Reklama

Klafurić błądził po omacku i wdepnął w trzy punkty

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

28 lipca 2018, 23:53 • 6 min czytania 87 komentarzy

Trener Wojciech „Baryła” Łazarek zauważył kiedyś, że z budową drużyny jest jak z „robieniem słonia”. Dużo kurzu i hałasu, a efekt po dwóch latach. Niestety – zdaje się, że nikt tego bon mota nie przełożył na język zrozumiały dla Deana Klafuricia. Chorwacki szkoleniowiec spodziewał się chyba, że jeśli wymyśli sobie jakąś taktyczną wariację, to wystarczy miesiąc, żeby wszystko zaczęło perfekcyjnie działać. Ba, posunął się w tym rozumowaniu jeszcze dalej. Najwyraźniej uznał, że jeżeli w momencie najgłębszego kryzysu wypuści na murawę młodzież, to sytuacja w drużynie diametralnie się odmieni na lepsze.

Klafurić błądził po omacku i wdepnął w trzy punkty

Cóż – przeliczył się. Styl gry mistrzów Polski wciąż woła o pomstę do nieba, a wynik w meczu z Koroną zrobili starzy wyjadacze. Sukcesem młodych było tylko to, że niczego definitywnie nie popsuli.

Coraz bardziej nam się wydaje, że trener Klafurić w Legii funkcjonuje trochę jak w grze Football Manager. Niestety – rzeczywistość jest znacznie mniej sympatyczna niż realia FM-a. To co w grze komputerowej dzieje się od ręki, w prawdziwej piłce trwa niekiedy całymi miesiącami. Na przykład – przekwalifikowanie stricte ofensywnego piłkarza na wahadłowego obrońcę, albo zainstalowanie w wyjściowym składzie dwóch żółtodziobów, kiedy drużyna desperacko potrzebuje wydostać się z dołka. To wszystko procesy, które trzeba rozłożyć w czasie. Nie wystarczy umiejętnie przesunąć kilku suwaków, żeby oszukać silnik gry.

Legia, której budżet mocno zależy od występów w europejskich pucharach, czasu w tej chwili nie ma. Musi jak najszybciej nabrać wiatru w żagle i zacząć wygrywać mecze. Ale nie fuksem, tylko stylem. Dyktując na murawie warunki. Odbudować tożsamość zespołu. O tym, że czas na kombinacje w Legii jest ograniczony, jej trener doskonale wiedział. Mimo to – zabrał się za eksperymenty i wciąż je przeprowadza. Na żywym organizmie.

Z pierwszego ze wspomnianych pomysłów Chorwat najpierw się dzisiaj rakiem wycofał. W obawie przez totalną degrengoladą, szkoleniowiec Wojskowych wrócił do klasyki. Zestawił czwórkę w defensywie. Stary, dobry, wyświechtany kwartet obrońców. Ale nie wytrwał w tym długo, bo w pewnym momencie Legia znowu ustawiła się w formacji 3-5-2. I wyszło to całkiem, całkiem. Na pewno zbiło rywali z pantałyku.

Reklama

Te zawirowania nie spowodowały rzecz jasna, że defensywa Legii wyglądała jak monolit. Zarówno w pierwszej, jak i drugiej połowie pojawiały się błędy w ustawieniu, braki w asekuracji, niekiedy całkiem duże dziury. Niemniej – było o kilka poziomów lepiej niż w poprzednich spotkaniach. Jeżeli już ktoś się gubił, to przede wszystkim piłkarze drugiej linii. Defensorzy momentami grali ze zdumiewająca wręcz solidnością, mając w pamięci katastrofalne mecze Legii z Trnawą czy choćby gdyńską Arką.

Na pewno nie zaszkodził powrót do składu Michała Pazdana. Reprezentant Polski jest daleki od optymalnej formy, lecz sama jego obecność na boisku robi różnicę na plus i chłodzi gorące głowy partnerów.

Hlousek i Wieteska nie zagrali wielkiego koncertu jeżeli chodzi o postawę w destrukcji, ale byli w tyłach przyzwoici. Jeśli już przepuszczali przeciwników bocznymi strefami, były to raczej wąskie, górskie ścieżki. W poprzednich meczach rywale Legii mieli na skrzydłach do dyspozycji po prostu autostrady. Nic, tylko wcisnąć gaz do dechy i raz po raz wjeżdżać w szesnastkę. Teraz doskok obrońców był szybszy, linia obrony lepiej zgrana i poustawiana w odpowiednich odległościach. Zwłaszcza w drugiej połowie.

Swoje oczywiście zrobił niski poziom prezentowany przez przeciwnika. Bo Korona zagrała dziadowski mecz, to trzeba podkreślić. Nie zawiesiła wysoko poprzeczki.

Chyba najsłabiej z całego bloku defensywnego Legii wypadł Mateusz Żyro. Nie grał na wyprzedzenie, głupio faulował, nie zawsze był dobrze ustawiony. Strasznie cierpiał w rywalizacji fizycznej i widać wyraźnie, że w tym elemencie ma jeszcze duże pole do pracy i progresu, ponieważ napastnikom za łatwo przychodzi go przestawić i powalić.

Zawalił też przy bramce, choć wielką część winy za gola Korony ponosi również Mączyński. Ale Żyro także powinien był zachować się lepiej – zanim skapował o co chodzi w całej sytuacji i dobiegł do przeciwnika, ten zdążył już wbić gwoździa do siatki. Zawiodło czytanie akcji, zabrakło doświadczenia i błyskawicznego pomyślunku.

Reklama

Żyro ma dopiero 19 lat. To optymalny wiek, żeby zacząć grę na ekstraklasowym poziomie, ale trudno jednak oczekiwać żeby akurat ten najmłodszy, najmniej doświadczony i najbardziej podatny na presję zawodnik ogarnął sytuację w tyłach jak profesor. On po prostu będzie popełniał błędy, bo w tym wieku inaczej się nie da. To wkalkulowane w cenę jego piłkarskiego rozwoju. W tym newralgicznym momencie sezonu, porozbijana Legia raczej nie znajdzie w nastoletnim zawodniku stabilizacji, której tak łapczywie potrzebuje.

Zresztą – dużo bardziej beznadziejny był inny z młodzieżowców, Konrad Michalak. 20-latek kompletnie się spalił na prawym skrzydle. Nie dość, że nie przeprowadził pół przyzwoitej akcji w ofensywie, to jeszcze notorycznie gubił przeciwnika na własnej połowie i dawał się objeżdżać piłkarzom kieleckiej drużyny. Bez wątpienia minus meczu.

Tylko czy naprawdę od Michalaka można było oczekiwać, że dzisiaj zrobi różnicę i rozrusza skostniałą Legię? Takim zawodnikom znacznie łatwiej wchodzi się do drużyny, gdy świeci słoneczko – zespół jest rozpędzony, poukładany, gra z partnerami sama się klei. Kiedy na boisku panuje bajzel, to wielce prawdopodobne, że najprędzej zagubi się w nim  najmłodszy zawodnik. I tak się właśnie dzisiaj stało.

W obronie najcieńszy był zatem Żyro, w ofensywie Michalak. Ten drugi koniec końców zjechał do bazy już po czterdziestu pięciu minutach. I wszystko co dobre w wykonaniu Wojskowych wydarzyło się wtedy, gdy 20-latka już na murawie nie było. Co wcale nie oznacza, że Legia w drugiej połowie zagrała porywającą partię. Błysnął przepięknym strzałem Mączyński, doświadczeni Hlousek i Kante świetnie rozegrali genialną w swej prostocie akcję. I właściwie tyle.

Niewiele było trzeba, żeby po przerwie zdominować żałosną Koronę.

Można odnieść wrażenie, że Dean Klafurić to w tej chwili nerwowy, oszołomiony kryzysową sytuacją desperat. Kompromituje się doświadczony Astiz? Bum, niech gra młody Żyro. Może się uda. Ofensywa nie działa, drużynie brak pomysłu na zawiązanie składnej akcji? Dawaj tego Michalaka, niech coś zrobi. Może się uda. Wahadła nie wypaliły? Szybko, wracamy do czwórki w tyłach, póki nie jest za późno. Może zadziała i uratujemy sezon. Nie działa? Znowu spróbujmy wahadłami! Może teraz będzie lepiej.

Może, może, może. Brakuje w tym wszystkim wizji, planu, rozsądku. A jeżeli jakaś wizja była, to opierała się na grze w ustawieniu, w które sam pomysłodawca – czyli Klafurić – zaczyna ewidentnie powątpiewać. Dlatego Legia to teraz, we wszystkich aspektach, jeden, wielki kłębek chaosu. Rozpaczliwe poszukiwania ratunku, zamiast przemyślanych, spokojnych posunięć. Naprawdę nie sposób zgadnąć, jaki będzie kolejny krok błądzącego po omacku szkoleniowca.

Kogo wystawi na Trnawę? Jakim wyjdzie ustawieniem? Jaki futbol Legia zagra? Chorwat tak namieszał, że w tej chwili o jego zespole nie wiadomo w zasadzie nic. Za wyjątkiem tego, że prezentuje się bardzo słabo, nawet gdy zwycięża. Klafurić strzela na ślepo. Z Koroną akurat rykoszetem ustrzelił zwycięstwo, ale w kolejnym spotkaniu może równie dobrze wymyślić coś takiego, że palnie samemu sobie w kolano.

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

87 komentarzy

Loading...