oblicze piąte
Czysta wódka i blackjack – jego dwie największe słabości. Na jeździe pod wpływem alkoholu Sir Charles przyłapywany był już wielokrotnie, stąd wyjątkowo obfita kolekcja jego „mug shots”, krążących po Internecie. Często w ramach dowcipu przywoływanych podczas programu Inside The NBA, ku wściekłości bohatera wstydliwych fotografii. Ostatni raz taka wpadka zdarzyła mu się kilka lat temu.
Barkley krążył akurat autem z prostytutką u boku, kiedy jego niepewna postawa na drodze zwróciła uwagę patrolu. Tym bardziej, że kierowca z premedytacją zignorował znak stop. Policjanci interweniowali i momentalnie wyczuli alkohol. Charles postawił na szczerość i nie szukał tanich wymówek – stwierdził otwarcie, że chciał tylko odjechać kawałeczek za róg, żeby tam towarzyszka mogła go zaspokoić oralnie. Domagał się od policjantów potwierdzenia, że dziewczyna jest naprawdę gorąca.
Poinformował ich również, że zrobiła mu już dobrze tydzień temu, jak jeszcze żadna kobieta wcześniej. Dlatego tak bardzo się spieszył i delikatnie nagiął przepisy.
Niestety, usprawiedliwienie okazało się niewystarczające dla wyjątkowo czepialskich tamtego wieczora policjantów. Ostatecznie skończyło się na przymusowej terapii, kilku tysiącach dolarów grzywny i paru dniach spędzonych za kratkami.
To akurat dość stara sprawa, bo aż z 1991 roku. Chuck został przyskrzyniony w Milwaukee za uderzenie kogoś w ryj.
– Kiedy rozmawiam o moim uzależnieniu od hazardu, ludzie od razu sugerują: „och, pewnie uwielbiasz te emocje”. Nie, tak naprawdę to lubię pieniądze. To ekscytujące, wygrać kasę. Jest zawsze do dupy, kiedy przegrywasz. Ale uczucie zwycięstwa jest niesamowite – w ten sposób Chuck próbuje wyjaśnić swoją niepohamowaną i arcy-kosztowną miłość do wizyt w kasynach. – Czy jestem uzależniony? Nazwałbym to raczej złym przyzwyczajeniem, które muszę mieć pod kontrolą. Głupio by było się spłukać po tych wszystkich latach. Nie jest to jednak problem, dopóki stać mnie, żeby grać i przegrać.
Jak sam wyliczył, zdarzyło mu się pięć razy wyjść z kasyna bogatszym o milion dolarów.
Ile razy przegrał podobną sumę w ciągu jednego wieczora? – Co najmniej dziesięć, może nawet piętnaście. Kiedy gadałem o tym z moim przyjacielem, wyjaśnił mi: „To nie kasyno jest twoim problemem. Jesteś po prostu cholernym idiotą. Kiedy siedzieliśmy przy stole, byłeś do przodu sto tysięcy, dwieście tysięcy, pół miliona, siedemset tysięcy. Ale uwziąłeś się, że musisz wygrać milion i ograć kasyno, dlatego straciłeś wszystko. Nie da się wygrać z kasynem”.
Charles nie puścił życzliwej krytyki mimo uszu i troszkę zmienił swoje podejście do gry. Choć wciąż uwielbia siadać przy stole, teraz zwykle gra na mniejsze stawki. Satysfakcjonując się wygraną rzędu kilkunastu, kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Choć pogłoski o długach, jakie ma rzekomo pozaciągane w Las Vegas, od czasu do czasu wychodzą na światło dzienne.
Mimo to, Chuck nie wstydzi się opowiadać oficjalnie za legalizacją zakładów sportowych w całej Ameryce, nie tylko w siedzibie hrabstwa Nevada. – Z hazardem jest jak z marihuaną. Paliłem w swoim życiu trawkę może pięć razy. Jedyny efekt był taki, że chciało mi się jeść więcej czipsów ziemniaczanych. Gdyby została zalegalizowana wszędzie, to wcale nie oznacza, że od razu poleciałbym sobie zapalić.
*
Pozytywne emocje przynosi Barkleyowi nie tylko marnowanie pieniędzy w agencjach towarzyskich, barach i kasynach. Spory majątek zainwestował również w działalność charytatywną, którą się prawie w ogóle nie chwali. I to bynajmniej nie z powodu jakiejś wielkiej skromności, która nigdy nie była jego cechą rozpoznawczą. Raczej dlatego, co bez ogródek przyznaje, żeby nie zostać zalanym przez tysiące potrzebujących, od których do końca życia nie zdołałby się opędzić. Tym bardziej wszystkich finansowo usatysfakcjonować.
– Największą frajdę mam wtedy, kiedy dostaję listy od moich dzieciaków. Podarowałem trzy miliony dolarów dla trzech szkół z moich rodzinnych stron. Z powodów podatkowych nie mogłem tego zrobić za jednym zamachem, więc przekazywałem każdej z tych szkół po sto tysięcy dolarów przez dziesięć lat. Mój program pomocy polega na tym, że im lepiej się spisujesz w szkole, tym więcej pieniędzy dostajesz – wyznał wreszcie Charles w jednym z wywiadów.
– Za każdym razem, kiedy odwiedzam rodzinne strony, czekają tam na mnie sterty listów od tych dzieci, dziękujących mi za szansę. Opowiadających mi o tym, co będą dzięki mojej pomocy w życiu robić i jak im teraz idzie w szkole. Nie ma nic lepszego. Kiedy byłem na szkolnej uroczystości jednej z moich siostrzenic, mój dawny kolega z klasy podszedł i mnie wyściskał. Okazało się, że sfinansowałem stypendium jego dziecku. Był naprawdę wdzięczny. To była dla mnie największa radość – dodał, opowiadając tylko o jednej ze swoich wielu dobroczynnych akcji.
Barkley – emeryt. Oblicze szóste
Zanim jeszcze Sir Charles zajął się filantropią, największą radość sprawiała mu gra w koszykówkę, Jak każdemu profesjonaliście, w pewnym momencie przyszło jednak pożegnać się z parkietem. Nieudany atak na mistrzowski pierścień w 1993 roku, kiedy Jordan podstawił mu nogę na ostatniej prostej, nie odebrał Barkleyowi marzeń o tytule, który byłby idealnym ukoronowaniem jego kariery, obfitej w indywidualne laury. Lecz niepełnej. Pozbawionej kropki nad i.
Szybko się okazało, że Charles jest już na fali opadającej.
Był na tyle wybitnym zawodnikiem, że wciąż notował znakomite liczby, ale to już nie było to samo. Spadała skuteczność jego akcji ofensywnych, punktował coraz rzadziej. Tylko w walce na tablicach niezmiennie potwierdzał, że ksywa „Okrągła Góra Zbiórek” nie wzięła się znikąd. Był artystą zbierania piłki. Poświęcał walce o złapanie piłki tyle energii, że aż dziw, iż starczało mu jej jeszcze na akcje rzutowe.
Inna reklama Nike z udziałem Sir Charlesa. Poświęcona właśnie zbiórkom. Jego specialite de la maison.
Podstawową bronią Barkleya w ofensywie była z kolei gra w pozycji post-up. Tyłem do kosza, z przeciwnikiem na plecach. Ku jego rozpaczy – dzisiaj wymierający element koszykarskiego rzemiosła. Wypierany przez grę po obwodzie i akcje trzypunktowe.
Nieprawdopodobne, że przy tak niskim wzroście, udało mu się dopracować tę umiejętność do takiej perfekcji. Interweniować musiały władze ligi, wprowadzając zasadę „pięciu sekund tyłem do kosza”. Zwaną również „zasadą Charlesa Barkleya” i „Zasadą Tyłka”. Sir Charles, zwłaszcza kiedy z wiekiem stawał się coraz wolniejszy, potrafił ustawić się tyłem do obręczy gdzieś w okolicach linii rzutu za trzy punkty. Po czym zastawić obrońcę wielkim dupskiem i przepychać go przez ładnych kilkanaście sekund, aż miał wreszcie szansę oddać łatwy rzut spod kosza, albo z odejścia.
Zabójczo skuteczne, ale piekielnie nudne. NBA postanowiła ukrócić te praktyki, z zyskiem dla płynności widowiska. To pozbawiło go najcenniejszej broni z ofensywnego arsenału.
*
W 1994 roku Słoneczka znów liczyły się w walce o końcowy triumf. Na pierwszą ze swoich licznych emerytur odszedł przed rozpoczęciem sezonu Michael Jordan. Dla wszystkich super-gwiazd NBA, które nie mogły się uporać z Chicago Bulls, pojawiło się światełko w tunelu.
Charles Barkley, Karl Malone, John Stockton, Patrick Ewing, David Robinson, Clyde Drexler, Reggie Miller, Chris Mullin, Gary Payton, Hakeem Olajuwon. Cała ta zgraja wybitnych zawodników nie potrafiła znaleźć sposobu na poskromienie „Jego Powietrzności”. Pod nieobecność Jordana, któryś z wielkich mógł wreszcie nałożyć pierścień na palec.
Padło na ostatniego z całej wyliczanki. Hakeem „The Dream” Olajuwon poprowadził Houston Rockets do pierwszego z ich dwóch mistrzowskich tytułów. Center, wybrany z jedynką w tym samym drafcie co Jordan i Barkley, wreszcie doczekał się mistrzostwa.
W finałach konferencji zachodniej, po wyczerpującej, rozciągniętej na siedem spotkań potyczce, wyrzucił za burtę właśnie Phoenix Suns. Barkley przez cały sezon zmagał się z bólem pleców, który prawie zakończył wówczas jego karierę. Chociaż drużyna z Arizony prowadziła w serii 2:0, ostatecznie poległa 3:4 w starciu z późniejszymi mistrzami NBA.
Charles nie popisał się kulturą – kiedy już wiedział, że ostatni mecz jest nieodwracalnie przegrany, złośliwie sfaulował Olajuwona, po czym odepchnął innego z graczy Rakiet, Vernona Maxwella. Po spotkaniu sugerował, że gra z tak doskwierającą kontuzją kręgosłupa jest nie do zniesienia, więc prawdopodobnie lada dzień odejdzie na emeryturę. Był piekielnie rozgoryczony. Ostatecznie jednak nie zdecydował się na drastyczne kroki, a kontuzję udało się zaleczyć.
Rok później znów drogi Suns skrzyżowały się ze ścieżką mistrzowskich Rockets. W półfinałach konferencji Barkley i spółka prowadzili aż 3:1. I kolejny raz polegli 3:4. Ostatni mecz grali przed własną publicznością, która wprost nie mogła uwierzyć w tę porażkę. Słoneczka znowu roztrwoniły przewagę parkietu.
Końcówka meczu była niesamowicie elektryzująca.
Ostatni rzut serii przeszedł do historii jako „Pocałunek Śmierci”. Suns nie zdążyli zripostować.
Kolejny rok – kolejna klęska, tym razem w pierwszej rundzie play-offów. Było coraz gorzej.
Warto pamiętać, że poruszamy się w realiach sportu amerykańskiego. Za oceanem, dopóki nie wygrasz, nigdy nie zostaniesz sklasyfikowany wśród elity tych naprawdę najlepszych. Dlatego Barkley postanowił poszukać szczęścia gdzieś indziej. Zgodził się na odejście, a Suns wymienili go za kilku graczy i w efekcie trafił do… Houston, żeby tam połączyć siły ze swoimi wielokrotnymi pogromcami.
Hakeem Olajuwon wydawał się Charlesowi idealnym partnerem do tego, żeby po raz ostatni spróbować powalczyć o pierścień. W zespole wciąż funkcjonował także Clyde Drexler, inny fenomenalny zawodnik. Zresztą – członek Dream Teamu. Ekipa zapowiadała się zacnie, ale na zapowiedziach się skończyło.
W 1996 roku, kiedy Rakiety ściągnęły Chucka z Suns, trójka gwiazdorów miała w sumie sto lat na karku. Na dodatek Olajuwon i Drexler posiadali już w gablocie mistrzowskie insygnia, więc ich głód zwycięstw nie był aż tak wielki jak dawniej. Trochę wymuszony, desperacki transfer do Houston okazał się niewypałem, a demolowany kolejnymi kontuzjami kolan Barkley musiał pogodzić się z faktem, iż jego kariera nieubłaganie chyli się ku smutnemu końcowi.
Rok w rok przekładał decyzję o ostatecznym zamknięciu rozdziału pod tytułem: gra w NBA. Nie chciał, żeby już na zawsze ciążyła mu łatka wielkiego zawodnika, który jednakże nie spuentował swojej kariery mistrzowskim tytułem. Mimo to, siłą rzeczy coraz mniej uwagi poświęcał wydarzeniom na parkiecie. Wskutek kontuzji grał bardzo rzadko, opuszczając mniej więcej połowę meczów podczas swojej przygody z Houston. Notorycznie był bez formy.
Partnerzy również nie wygrali nierównego wyścigu z upływającym czasem. Nadzieja na mistrzostwo u boku Olajuwona przepadła.
*
Charles chciał definitywnie zrezygnować z gry wraz z końcem sezonu 1998/99, w wieku 36 lat. – Usiadłem do negocjacji z działaczami Houston. Zamierzałem ich poinformować, że kończę karierę. Oni powiedzieli: „chcemy ci zaoferować dziewięć milionów za kolejny sezon”. Zapytałem więc tylko, czy ktoś ma przy sobie długopis – relacjonował Chuck.
Ale to była kasa wyrzucona w błoto. Barkley zupełnie się rozsypał. Dokładnie tam, gdzie zaczęła się jego wielka przygoda z NBA. Podczas wyjazdowego meczu Rakiet z Philadephia 76ers, nabawił się bardzo poważnej kontuzji kolana, która w jego wieku oznaczała koszykarską śmierć.
Schyłkowy Charles wyleguje się poza boiskiem. (źródło: Sports Illustrated)
Choć z trudem poruszał się już wtedy nawet truchtem, a waga zupełnie wymknęła mu się spod kontroli, uparty jak osioł Charles musiał postawić na swoim. Nie chciał dopuścić, żeby ostatnim akcentem jego kariery była kontuzja. Pragnął odejść po swojemu, nie zaś zniesiony z parkietu na noszach. Dlatego w 2000 roku pojawił się na parkiecie ostatni raz. Tylko na sześć minut, żeby pożegnać się z kibicami i sportem, który dał mu w życiu wszystko.
Wtoczył się na parkiet, zgarnął jedną ofensywną zbiórkę i zdobył punkty z dobitki. Co wymowne, bo był to jego znak rozpoznawczy przez całą szesnastoletnią karierę.
Przeciwnicy specjalnie nie przeszkadzali Charlesowi. Docenili wagę tego wydarzenia. Z grą żegnała się legenda. Żegnała w typowym dla siebie, sarkastycznym stylu: – Jestem teraz dokładnie tym, czego potrzebuje dziś Ameryka. Kolejnym czarnym na bezrobociu – skomentował po meczu.
*
– Nie wariuję z tego powodu, ale delikatnie mi doskwiera, że nie wygrałem mistrzostwa – mówił później. – Tylko czy to oznacza, że moje życie nie jest udane? Przeciwnie! Koszykówka zapewniła mi wszystko, co kiedykolwiek osiągnąłem. Kupiłem dom mojej babci, kupiłem dom mojej mamie. Wszystko zawdzięczam koszykówce. Czasami sam nie mogę uwierzyć, jak szczęśliwe mam życie – wzruszał się Charles.
Wkrótce wcielono go do Galerii Sław NBA. Jego koszulkę z numerem 34 zastrzegł Uniwersytet w Auburn. Jest bez wątpienia największą legendą drużyny „Wojennych Orłów”. W ślady uczelni poszła drużyna Phoenix Suns. Jednak tak naprawdę Charles Barkley na zawsze pozostał, jak sam przyznaje, Siedemdziesiątką Szóstką. Tam również uhonorowano jego numer.
To w Filadelfii spędził swoje najlepsze lata, lecz nigdy nie został otoczony tam drużyną, która mogłaby go wspomóc w walce o wysokie cele. Zmarnował tam swój prime time, lecz zdaje się tego w ogóle nie żałować.
Kariera Barkleya w pigułce.
Bezrobocie? Emerytowany silny skrzydłowy znał się tylko na koszykówce. Nie dbał o wykształcenie, nie był nigdy sprytnym biznesmenem. Potrafił świetnie grać w basket i barwnie o nim opowiadać. Robić show wokół swojej osoby. Wydawało się oczywiste, że facet z opinią każdy temat, bezczelny i dowcipny aż do przesady, musi znaleźć dla siebie miejsce w show-biznesie.
Barkley – analityk. Oblicze siódme
Nie trzeba było na to długo czekać. Już w 2000 roku Barkley zadebiutował we wspominanym parokrotnie programie Inside the NBA. To słynne show stacji TNT, którego gospodarzem był i pozostaje Ernie Johnson. Chemia i przyjaźń łącząca tę dwójkę, a także trzeciego ze stałych gości programu, Kenny’ego Smitha, uczyniła z Inside the NBA coś więcej niż tylko podsumowanie ligowych meczów.
To po prostu gigantyczna porcja rozrywki, humoru. Czasami zupełnie niezwiązanego z koszykówką.
Jak na przykład wtedy, gdy Charles z rozbrajającą szczerością przytoczył historię swojej bransoletki, którą wyłudził od kolesia napotkanego przypadkowo w saunie. Jego publiczne podziękowania wypadły marnie, bo nawet nie zapamiętał imienia tego sympatycznego gościa.
Ten fragment programu wyjaśnia, skąd żarty o saunie w filmiku na temat nauki hiszpańskiego. – Ręczniki były założone, czy zdjęte? – kluczowa kwestia, wyjaśniana przez Kenny’ego Smitha. – Nie opowiadaj już nikomu tej historii, Chuck – radził Shaquille O’Neal.
Trzy nagrody Emmy dla analityka sportowego i gigantyczna popularność w Stanach Zjednoczonych to przede wszystkim zasługa tego, że Charles Barkley ma w nosie poprawność polityczną. Nie boi się krytykować nikogo. Nawet swoich przyjaciół, tak jak Jordana. W swych analizach rozdaje razy po równo, bez taryfy ulgowej dla kogokolwiek. Czasami wali na oślep. To sprowadza na niego coraz więcej głosów krytyki.
Bo młodzi widzowie nie pamiętają już, jaką bestią był Barkley na parkiecie. Widzą w nim tylko starzejącego się grubasa, który coraz częściej narzeka. Zwłaszcza na „tę dzisiejszą młodzież”. Na mentalność współczesnych zawodników, którzy nie pragną jego zdaniem być znakomitymi koszykarzami, ale chcą zostać celebrytami. Na ligę, w której brakuje realnej rywalizacji, wskutek ciągłych zmian w zasadach, promujących grę bez kontaktu.
Chuck notorycznie krytykuje LeBrona Jamesa, nazywając go „królową dramatów”. Sprzedaje również bolesne prztyczki Draymondowi Greenowi z Golden State Warriors.
Czepia się współczesnych idoli. Nie podoba mu się postawa całego pokolenia dzisiejszych koszykarzy. I coraz częściej spotyka się z ripostą w stylu: „Kim ty w ogóle jesteś, że oceniasz tych zawodników? Ile zdobyłeś mistrzowskich pierścieni?”.
*
Wypominanie wychowankowi Auburn braku mistrzostwa w dorobku to specjalność Shaquille’a O’Neala. Słynny center dołączył do załogi Inside the NBA kilka lat temu. Jego autorski panel „Shaqtin’ A Fool” okazał się strzałem w dziesiątkę i cieszy się wielką popularność. Jednak lubujący się w wygłupach Shaq niespecjalnie wkomponował się do programu. Jest niezwykle popularnym celebrytą w Stanach, więc przysparza stacji TNT widowni, również tej najmłodszej, ale jego współpraca z pozostałą trójką do dziś się idealnie nie zazębiła.
Jest coraz lepiej, lecz wciąż nie idealnie.
Chuck i Shaq uwielbiają dogryzać innym, więc często biorą na celownik siebie nawzajem. Barkley jest obdarzony gigantycznym dystansem i najgłośniej śmieje się z żartów na swój temat. O’Neal – wręcz przeciwnie. Uwielbia dowcipkować ze wszystkich i wszystkiego, ale na swoim punkcie jest wyczulony niczym mały, obrażalski chłopiec.
Efekt takiego przekomarzania jest zazwyczaj ten sam. Shaq wydziera się: „Nigdy nie wygrałeś! Nie wiesz, jak to jest zdobyć pierścień!”, a Sir Charles replikuje: „Bo nie miałem nigdy Bryanta i Wade’a, którzy ciągnęliby mnie za uszy!”.
Shaquille i Charles coś sobie wyjaśniają podczas jednego z meczów w play-offach. (źródło: USA Today)
Nieustanne utarczki słowne i personalne docinki trochę psują atmosferę w studio. Przed przybyciem O’Neala – nienaganną. Teraz różnie z nią bywa. Nie chodzi już nawet o to, kto ma rację. Bo z tym nie ma reguły. Raczej o styl dyskusji. Chociaż obaj panowie zapewniają o wzajemnej sympatii, coraz częściej wygląda to wyłącznie jak działanie na pokaz. Albo po prostu debata o koszykówce wywołuje w nich aż tak olbrzymie emocje, że zapominają o tym, iż są przecież starymi kumplami.
Dopóki się ze sobą zgadzają – jest sielankowo. Kiedy pojawi się przestrzeń do polemiki, robi się naprawdę gorąco. Shaq nie znosi, gdy ktoś podaje jego opinię pod wątpliwość, albo stawia go w roli obiektu złośliwego dowcipu.
– Charles nigdy nie bierze siebie na poważnie – tłumaczy Ernie Johnson, gospodarz show, dziś już legenda amerykańskiej telewizji. – Jest zdolny śmiać się z siebie, a to bardzo rzadko spotykane wśród byłych sportowców. Widzisz facetów, którzy dostają się do telewizji i możesz sobie z nimi pożartować. Ale nawet nie próbuj postawić ich w centrum dowcipu. Tutaj masz przykład gościa, który, zaraz po tym, jak go zatrudniliśmy, stał się obiektem częstych drwin.
W podobnym tonie wypowiada się Tom Kiely, producent telewizyjny stacji TNT. – W mojej pracy nie spotkał mnie żaden większy dar od losu, niż osoba Charlesa Barkleya. To najlepsza rzecz, jaka mogła się wydarzyć. Ze względu na jego podejście. Ze względu na to, jak chętnie żartuje z samego siebie, co czyni go ludzkim. Część widzów lubi jego uczciwość, część za nią nie przepada. Ale on jest zawsze skłonny, żeby odwrócić napiętą sytuację i zrobić jaja z samego siebie. Albo pozwolić nam, żebyśmy z niego zażartowali. Nigdy nie powiedział, żebyśmy przestali. Zawsze nas zachęca.
*
Były skrzydłowy Suns i 76ers często podchodzi do swoich obowiązków analityka totalnie nieprzygotowany merytorycznie. W stopniu uwłaczającym wszelkim standardom – czego dowodzą jego dorocznego kompromitacje w konkursie „Who he play for?”, kiedy Chuck próbuje zgadnąć, w której drużynie gra przedstawiony na obrazku zawodnik.
Co roku dostaje pięciu koszykarzy do odgadnięcia i jeszcze nigdy, od kilkunastu edycji mini-zabawy nie udało mu się osiągnąć zwycięskiego rekordu. – Dlaczego zawsze pokazujecie zawodników beznadziejnych drużyn? Nie mam zamiaru ich oglądać – Chuck od lat nie zmienia swojej linii obrony.
Bywa dręczony na wizji srogim kacem. Jak wtedy, kiedy podczas jednego z odcinków „NBA Open Court” zasnął przed kamerą, przypatrując się własnym paznokciom. Do legendy przeszedł też jego konflikt z najstarszym sędzią w NBA, naprawdę sędziwym Dickiem Bavettą. Poczciwy dziadek swój ostatni mecz poprowadził w wieku 75 lat, ale z Charlesem nigdy nie miał łatwego życia. – Dick Bavetta i Mojżesz razem rozdzielili Morze Czerwone – dowcipkował ex-skrzydłowy, kolejny raz krytykując jakąś decyzję arbitra.
Ostatecznie panowie postanowili wyjaśnić sobie wszystko na parkiecie. Wyścigiem, uświetniającym Weekend Gwiazd. Charles (wówczas – 43 lata na karku) spektakularnie zwyciężył, zostawiając sędziego (67 lat) w pokonanym polu. Chuck chełpił się sukcesem: – Wiem, że jestem już stary i gruby. Ale nie było mowy, żebym przegrał z siedemdziesięciolatkiem!
Jednak ten komiczny finał konfliktu zawiązał nić sympatii między oboma panami. Bavetta nawet pocałował Barkleya w usta na środku hali, co do dziś jest przedmiotem kpin. – Jeżeli znasz Dicka Bavettę, to prawdopodobnie zostałeś przez niego pocałowany – z wyjaśnieniem kuriozalnej sytuacji znów spieszy Ernie Johnson. – Mnie też to spotkało. To taki typ człowieka. Wpada na ciebie, kiedy nie widzieliście się jakiś czas i daje buziaka. W ogóle mnie to nie zaskakuje.
Barkley nieźle dał też ostatnio do pieca w celebryckim odcinku amerykańskiej wersji „Familiady”. Na pytanie, czym mężczyzna może zasłonić rozpięty rozporek w kościele, odparował: „dzieckiem”. Powodując sporą konsternację tą zdumiewającą koncepcją, nad którą mógłby się nawet pochylić jakiś bardziej dociekliwy prokurator.
– Chciał to naprawić, więc powiedział: „miałem na myśli niemowlę” – nie mógł się nadziwić czarnoskóry Karol Strasburger.
*
Anty-poprawność polityczna Charlesa, w połączeniu z jego nieokiełznanym poczuciem humoru, niezmiennie wymyka się spod kontroli. Zwłaszcza, gdy dyskusja w studio Inside the NBA schodzi na temat San Antonio Spurs. Nie ma opcji, iż nie zostanie wówczas poruszony nieśmiertelny temat „grubych bab z San Antonio, które żrą za dużo churros”.
Konflikt na linii Barkley – kobiety z San Antonio ciągnie się w zasadzie od początku kariery Charlesa w TNT. Ernie Johnson zdaje się mieć już serdecznie dość niewybrednych żartów na temat mieszkanek tego miasta, ich nawyków żywieniowych, na czele z zamiłowaniem do churros, i olbrzymiej bielizny, w którą i tak ledwie się mieszczą. Jednak Shaq i Kenny nigdy nie przepuszczą okazji, żeby sprowokować Chucka do kolejnej tyrady.
Podczas finałów NBA w 2014 roku (Spurs mierzyli się wówczas z Miami Heat) Barkley próbował nawet „zakopać topór wojenny” z fankami Spurs. Krążył po arenie w Miami z wiaderkiem, w którym zbierał pieniądze na naprawę systemu klimatyzacji, jakiej wymagała hala w San Antonio. Ostatecznie zebrał około dziesięciu dolarów z wymaganych 27 tysięcy. Jednak, jak sam zadeklarował, do San Antonio się póki co nie wybiera. Dopytywany dlaczego, stwierdził z przerażeniem: – Podczas ostatniego meczu grube baby z San Antonio wyssały całe powietrze z hali i prawie zabiły LeBrona Jamesa. One prawie zabiły najlepszego zawodnika na świecie!
Cóż – topór wojenny nie został zakopany.
Chuck długo odmawiał przeproszenia kobiecej części teksańskiej społeczności: – Doszły mnie słuchy o narzekaniach ze strony mieszkańców San Antonio. Słyszałem, że jakiś idiota zaczął bloga na mój temat. Nie wiem co to jest blog. Wiem, że będę robił sobie jaja w telewizji. (…) Niektórzy z was mogą nie lubić mojego poczucia humoru. Oto, co wam radzę – wyłączcie swój cholerny telewizor. Ja się nie zmienię. Wiecie, że sobie żartuję. Jeżeli grube baby z San Antonio oczekują przeprosin – to się nie wydarzy.
Później jednak zmienił zdanie. – Ernie, muszę jednak przeprosić kobiety z San Antonio – zaczął tajemniczo podczas jednego z odcinków Inside the NBA. Na pytanie prowadzącego, co się takiego stało, odparował: – Jadłem wczoraj churros. Teraz już wiem, skąd ta cała ekscytacja! Stary… To jest naprawdę pyszne! Teraz już rozumiem, czemu mają w San Antonio aż tyle grubych bab. Churros to bomba!
*
Choć sam przez lata zmagał się przecież z nadwagą, Barkley lubi dokuczać na tym punkcie nie tylko mieszkankom Teksasu, ale i koszykarzom. Jednemu z tych dość pokaźnie zapuszczonych wytknął, że doskoczyłby do obręczy tylko wtedy, gdyby ktoś położył na niej Big Maca. Innemu zasugerował, że może zostać gwiazdą ligi, ale wyłącznie wówczas, gdy nauczy się na pamięć dwóch słów: „jestem najedzony”.
Nie jest też faworytem feministek. – Wiecie, dlaczego nigdy nie kupuję kobiecie w prezencie zegarka? Bo może sprawdzić godzinę na kuchence – zażartował kiedyś. Serio, jego żona musi być kobietą-aniołem, skoro przetrwała z takim gagatkiem już prawie trzy dekady wspólnego pożycia.
Niespełna dwadzieścia lat Sir Charles spędził z kolei w fotelu analityka stacji TNT. Choć trudno w to uwierzyć, to kariera Barkleya jako telewizyjnego showmana zdaje się dobiegać końca. Jako koszykarz był niemal niemożliwą do powstrzymania bestią. Charakteryzując go jako osobowość medialną, należy czym prędzej usunąć zbędne słówko „niemal”.
Szczerego do bólu Barkleya po prostu nie da się przed kamerą powstrzymać od mówienia prosto z mostu. – Najważniejsze są dla mnie te sytuacje, kiedy ludzie zaczepiają mnie i mówią: „Nie zawsze się z tobą zgadzam, ale przynajmniej wiem, że jesteś szczery” – stwierdził.
Kenny Smith i Charles Barkley. Wspólna praca dla TNT, również przy omawianiu rozgrywek rozgrywek uniwersyteckich, zaowocowała przyjaźnią. (źródło: USA Today)
Skąd zatem przypuszczenia, że zbliża się koniec?
Przede wszystkim, takie pogłoski regularnie rozpuszcza sam Chuck, dając sygnały znużenia i wypalenia. Dzisiejsza sytuacja w NBA ze wszech miar go rozczarowuje. Minęły bliskie jego sercu czasy nieustannego trash-talku, ostrej rywalizacji, walki wręcz pod tablicami, twardej gry. Dziś mamy do czynienia z ligą pełną przyjaciół. Zawodników o mentalności, której Charles nie potrafi i chyba nawet nie chce zrozumieć.
Nigdy nie zaangażował się w media społecznościowe, które uważa za bzdurny wynalazek. Tymczasem coraz częściej to właśnie za ich pośrednictwem rozgrywają się różne, istotne dla NBA wydarzenia.
Jakby tego było mało, kolejne organizacje opierają swoją długofalową strategię na bazie wyliczeń rodem z filmu Moneyball. Ludzi parających się tego rodzaju matematyką Barkley zwykł określać mianem: „idiotów, którzy mieli za mało talentu, żeby grać w koszykówkę i nigdy nie poderwali dziewczyny w liceum”.
To sposób myślenia, który zupełnie nie przystaje do realiów współczesnego basketu. Jeżeli ktoś nie docenia potęgi analizy, a wierzy wyłącznie w tak zwany „eye test”, to znak, że czas się dla niego zatrzymał wiele lat temu. Chuck nie dopuszcza możliwości, że na koszykówce może znać się jakiś matematyk, który nigdy nie biegał po parkiecie. Nie przyjmuje tego do wiadomości, stąd jego przewidywania coraz częściej bywają chybione.
Przez całe lata zżymał się nad stylem gry Houston Rockets i Golden State Warriors. W ubiegłym sezonie to były dwie najlepsze drużyny w lidze, bez dwóch zdań. I niech to będzie miarą klęski sposobu myślenia, jakiemu Sir Charles już zawsze pozostanie wierny.
*
Jaki może być jego kolejny krok? Chuck uwielbia grę w golfa, ale nie zanosi się na to, żeby na tym polu odniósł jakieś spektakularnego sukcesy. Choć to jedna z niewielu aktywności sportowych, jakie mu dzisiaj pozostały. Boiskowe batalie odcisnęły na nim olbrzymie piętno.
Barkley zdecydowanie nie urodził się z talentem do golfa, choć przez wiele lat przyjaźnił się z Tigerem Woodsem. – Wiadomo, że zbliża się koniec świata, skoro najlepszy golfista jest czarny, a najlepszy raper biały – w swoim stylu podsumował kariery Woodsa i Eminema.
Sir Charles wielokrotnie zapowiadał, że chce rozpocząć karierę polityczną, choć zawsze na zapowiedziach się kończyło. Twierdził też, że chciałby się sprawdzić w roli właściciela lub generalnego managera jednej z drużyn NBA. Pytanie tylko, czy znajdzie się chętny, żeby powierzyć mu tak odpowiedzialne zadanie. Barkley zapomniał o koszykówce więcej, niż inni zdążą się kiedykolwiek dowiedzieć, to na pewno.
Jednak jego wizje są, jako się rzekło, dość przestarzałe. Zaś on sam nie zasłynął nigdy z rzetelnego podejścia do wykonywanych obowiązków. Wręcz przeciwnie – za punkt honoru wziął sobie fakt, że nigdy nie miał regularnej pracy.
Na jakąkolwiek ścieżkę życia wkrótce nie wkroczy, czymkolwiek się nie zajmie – zgodnie ze słowami Michaela Jordana – na pewno podejmie najtrudniejsze z możliwych wyzwań i nawet nie przyjdzie mu do głowy, że mógłby mu nie podołać. I nie straci w tym wszystkim właściwego sobie luzu. – Jest na tym świecie pięć naprawdę ważnych zajęć. Nauczyciel, policjant, rolnik, lekarz, żołnierz. To są bezinteresowni, honorowi ludzie. Ja grałem w koszykówkę. Nie biorę siebie za bardzo na poważnie.
Michał Kołkowski