Reklama

Festin(a), nie sport. 20 lat temu doping zawładnął Tour de France

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

27 lipca 2018, 19:10 • 11 min czytania 3 komentarze

Walka z dopingiem ma swoją historię, która zapewne z każdym kolejnym sezonem stawać będzie się dłuższa. Są w niej jednak momenty przełomowe. Dla kolarstwa takim była afera Festiny, która przed dwudziestu laty na drugi plan zepchnęła sportową rywalizację, a na pierwszy wysunęła EPO, hormon wzrostu i całą gamę innych specyfików, które znajdowały się na liście zakazanych. Jak do tego doszło i jakie niosło za sobą konsekwencje?

Festin(a), nie sport. 20 lat temu doping zawładnął Tour de France

Drogówka

Cała afera rozpoczęła się za sprawą innej grupy, holenderskiej TVM. A było to tak: w marcu 1998 roku, na cztery miesiące przed rozpoczęciem Tour de France, nieopodal Reims tamtejsze służby zatrzymały samochód należący do tej grupy i prowadzony przez jej mechaników. Ci zostali puszczeni wolno, zarekwirowano jedynie niedozwolone środki. Cała sprawa wróciła jednak w trakcie wyścigu, a wtedy Cees Priem, dyrektor grupy, musiał się tłumaczyć:

Rzeczy, które znaleziono w naszym aucie, nie należały do nas. Nie wiem dokładnie, co tam było. Ktoś podłożył to do naszego samochodu. Nie wiemy, kto to był, ale TVM nie ma z tym nic wspólnego. Śledztwo wciąż trwa. Samochód wracał z Hiszpanii [po Grand Prix Walencji – przyp. red.].

Cóż, tłumaczenie nieco z gatunku „gdy złapią cię za rękę, mów, że to nie twoja ręka”. Nieoficjalnie mówiło się, że służby znalazły 104 dawki EPO, czyli erytropoetyny. Środek ten zwiększa liczbę erytrocytów, stężenie hemoglobiny i liczbę retikulocytów. Innymi słowy: możesz po nim jechać szybciej i dalej, a nie zmęczysz się tak, jak będąc czystym. Jeśli tylko interesujecie się sportem dłużej niż rok, musieliście o nim słyszeć choć raz. To w dużej mierze on miał zatrząść światem kolarstwa przed dwudziestu laty (a drgania nie ustały przez kolejnych kilkanaście).

Reklama

Prawdziwa afera zaczęła się w lipcu, kiedy zatrzymano samochód Willy’ego Voeta, masera/specjalisty ds. żywieniowych w zespole Festina/osobistego opiekuna lidera drużyny, Richarda Virenque. Takiego człowieka-orkiestry, przynajmniej według dziennikarzy, którzy przypisywali mu tyle zadań. Auto przeszukano i znaleziono sporo nielegalnych środków: począwszy od EPO, przez narkotyki, hormon wzrostu, aż do testosteronu. A, był też dokument świadczący o tym, że w zespole istnieje regularny, odgórnie sterowany doping. Mimo tego Voet – przynajmniej początkowo – starał się przekonać policjantów, że to wszystko (a liczby szły w setki tabletek i innych środków) było na jego prywatny użytek. Nie było to najlepsze kłamstwo świata.

Gdy jednak wydawało się, że już po Festinie, do akcji wkroczył Jean-Marie Leblanc, ówczesny dyrektor wyścigu. I przepięknie wytłumaczył zespół, żeby on sam nie musiał tego robić:

Jeśli chodzi o „biznes dopingu”, to to nas nie martwi. To nie był zawodnik, to nie było w trakcie zawodów i aresztowanie odbyło się setki kilometrów od wyścigu. Kiedy śledztwo się zakończy, będziemy mogli zareagować. Często mówimy, że jesteśmy przeciwni dopingowi.

Jeśli mielibyśmy wskazać kogoś, od kogo Voet mógłby się uczyć wciskania kitu, to nie byłby to Leblanc. Ale taki Bruno Roussel, dyrektor Festiny, który powtarzał tylko, że „nic nie wie, a to wszystko to jakaś brudna zagrywka” – jak najbardziej. Na szczęście policjanci nie dali się zwieść ani jednemu z nich. I robili swoje.

Śledztwo trwa

W 1998 roku Tour de France miało być ułożone pod Jana Ullricha. Niemiec, zwycięzca edycji rozgrywającej się rok wcześniej, był po prostu znakomitym kolarzem, który świetnie odnajdywał się… właściwie w każdej sytuacji. Jazda na czas czy etap górski – nie robiło mu to wielkiej różnicy. Po prostu jechał po swoje. W tamtej edycji miał jednak swoje problemy, spowodowane głównie tym, że przez zimę zaniedbał swoją formę. Problemy miał też cały wyścig. Te zresztą też wynikały z zaniedbań. Wieloletnich.

Reklama

Tour de France rozpoczął się wówczas 11 lipca. Przez pierwszych kilka dni sprawę udało się nieco wyciszyć. Główne zasługi oddać trzeba tu piłkarskiej reprezentacji Trójkolorowych – dzień po starcie wyścigu została ona mistrzem świata, powodując euforię w całym kraju i odwracając na moment uwagę od tego, co znaleziono w samochodzie Voeta. Swoje dołożył też fakt, że kolarze wystartowali wówczas w Irlandii, gdzie przejechali prolog i dwa kolejne etapy.

W czasie, gdy wszyscy inni świętowali mistrzostwo, policjanci wciąż pracowali nad sprawą, a Willy Voet miał dość i zaczął mówić. O wszystkim, co tylko przyszło mu do głowy, na czele z informacją, że otrzymywał instrukcje od dyrektorów Festiny. Przywoływany już wcześniej Bruno Roussel powiedział tylko, że jest tą nowiną „zszokowany”, ale nie uchroniło go to przed odwiedzeniem posterunku policji. Towarzyszył mu zresztą klubowy doktor, Eric Rijckaert. Sprawa rozrosła się już na tyle, że swoje zdanie wygłosił nawet premier Francji, Lionel Jospin:

Ze smutkiem, ale nie całkowitym zaskoczeniem, obserwuję te wydarzenia i przyjmuję do wiadomości, że ludzie bez skrupułów chcą (i z pewnością to robią) podawać zawodnikom niedozwolone środki, trudne lub niemożliwe do wykrycia, a w tym samym czasie zagrażające zdrowiu sportowców.

Ze smutkiem musiał też więc obserwować to, co rozgrywało się w kolejnych dniach – 15. lipca, przy okazji czwartego etapu, nie było już czego ukrywać. Policjanci mieli wystarczająco wiele dowodów, aresztowali kogo trzeba, przeszukali też klubowe pomieszczenia i samochody. Nie musimy chyba dodawać, że znaleźli w nich jeszcze więcej zakazanych środków?

Przed startem kolejnego etapu Richard Virenque, Laurent Dufaux i Laurent Brochard, wzięli udział w konferencji prasowej. Zapewniali, że pojadą w Tour de France do samego końca, a ich zespół nie ma powodów, by wycofać się z rywalizacji. Nie poddali się więc naciskom wielu środowisk – na zakończenie udziału Festiny w wyścigu nalegał m.in. Richard Legeay, prezydent stowarzyszenia dyrektorów sportowych. Na konferencji prasowej Brochard powiedział jednak:

Chcemy pokazać, że jesteśmy niewinni. Odnosiliśmy wspaniałe zwycięstwa w innych wyścigach i nigdy nie wykryto u nas zakazanych środków. Będziemy próbować zdobyć żółtą koszulkę. Nawet z najgorszych rzeczy da się wyciągnąć pozytywne wnioski, a dla nas takim jest to, że stoją za nami fani.

Jeśli Festinie nie przyjdzie wycofanie do głowy, to organizatorzy sami wyrzucą Festinę. Tak się też stało, a jej kolarze zostali zabrani na policję, by złożyć swoje zeznania. My, z perspektywy czasu patrząc, możemy jedynie napisać, że rację miał nie Brochard, a Theo de Rooy, ówczesny dyrektor Rabobanku, który dla holenderskiej telewizji mówił:

To dramatyczny dzień dla kolarstwa. Ten tour przejdzie do historii jako pierwszy, w którym ukarany został najlepszy zespół na świecie. Co powiedzą sponsorzy wszystkich innych ekip? To szok dla każdego z nas i wielkie zniszczenia dla kolarstwa. Zawisł nad nim cień i wiele czasu zabierze nam wyjście z niego.

Winni

Kiedy już nie mieli o co walczyć, a jedyną perspektywą, jaka się przed nimi rozpościerała, było opcjonalne więzienie, kolarze Festiny dość szybko zaczęli przyznawać się do stosowania dopingu. Alex Zuelle, jeden z zawodników, mówił później o wszystkim w wywiadzie dla szwajcarskiej telewizji:

Żałuję, że nie byłem szczery i okłamałem swoich fanów. Nie mogłem jednak postąpić inaczej. Biorę odpowiedzialność za swoje decyzji. Branie dopingu nie ogranicza się do Festiny, ale nie zmienia to faktu, że popełniłem błąd. EPO znajduje się na liście środków zabronionych. To była moja decyzja, by go użyć pod odpowiednią opieką medyczną.

Za nim poszła reszta (no, prawie, do stosowania EPO przez dłuższy czas nie chciał się przyznać Virenque, ale w końcu i na niego przyszła pora) i każdy powtarzał to samo. „Żałuję, mój błąd, ale patrzcie na innych”. Armin Meier pokusił się o stwierdzenie, że „UCI musi zawiesić ponad stu kolarzy po tourze”. W podobnym tonie wypowiadał się też m.in. Laurent Dufaux, czwarty na mecie edycji z 1997 roku:

Wiem, że muszę odbyć okres zawieszenia. Nie chcę jednak, by kolarze Festiny stali się rodzajem kozła ofiarnego. Nasza sprawa musi sprowokować refleksję władz. To byłby wstyd, gdyby ponownie zamieciono wszystko pod dywan. Użycie dopingu jest szeroko rozpowszechnione i władze muszą coś z tym zrobić.

Przyznacie, że jeśli mówi to gość, który sam został złapany, to brzmi to co najmniej wiarygodnie. Jasne, można uznać, że chciał po prostu zrzucić z siebie winę, ale wypadki w kolejnych latach pokażą, że tak nie było. My jesteśmy jednak w roku 1998, a wtedy sprawa Festiny budziła emocje i pytano o nią niemal każdego, choćby prezydenta Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, Juana Antonio Samarancha. Gwarantujemy wam, że to, co za chwilę przeczytacie, dziś byłoby zapewne powodem do natychmiastowego ustąpienia z tego stanowiska:

Wszystkie te substancje, których stosowanie zabronione jest przez MKOl są uznawane za doping. Dla mnie to nie jest wystarczające. Branie narkotyków to cokolwiek, co najpierw niszczy zdrowie zawodnika, ale równocześnie poprawia jego wyniki. Jeśli coś sprawia tylko drugi efekt, wtedy – dla mnie – nie jest to narkotyzowanie się. (…) Listę produktów trzeba zmniejszyć. Jeśli coś nie wpływa na zdrowie sportowca, to dla mnie nie doping.

Wiecie co stało się z nim wtedy? Nic. Choć właściwie nie – zyskał poparcie, między innymi hiszpańskich zespołów. Jego słowa, na szczęście, zostały jednak zignorowane. Tym bardziej, że afera powolutku przycichała, a dyrekcja wyścigu zapewniała, że „to tylko kilka zgniłych jabłek”. Na kolejnych etapach wszyscy emocjonowali się widowiskową walką Ullricha z Marco Pantanim i wydawało się, że sport wygra z tym, co poza trasą.

Strajk(i)

Widzicie to słowo-klucz, prawda? „Wydawało się”. I tak dokładnie było – gdy wszyscy sądzili, że jest już po sprawie, rozpoczęła się prawdziwa „zabawa”. 23 lipca francuska policja urządziła kontrole w pokojach hotelowych i samochodach kolejnych ekip. Musimy dodawać co znaleziono w autach – uwaga, uwaga – ekipy TVM? Tak, dokładnie to samo, co w marcu. Tyle że tym razem nie dało się tego zignorować, a dyrektora ekipy aresztowano wraz z kilkoma jej członkami.

Jak zareagowali na tę wiadomość kolarze? Byli wściekli. Ale nie na kolegów, którzy próbowali ich oszukać, tylko na policję, która im w tym przeszkodziła. Pokręcona logika, co? Dokładnie dzień później, na dwunastym etapie wyścigu, spróbowali zorganizować strajk. Przez dwie godziny negocjował z nimi Leblanc, któremu ostatecznie udało się skłonić zawodników, by etap przejechali. Tour był uratowany.

To był już jednak moment, w którym trudno było mówić o uratowaniu wizerunku wyścigu, Kolarze byli po prostu wściekli. Co rusz docierały do nich informacje o nowych przeszukaniach, bezustannie dowiadywali się, że gdzieś znaleziono zakazane środki – raz było to prawdą, raz plotką, której nie warto było wierzyć. Często wyciągano też niektórych z nich na przesłuchania, zwykle wieczorami, na co również bardzo narzekano. Władze tłumaczyły to najprościej jak się da – wieczorne przesłuchanie pozwalało kolarzowi przejechać etap. Gdyby wzięto go na posterunek w dzień, mógłby co najwyżej wysłuchać radiowej transmisji z trasy wyścigu.

Fakt faktem, że na zachowanie policji narzekano – krytykowali je m.in. Alex Zuelle, Laurent Dufaux czy Jeroen Blijlevens, kolarz TVM, który mówił, że czuł się zmuszany do stawienia się na komisariacie w Reims (mimo że nie miał wówczas postawionych zarzutów). Jego rodak, Aart Vierhouten z Rabobanku, przyznawał mu rację:

Moim zdaniem ludzie z TVM nie powinni stawić się w poniedziałek w Reims [na przesłuchaniu – przyp. red.]. Powinni za to zostać w Holandii i wywrzeć nieco presji na holenderski rząd. We Francji nie masz żadnych praw – policja może wsadzić cię do celi na podstawie podejrzeń. W ich oczach możesz być winnym bez żadnego dowodu!

Sęk w tym, że środki dopingujące znalezione w pojazdach ekipy, to chyba wystarczający dowód, by przesłuchać jej zawodników i policja o tym wiedziała. W tourze narastała jednak atmosfera niezadowolenia i doprowadziła do tego, że kolarze po raz drugi zorganizowali strajk. Dzień po tym, jak francuski dziennik „Le Monde” apelował do władz, by zatrzymały tę farsę, jaką stał się wyścig. Organizatorzy się na to nie zdecydowali, więc zrobili to sami kolarze – 29. lipca etap się odbył. Ale nie tak, jak powinien.

Jak to wyglądało? Wszyscy zawodnicy usiedli na drodze i czekali na reakcję władz. Gdyby mieli kosze piknikowe, moglibyśmy wręcz uznać, że to (dość duża) grupa znajomych skorzystała z wolnego dnia i ładnej pogody. Tak jednak nie było, a 17 etap miał przejść do historii jako ten, który „był, ale go nie było”. Bo kolarze w końcu wstali, zdjęli jednak swoje numery i powoli, powolutku dojechali do mety. Dzień później wielu z nich już w wyścigu nie było – wycofały się z niego wszystkie hiszpańskie ekipy (ONCE, Banesto, Vitalicio Seguros, Kelme) i włoskie Riso Scotti. Zrobiło to też – oficjalnie – TVM, choć już wcześniej oczywistym stało się, że to ekipa, która do końca po prostu nie dociągnie.

Reszta zawodników wróciła do ścigania. Choć tak naprawdę już mało kogo obchodziło, kto właściwie wygra ten tour.

Meta/start

Tym kimś okazał się Marco Pantani, który zostawił w tyle Jana Ullricha. Tak zakończył się tamten, przesycony skandalami, wyścig. Dla walki z dopingiem był to jednak dopiero początek – w sądach otwierano sprawy przeciwko dyrektorom zespołów i zawodnikom. W sprawie Festiny, po dwóch latach, wyrok brzmiał następująco: Willy Voet otrzymał karę dziesięć miesięcy więzienia w zawieszeniu i grzywnę; Bruno Roussel, kierujący dopingiem w zespole – rok, również zawieszony; inni członkowie ekipy usłyszeli od sądu, że mogą trafić do więzienia na okres od pięciu do dziewięciu miesięcy. Śmieszna kara, co?

To pośmiejmy się jeszcze: prezydent Międzynarodowej Unii Kolarskiej, mówił w trakcie trwania wyścigu, że to „największy skandal w stuletniej historii kolarstwa. To wielki cios, musimy wyciągnąć naukę z tej afery i robić to wszystko lepiej w przyszłości”. Dlaczego to zabawne? Bo rok później swój pierwszy Tour de France „wygrał” Lance Armstrong. Bo przez kilka(naście) kolejnych lat niewiele się w tej kwestii zmieniło. Bo w trakcie wyścigu z 1998 roku u żadnego(!) z kolarzy nie wykryto obecności środków dopingujących.

Dalszą część tej historii dopisali naukowcy – próbki pobrane w trakcie tamtego touru zostały zbadane w 2004 roku. Wyniki światło dzienne ujrzały jednak dopiero po dziewięciu kolejnych latach. I wiecie co? Łatwiej byłoby nam napisać, kto nie był wówczas na dopingu, niż kto był. Dariusz Baranowski, jeżdżący wtedy dla grupy US Postal Service, był czysty. Cały wyścig ukończył na dwunastym miejscu. Gdyby zdyskwalifikowano zawodników, którzy korzystali z dopingu, przesunąłby się na piątą lokatę.

Swój epilog do tego wszystkiego napisało życie – Jan Ullrich, przed dwudziestu laty drugi, sam po latach przyznał się do stosowania dopingu. Dla niego największą karą była chyba niemoc – przez kolejnych siedem lat nie potrafił pokonać Lance’a Armstronge’a na Wielkiej Pętli, choć zawsze było to jego celem.

Tragicznie zakończyła się za to historia Marco Pantaniego. Włoch do dziś pozostaje zwycięzcą Tour de France, bowiem próbki, które wykazały, że wspomagał się niedozwolonymi środkami, nie były badane zgodnie z wytycznymi agencji antydopingowych. Nie może jednak wspominać tamtego sukcesu – w 2004 roku przedawkował kokainę. Nie udało się go uratować.

SEBASTIAN WARZECHA

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...