Co byście odpowiedzieli, gdybyśmy zapytali was „jak właściwie kojarzycie portugalską ekstraklasę?” Większa część osób na pewno określiłaby ją niezbyt interesującą, w której od czasów kolonialnych rządzą te same ekipy. Byłaby to więc liga trzech poważnych drużyn (Benfiki, Porto i Sportingu), jednej aspirującej do tego miana (Bragi) oraz całym tłumie przeciętniaków.
I właśnie w tej szarej masie przez lata istnieje sobie od dawien dawna Rio Ave.
Klubik, który w sumie nie przyciągał nigdy uwagi światowej publiczności, ponieważ ani historycznie nie jest on wielce uznany, ani nie wyrobił sobie dobrej marki na arenie międzynarodowej. Teraz bowiem dopiero trzeci raz bierze udział w europejskich pucharach i jest to praktycznie największe osiągnięcie w jego 79-letniej historii. Ewentualnie możemy pod tę kategorię podciągnąć jeszcze zajęcie drugiego miejsca w Taca de Portugal (w sezonach 1983/84 i 2013/14) oraz Taca de Liga (również 2013/14). Poza tym parę wzlotów, kilka upadków, sporo balansowania gdzieś na pograniczu najwyższej klasy rozgrywkowej i drugiej ligi. Krótko mówiąc, szału nie ma, dupy nic tu nie urywa.
Jeśli już musielibyśmy wskazywać na jakiekolwiek wyjątkowe momenty w życiorysie Rio Ave, raczej skłanialibyśmy się ku historii najnowszej. A w niej zaś do człowieka, który w całym portugalskim futbolu – choć nie tylko, wszak jego macki sięgają znacznie dalej – robi za kogoś o charakterze Ojca Chrzestnego. Człowieka, który niby na pierwszy plan się nie wysuwa, a jednak wszyscy go znają. Część docenia, część deprecjonuje.
Jorge Mendes.
Wystarczy kilka chwil rozmowy z ludźmi pasjonującymi się tamtejszym futbolem, albo nawet z dziennikarzami zajmującymi się Ligą NOS, parę pytań o Rio Ave i zawsze – prędzej czy później – padnie to nazwisko. – To oczywiste! Rio jest jednym z „jego klubów” – mówi chociażby Jan Hagen. Kiedy dopytujemy, co właściwie miał na myśli, ekspert posługuje się metaforą karuzeli, gdzie na końcu każdej z belek zamiast siedzeń moglibyśmy umieścić herby różnych klubów. Gdy dopytujemy o szczegóły, ten po prostu wysyła nam dość wymowny filmik. Szacunek, jeśli nadążycie do samego końca.
I o ile postać rynkowego barona w skali europejskiej wzbudza sporo niechęci, żeby nie powiedzieć obrzydzenia (choćby u fanów Valencii), w Ave jest zupełnie odwrotnie. Tutaj mało kto powie o nim złe słowo. No a już na pewno nie Antonio Silva Campos, piastujący urząd prezesa klubu. – Współpraca z nim po prostu daje dostęp do lepszych zawodników, o których w innym wypadku moglibyśmy tylko pomarzyć. Nie ma w naszym kraju takiego klubu, który nie chciałby zachowywać z nim dobrych relacji, aby współdziałać – otwarcie przyznaje sternik. Pippo Russo, włoski socjolog, który badał fenomen superagenta, prześmiewczo pozwolił sobie nazywać dzisiejszych przeciwników Jagiellonii „Jorge Mendes FC”.
Trzeba jednak oddać mu, że paru ciekawych graczy, którzy potem robili całkiem niezłe, a nawet wielkie kariery, wypromował właśnie w tym zespole. Najdobitniejszy przykład jego pozytywnego wpływu na rozwój zawodnika, to Fabio Coentrao. Jasne, potem zjadły go kontuzje, w Realu Madryt w pewnej chwili stał się przez nie postacią karykaturalną, jednak za czasów występów w Rio Ave trudno było przypuszczać, że w ogóle zajdzie tak wysoko. Kiedy lewy obrońca poznał Mendesa, zespół grał w drugiej lidze, a Fabio i tak czuł się zupełnie obco w świecie profesjonalnej piłki. Ponoć chciał ją nawet porzucić, ale wtedy właśnie do akcji wkroczył Jorge. – Gdyby mnie wówczas nie przekonał, że warto dalej poświęcać się dla Rio Ave, pewnie nie uprawiałbym już sportu, tylko pracował gdzieś na morzu – opowiadał po latach Coentrao.
Podobnie wielkiej inicjatywy nie musiał podejmować w sprawie innego zawodnika, którego wypromował – Edersona. Kojarzycie, prawda? Tak, to właśnie ten sam kozak znany wam dzisiaj z Manchesteru City. Zanim jeszcze trafił do Benfiki, skąd trafił do Premier League pod skrzydła Guardioli, swój warsztat szlifował właśnie w Rio Ave, gdzie umieścił go Mendes. A wyciągnął chłopaka z trzeciej ligi! Oczywiście jednak coś za coś, wszak jak przyznawał sam Campos, agent zachował sobie 20% udziałów z „praw ekonomicznych”.
Kiedy Brazylijczyk w sezonie 2012/13 rozpoczynał swoją przygodę z klubem, wóczas jego konkurentem w walce o bluzę z numerem jeden był wówczas… Jan Oblak! I to właśnie Słoweniec wygrał rywalizację z rówieśnikiem chociaż obaj nie notowali wówczas jakichś wybitnych wyników – 42 stracone bramki uplasowały wówczas ich zespół gdzieś w środku tabeli takowego rankingu. Inna sprawa, że wtedy chyba nikt nawet nie myślał, iż sześć lat później obu będziemy wymieniać w gronie najlepszych golkiperów świata.
Żaden z nich jednak nie zarobił dla klubu jakichś rekordowych pieniędzy. Zrobił to pochodzący z Gwinei-Bissau Judilson Mamadu Tuncará Gomes, defensywny pomocnik znany jako Pele. Cóż za przypadek, że trafił akurat do AS Monaco, jednego z krzesełek w mendesowej karuzeli…
Ciekawe natomiast, czy gdyby działał nie tylko w XXI wieku, ale na przykład w latach osiemdziesiątych, pchnąłby piłkarską karierę Jose Mourinho na inne tory? The Special One próbował swoich sił właśnie w zespole z Vila do Conde w latach 1980-1982, jednak kompletnie nikogo nie przekonywał. Ba, nawet kiedy drużynę prowadził jego własny ojciec, Felix, Jose nie mógł liczyć na specjalne traktowanie. Rywalizował jak równy z równym, lecz nie był w stanie się przebić. Dlatego właśnie postanowił porzucić granie kosztem bycia trenerem. – Zrozumiałem, że nie mam wystarczającego talentu, aby zostać zawodowym piłkarzem. Druga liga to był szczyt moich możliwości. Dlatego zacząłem zajmować się taktyką w piłce nożnej – opowiadał legendarny już szkoleniowiec.
***
Większość tego typu okoliczności sprawia, że Rio Ave jawi się nieco jako klub kompletnie bez duszy. Z drugiej strony nawet nie jako taśma produkcyjna, lecz raczej przystanek, z którego regularnie korzystają piłkarze ze stajni transferowego barona. Żeby jednak zaprzeczyć tej tezie, należy bliżej poznać Ricardo Monteiro, zwanego przez wszystkich „Tarantini”, 34-latka z dziesięcioletnim stażem w zespole, jego kapitanem, chodzącą legendą. Właśnie jego osoba w dużej mierze nadaje klubowi tożsamość.
Nigdy nawet nie uważano go za wielki talent, a fakt, iż dopiero mając 24 wiosny na karku stał się profesjonalnym piłkarzem, tylko to podkreśla. Nigdy nie zgłosił się po niego żaden wielki klub, więc w ogóle nie czuł potrzeby, żeby ruszać się z Vila do Conde. – Oczywiście, że marzyłem, by występować w wielkich zespołach, ale nigdy się do tego nawet nie zbliżyłem. Natomiast po bardzo udanym dla nas sezonie 2013/14 miałem parę ofert. Z Grecji, z Włoch, nawet z Iranu. Rozmawiałem o nich z żoną. „Czy to rozwiąże cokolwiek w twoim życiu? – zapytała. Proste, że nie. Dlatego zostałem. Zmiany będące celem samym w sobie są bez sensu. Nawet jeśli idą za nimi pieniądze – opowiadał.
Już w tym momencie powinna zapalić wam się lampka. Oho! Chyba mamy do czynienia z gościem nieco oderwanym od futbolowej rzeczywistości. No bo jak to, proponują mu znaczną podwyżkę, a on woli siedzieć w małym miasteczku na w Portugalii? Wariat! Bardzo byście się pomylili, bowiem jego podejście ma drugie dno. Można śmiało przypuszczać, iż zdając sobie sprawę z własnych ograniczeń, pomocnik po prostu nie chciał ryzykować tułaczki po świecie, podczas gdy na miejscu miał zapewniona stabilizację. Zasobność portfela nie zastąpiłaby mu chociażby bliskości rodziny, na co też zwracał uwagę.
Co jednak najbardziej wyróżnia go spośród tysięcy portugalskich zawodników, to nie to, że nie biega z wywieszonym językiem za forsą, lecz szansa na zrobienie znacznie większej kariery już poza boiskiem. Tarantini niemal przez całą swoją karierę równolegle dokształcał się, aż w 2014 roku uzyskał tytuł doktora nauk pedagogicznych. Co de facto jest częstym obiektem pozytywnej szyderki podczas meczów. – Czasem zwracają się do mnie per „nauczycielu”, oczywiście dla żartów. Zdarzało się też, by podobnie nazwał mnie jakiś sędzia, na przykład Jorge Sousa. Odbieram to jako oznakę szacunku dla mojej kariery naukowej – mówi nasz bohater, który podkreśla również, że tylko 4% ze wszystkich portugalskich piłkarzy uzyskuje jakiekolwiek tytuły naukowe. – Futbol w ogóle nie przeszkadzał mi w studiowaniu. Często jest on wymówką. Piłkarze mają jednak dużo wolnego czasu. Mi na przykład sport raczej pomógł, ponieważ nauczył mnie dyscypliny – wyjaśniał.
Już samo to podejście sprawia, że o życie po życiu kompletnie nie musi się martwić, wszak od jakiegoś czasu prężenia działa nie tylko na futbolowej murawie. Niedawno całkiem głośno zrobiło się o jego projekcie „Mój przypadek”. Oddajmy głos samemu Ricardo. – Jest to platforma internetowa (www.tarantini.pt), której głównym celem jest uświadamianie, ostrzeganie młodych ludzi przed postawieniem wszystkiego na jedną kartę na karierę piłkarską, której mogą nigdy nie zrobić. Za pomocą portalu promujemy chociażby moją książkę o takim samym tytule. To historia mojego życia. Zrobiłem do niej ogromny research. Zwracam uwagę, że aż 80% zawodników występujących w NFL bankrutuje w trzy lata po zakończeniu kariery. Nie można lekceważyć tego zjawiska. Bo tu nie chodzi wcale o sam fakt pieniędzy, które nagle znikają, lecz podejście danego człowieka, jego sposób funkcjonowania. Jako sportowcy pod tym względem niby mamy przewagę nad rodakami, ale potem dobiegamy do 30-35 roku życia i kariera się kończy, przed sobą zaś mamy wiele kolejnych lat życia. Konieczne jest, aby umieć je zaplanować długoterminowo.
A że nie mamy tu do czynienia z pustosłowiem, projektem-wydmuszką, dowodzi tego osoba Fabio Farii, wychowanka Rio Ave, który musiał zakończyć karierę ze względu na wykrytą wadę serca. Kompletnie nie wiedział jak dalej pokierować swoim życiem zawodowym, pomógł mu dopiero kapitan drużyny. – Dzięki naszej pomocy Fabio ukończył specjalny kurs, który pozwolił mu założyć własny biznes. Dziś prowadzi cukiernię – dowodzi kapitan drużyny z Vila do Conde. On sam jeszcze nie zdecydował co będzie robił po zawieszeniu korków na kołku, jednak zabezpiecza się, inwestując w nieruchomości.
***
Szkoda tylko, że nawet mając w drużynie kogoś takiego jak Tarantini, inni piłkarze Rio Ave mimo wszystko wplątali się w ogromne kłopoty. Pod koniec poprzedniego roku bowiem tamtejsze media obiegła informacja, jakoby czterech zawodników Rio Ave przeznaczyło 500 tys. euro na ustawianie meczu. Przedmiotem śledztwa jest starcie z Feirense z lutego 2017 roku, przegrane 1:2 przez drużynę z przedmieść Porto. Trop pojawił się w chwili, gdy w jednej z firm bukmacherskich krótko przed meczem zaczęto zawierać zakłady na ogromne sumy, przewidujące porażkę tego zespołu. Podejrzanymi w tej sprawie są gracze tacy jak Cassio, Marcelo, Nadjack oraz Roderick Miranda – trzech z nich odgrywało ważne role w ekipie, nie byli to bynajmniej żadni dalecy rezerwowi. Z drugiej strony zaś jeszcze więcej czarnych chmur nad Rio Ave pojawia się w związku z meczem Benficą, który miał zostać kupiony za pomocą pośredników przez samego Luisa Filipe Vieirę, prezydenta Orłów, by uratować jej mistrzostwo w sezonie 2015/16. Co ciekawe, przeglądając internet w tej sprawie, w kilku artykułach pojawiają się te same nazwiska, co w przypadku podejrzanego starcia z Feirense. Sprawa oczywiście do dzisiaj jest w toku.
Nie ma co jednak zbytnio skupiać się na tym bałaganie. Lepiej zwrócić uwagę na fortele, które w ostatnim czasie zastosowała ekipa z Vila do Conde, aby utrudnić życie Jagiellonii, o czym mówił w Przeglądzie Sportowym Ireneusz Mamrot. – Liga portugalska jeszcze nie ruszyła, drużyny grały tylko sparingi. Obejrzałem dwa, ale zawodnicy występowali bez numerów. Nieco utrudniło i wydłużyło nam to analizę, ale sobie poradziliśmy. Najpierw uważnie przyjrzeliśmy się twarzom piłkarzy na zdjęciach, a później rozpoznawaliśmy ich na boisku – opowiadał szkoleniowiec białostoczan.
Co jeszcze mogło mu utrudnić rozpracowywanie przeciwnika to fakt, iż tego lata Rio Ave zmieniło się bardzo pod względem personalnym, nie wiadomo więc czego tak naprawdę można od niego oczekiwać. Zespół opuścili:
– wcześniej wspominany Pele,
– Joao Novais (8 goli i 3 asysty w sezonie 17/18),
– Helder Guedes, najlepszy strzelec z 12 bramkami na koncie,
– Chico Geraldes, najlepszy asystent (11 dograń)
– podstawowy bramkarz Cassio
– Marcelo, Yuri Ribeirio oraz Lionn, trzej podstawowi defensorzy
Z podstawowego składu, który wyszedł na ostatni mecz Rio Ave w poprzednim sezonie, nie ma w drużynie już 7 graczy! Klub opuścił też nawet jego trener, Miguel Cardoso, który wyrobił sobie opinię cudotwórcy, doprowadzając drużynę do piątego miejsca w lidze w rozgrywkach 2017/18.
Kiedy zatem, jak nie teraz, nadarzyłaby się lepsza okazja, aby stłuc zespół z przedmieść Porto na kwaśne jabłko? Cały się posypał, nie zdążył jeszcze dobrze wejść w sezon, trudno sobie wyobrazić, aby nowi zawodnicy byli już ze sobą wyjątkowo zgrani. Liczymy zatem, że dziś wieczorem Jagiellonia da nam powody do uśmiechu. Ale takiego życzliwego. Nie tego szyderczego.
Mariusz Bielski
Fot. NewsPix.pl