„A” jak aklimatyzacja? Nie. „T” jak trzeba więcej czasu na wejście do zespołu? Też nie. „A” jak Amaral, „T” jak Tiba – te dwa portugalskie nazwiska to dzisiaj miód na zbolałe serca wszystkich poznańskich kibiców. Trzeba było sięgnąć głęboko do kieszeni, żeby obu panów do stolicy Wielkopolski ściągnąć. 2,5 miliona euro – nie w kij dmuchał. Ale obaj odpłacili się tym, czego uparcie nie chcą od dłuższego czasu gwarantować Radut, Jevtić, czy Gajos. Nie chcą, lub po prostu nie potrafią. Tym razem chodzi o słówko na literę „J”. Jakość.
Nie ma sensu oczywiście się od razu podpalać golem Joao Amarala. Nie takie ananasy strzelały bramkę w debiucie, żeby ostatecznie wyjść na zupełny szrot. Kłania się choćby Nicki Bille Nielsen. Ale Portugalczyk naprawdę zaliczył wejście do drużyny z gatunku tych smoczych. Zanotował kluczowe trafienie w kontekście awansu do kolejnej rundy. Jeżeli spojrzeć na tego gola, to od razu ciśnie się na usta sformułowanie: „on to ma”.
Wyjście w pełnym biegu na czystą pozycję i spokojne, czyściutkie uderzenie – takie gole Portugalczyk zdobywał już w ojczyźnie. I wygląda na to, że nieprzypadkowo. Jego sprinty z głębi pola niejedną defensywę w ekstraklasie przyprawią o mdłości. To chyba jego karta atutowa. Zagrał dziś tylko dwadzieścia minut i ten krótki występ można sprowadzić do tego, iż po prostu zrobił swoje.
Trener Djurdjević nie chciał dać Amaralowi więcej czasu, właśnie z uwagi na potrzebę wkomponowania się w zespół. Były zawodnik Vitorii Setubal swoim występem odpowiedział dzisiaj szkoleniowcowi: “Trenerze, przestań ględzić. W następnym meczu gram od pierwszej minuty”.
Asystę dograł mu rodak, Pedro Tiba. Bo przecież nie Mihai Radut, który już ponad rok bryka sobie po polskich i europejskich boiskach w koszulce Kolejorza, tymczasem wciąż nie sposób odgadnąć, jakie ma zalety. A wielkim nietaktem byłoby przecież zakładać, że paleta jego piłkarskich cech składa się z samych wad. Bądźmy zatem cierpliwi, być może Rumun wreszcie ujawni przed światem coś pozytywnego. Na razie strzeże tego sekretu jak oka w głowie.
Tiba postanowił nie zwlekać. Tak jakby nie docierały do niego informacje, że wejście do zespołu bywa trudne, że piłkarzom z południa potrzeba czasu, aby dostosować się do naszych warunków. Że polscy obrońcy grają bardzo fizyczną piłkę, z kolei białoruscy rywale zawsze są groźni. Zatkał uszy na dźwięk tych wszystkich sloganów, wytartych jak stare kalesony.
Portugalczyk wjechał do Lecha razem z drzwiami i z miejsca robi różnicę.
Nie jest to może zawodnik gwarantujący fajerwerki. Raczej ma dopracowane niemal do perfekcji piłkarskie fundamenty i to czyni z niego zawodnika o naprawdę dużej wartości. To bardziej Tim Duncan niż Kobe Bryant, ale przykład obu tych legendarnych koszykarzy dowodzi, iż nie trzeba być na boisku showmanem, żeby kolekcjonować mistrzowskie tytuły.
Koledzy mogą Tibie zaufać i zawsze podać piłkę, nawet troszkę wsadzić na konia. Ma w sobie na tyle spokoju i umiejętności, że nawet z kiepsko dogranej futbolówki potrafi zrobić użytek. Ale nie taki użytek jak Trałka, ze swoim, niemal już przysłowiowym, kółeczkiem wokół własnej osi i odegraniem do tyłu, w stronę obrońców. Tiba szuka ofensywnych opcji, otwierających podań. Szuka gry, jest w ruchu. Zupełne przeciwieństwo osowiałego, wiecznie schowanego za rywalami Jevticia.
Nie chcemy zapeszać. Pewnie w dziesiątkach można liczyć przypadki piłkarzy, gdy niezłe początki okazywały się ostatecznie tymi słynnymi jaskółkami, które nie czynią wiosny. Jednak od Tiby naprawdę czuć klasowym graczem. I – tak po ludzku – równym facetem.
@K_Stanowski @RadoslawNawrot Fajnie by było pokazać to dalej . Tiba po golu w Płocku z naszym wiernym , niepełnosprawnym fanem . Więcej warte niż każdy gol. pic.twitter.com/KtxjbiEMjI
— Majki Spajki (@darthus77) July 26, 2018
Ale on był w sumie tym nieco pewniejszym punktem portugalskiego tandemu. Więcej wątpliwości narosło wśród Amarala, który na profesjonalnym poziomie gra od niedawna, a ponoć jeszcze kilka lat temu pracował w fabryce taniego wina, naklejając etykietki na butelki berbeluchy. Cóż – jak tak dalej będzie strzelał, to przydomek “Amarena” mu nie grozi. Prędzej pseudonim pochodzący od nazwy jakiegoś zacnego, wytrawnego trunku.
Czy portugalski zaciąg podtrzyma niezłą passę? Konia z rzędem temu, kto to zgadnie. Czy okażą się warci aż 2,5 miliona w twardej walucie? To też spekulacje pisane palcem po wodzie, wszak Lech dzięki ich popisom tylko wymęczył zwycięstwo z Wisłą Płock i wyrwał remis z gardła Szachtiora Soligorsk. To jeszcze nie są futbolowe wyżyny, to nie są wyniki na miarę poznańskich aspiracji. Niemniej – prędzej te aspiracje zrealizują Amaral i Tiba, niż cała zgraja przeciętniaków, która urządziła sobie w ostatnich latach w Poznaniu ciepły kurwidołek.
Bo o wiele gorsza jest przesadna “aklimatyzacja” niż jej zupełny brak.
fot. 400mm.pl