Reklama

Czy jesteśmy światową potęgą lekkoatletyczną?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

24 lipca 2018, 10:47 • 11 min czytania 14 komentarzy

Tomasz Majewski, Paweł Fajdek, Adam Kszczot, minister sportu i turystyki Witold Bańka i wielu, wielu innych. W ciągu ostatniego roku to z ich ust mogliśmy usłyszeć, że światową potęgą faktycznie jesteśmy. Brzmi wspaniale i miło nas łechce, ale ile w tym prawdy? Postanowiliśmy to sprawdzić.

Czy jesteśmy światową potęgą lekkoatletyczną?

Rozwój

Wiecie, jak to jest. Jeśli w sporcie, w którym jeszcze stosunkowo niedawno było się – delikatnie rzecz ujmując – słabym, nagle zaczyna się zdobywać medale, to każdy z nich ceni się jeszcze bardziej. Inaczej srebro na mistrzostwach świata w lekkiej atletyce wyceniamy my, a inaczej Stany Zjednoczone. Chyba że byłoby to srebro na przykład Anity Włodarczyk – wtedy zastanawialibyśmy się co poszło nie tak. Dlaczego? Bo Polka od wielu lat pokazuje rywalkom, że jest poza ich zasięgiem. Tak to działa.

Wracając jednak – my byliśmy słabi, uwierzcie. Na mistrzostwach świata w 2007 roku zdobyliśmy całe trzy medale, wszystkie brązowe. Jasne, dwa lata później było znacznie lepiej (2-4-3), ale nie umieliśmy tego przekuć w sukces na dłuższym dystansie i z kolejnego światowego czempionatu jedyny krążek przywiózł nam Paweł Wojciechowski. Udało się tyle, że był on złoty. Dopiero od 2013 roku możemy mówić o stałym podnoszeniu się poziomu naszej lekkiej atletyki. Ale 10 lat temu nikt nie marzył o takich wynikach. A gdyby cofnąć się jeszcze bardziej…

Przemysław Babiarz, komentator i dziennikarz TVP:

Reklama

– Pamiętam jeszcze mizerię początku lat 90., kiedy, poza Robertem Korzeniowskim i Arturem Partyką, nikt nie mógł liczyć na medal, a nawet na zakręcenie się w okolicach podium. To był taki czas, gdy dogasało pokolenie, które nie wystartowało na igrzyskach w Los Angeles. Później Seul był dla naszej lekkiej atletyki bardzo słaby i dopiero w Barcelonie coś skubnął Artur Partyka. W porównaniu do lat 90. notujemy olbrzymi postęp. Nawet porównując z tym, na co mogliśmy liczyć na mistrzostwach Europy w Goeteborgu w 2006 roku. Policzmy tamte medale i szanse, a stwierdzimy, że mamy zdecydowanie mocniejszą reprezentację.

Teraz? Na ubiegłorocznych mistrzostwach świata zdobyliśmy dwa złota, dwa srebra i cztery brązowe medale. A mogliśmy więcej i lepiej, gdyby tylko zawody ułożyły się bardziej po naszej myśli. W Amsterdamie, przed dwoma laty wygraliśmy klasyfikację medalową. Na halowych mistrzostwach świata z tego roku, byliśmy w stanie zgarnąć pięć medali, w tym dwa złote. A tam przecież nie wystartowali m.in. nasi młociarze. Pozostaje zapytać: co się z nami stało przez ostatnie 10 lat?

Sebastian Chmara, wiceprezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, były wieloboista:

– Sądzę, że ta obecna kumulacja, to efekt spójnego systemu szkolenia, który jest w PZLA. Pewnie nie bez znaczenia jest też to, że są stałe dotacje finansowe, przede wszystkim z Ministerstwa Sportu czy od sponsorów. To powoduje, że ten komfort finansowy daje nam z kolei komfort w realizowaniu założeń szkoleniowych. Sądzę, że to tu działa wszystko po trochu – mamy odpowiedni system szkolenia, odpowiedni nabór, spokój finansowy i to w konsekwencji daje nam ten obraz. Myślę też, że są pewne efekty sukcesów, choćby w męskiej kuli, gdzie Haratyk i Bukowiecki to konsekwencja wcześniejszych wyników Majewskiego, który dał wzór – sprawił, że szkolenie, jakim był objęty, zostało „wytransferowane” do innych trenerów, a to z kolei pomogło zawodnikom, którzy dziś są w światowej czołówce. W rzucie młotem też możemy mówić o tym, że kierunek wyznaczyli Szymon Ziółkowski czy Kamila Skolimowska. Dziś mamy dzięki temu Fajdka, Nowickiego czy Włodarczyk, ale też dziewczyny takie jak Fiodorow i Kopron, które zdobywały medale na mistrzostwach Europy czy świata. Pewne wzorce i przykłady były inspiracją do tego, by ci zawodnicy osiągali dziś sukcesy.

Co ważne – nie zaniedbujemy przyszłości. Istnieje już kilka programów dla młodych adeptów lekkiej atletyki, nieźle działa wyszukiwanie talentów, które niegdyś u nas kulało. Nie odbywa się to wszystko już na zasadzie „kto się trafi, tego weźmiemy”. Chodzi o to, by takie talenty odnaleźć, nie czekając aż one ujawnia się same, bo to może się po prostu nie wydarzyć. Efekty takich strategii widać już w grupach młodzieżowych, a za kilka lat – miejmy nadzieję – zobaczymy je w seniorach.

Reklama

A co do seniorskiej rywalizacji – ciekawa jest jedna rzecz. Gdybyśmy raz jeszcze przywołali mistrzostwa świata z roku 2007, to dwa z trzech zdobytych w nich medali, przywieźli nasi płotkarze. Dziś o krążkach w tej dyscyplinie nie śmiemy marzyć. Mamy za to sukcesy w innych.

Uniwersalność

I to ilu! Wiadomo, że halowe mistrzostwa świata to te nieco mniej poważane w świecie – bo sezon pod dachem jest krótszy, bo wielu czołowych lekkoatletów odpuszcza, żeby nie nabawić się kontuzji, bo najważniejsze imprezy co roku rozgrywane są w lecie… Mimo wszystko, to wciąż zawody mistrzowskie, a medale na nich zdobyte cieszą nas równie mocno, co te z otwartego stadionu.

Dlaczego o tym piszemy? Bo wystarczy spojrzeć na ostatnie z takich zawodów – mistrzostwa świata w Birmingham, rozegrane w marcu tego roku. Zdobyliśmy tam pięć medali. Konkurencje? Bieg na 800 metrów mężczyzn, bieg na 1500 metrów mężczyzn, dwie sztafety 4×400 metrów i skok o tyczce mężczyzn. A na otwartym stadionie dołożylibyśmy do tego zapewne jeszcze rzut młotem, pchnięcie kulą, może udałoby się też uszczknąć coś w rzucie dyskiem czy – przy dobrej formie naszych reprezentantek – oszczepie.

Sebastian Chmara:

– Na pewno jesteśmy dzisiaj drużyną prawie kompletną. W wielu obszarach – biegach, skokach i rzutach – mamy zawodników, którzy są w stanie nawiązać bezpośrednią rywalizację z najlepszymi na świecie. Często jesteśmy w czołowych dziesiątkach światowych tabel, niekiedy nawet liderami. Lekkoatletyka jest dyscypliną wymierną, bardzo łatwo wyniki naszych zawodników zderzyć z tym, co jest na świecie. Tu odpowiedź nasuwa się sama – w jakimś stopniu mamy reprezentację kompletną, zawodników, którzy są w stanie nawiązać walkę o medale, nawet złote, na mistrzostwach świata czy, w tym roku, na mistrzostwach Europy. Myślę, że to bardzo mocna drużyna.

Wiadomo, że są dziury. Zawsze będą. Nie mamy takiego potencjału, jak Stany Zjednoczone, które mogą rządzić na świecie w niemal każdej dyscyplinie. Skok w dal czy sprinty to u nas konkurencje, w których sukcesów nie mamy od dawna i… raczej w najbliższym czasie się to nie zmieni. Choć wciąż mamy nadzieję, że może coś uda się osiągnąć Ewie Swobodzie.

Marek Plawgo, były płotkarz, medalista mistrzostw świata i Europy, opowiadał nam w niedawnym wywiadzie o sytuacji polskiej lekkiej atletyki:

– To jest Wunderteam na skalę naszych czasów. Tamten, w przeszłości, zdobywał medale na potęgę. Nasz wygrywa klasyfikację medalową mistrzostw Europy i na hali, i na stadionie. Te porównania absolutnie nie są na wyrost. Piękne jest to, że zdobywamy tych medali mnóstwo, ale nazwiska przy nich się zmieniają. To nie są tylko murowani kandydaci, ale i osoby, których się nie typowało. Widać, że mamy całe zaplecze i te medale nie są przypadkami. Za moich czasów to było raczej wyczekiwanie na talent. Ktoś się ujawnił, to brało się go pod skrzydła związku i zdobywał medale. Natomiast teraz ewidentnie widać, że ludzie, którzy osiągają te wyniki to już są produkty pewnej myśli, rozwiązań systemowych. Za moich czasów był to efekt przypadku – pojawił się talent, to go mamy. Teraz do tych talentów dokładamy mnóstwo ludzi, którzy 20 lat wcześniej nie mieliby szans.

Widzicie? Jest uniwersalność, jest też system. Ale czy aby na pewno jest to…

Wunderteam?

Podejrzewamy, że nie obejdzie się bez szczypty historii. Zresztą taką jak ta zawsze miło przypomnieć. „Wunderteam” to określenie reprezentacji, która była wielkim dziełem trenera Jana Mulaka, człowieka który zasłynął głównie jako trener długodystansowców, ale tak po prawdzie możemy oddawać mu zasługi również w kontekście innych dyscyplin. Dekada sukcesów (1956-1966) to jego sprawka. I warto o tym pamiętać.

Medale przywozili jednak lekkoatleci. Liczba tych, którzy przewinęli się przez Wunderteam sięgała blisko 300, ale najsłynniejsi z nich to m.in. Jerzy Chromik, Zdzisław Krzyszkowiak, Janusz Sidło, Barbara Janiszewska czy Edmund Piątkowski. Co istotne – poza pierwszą dwójką (3000 metrów z przeszkodami) pozostali rywalizowali w innych konkurencjach. I to było wówczas naszą największą siłą, to również uprawnia do porównań – to była reprezentacja tak uniwersalna, jaką tylko dało się stworzyć. Znakomitego zawodnika mieliśmy w niemal każdej konkurencji.

Wówczas – poza mistrzostwami Europy czy igrzyskami olimpijskimi – często rywalizowano w formule meczów pomiędzy dwoma reprezentacjami. I to przy okazji jednego z nich narodziła się nazwa tamtej reprezentacji. Co ciekawe, nadali ją nam dziennikarze z NRD, które wówczas z nami przegrało. Mieli jednak całkowitą rację, co nasi lekkoatleci tylko udowadniali w kolejnych latach. W 1958 roku potrafili oni pokonać USA, a z mistrzostw Europy przywieźć aż 8 (!) złotych medali. Osiem lat później niemal powtórzyli to osiągnięcie, zdobywając ich siedem.

Wiadomo, że to poziom, który wydaje się niemal nieosiągalny. Ale zmieniły się czasy – trudno o taką dominację, trudno o tak szerokie wyspecjalizowanie lekkoatletów. Jeśli więc ktoś chce mówić o „drugim Wunderteamie” – jest do tego uprawniony. Choć Sebastian Chmara patrzy na to nieco inaczej:

– Unikam takich sformułowań. Wunderteam był jeden, to były inne czasy i zawodnicy. Natomiast z pewnością dziś mamy bardzo mocną drużynę. Na wszystkich ostatnich dużych imprezach byliśmy widoczni, walczyliśmy tam o sukcesy, zresztą z powodzeniem. Ja nie mówiłbym jednak o Wunderteamie, tylko o drużynie marzeń. 

Przekłamania

No dobrze. Skoro wszystko wygląda tak dobrze, to czemu w ogóle zastanawiamy się, czy jesteśmy światową potęgą? Odpowiedź jest prosta: główne argumenty, których ostatnio się używa, nieco zakrzywiają obraz. Począwszy od klasyfikacji medalowych, które przywoływaliśmy tu wcześniej, aż po niedawny Puchar Świata, gdzie wylądowaliśmy na drugim miejscu. Zacznijmy od tego ostatniego.

Jasne, jesteśmy w stanie się zgodzić, że rację miał Adam Kszczot, który mówił, że samo zaproszenie na taką imprezę jest wyróżnieniem i stawia nas w gronie potęg. Bo przy rozsyłaniu tychże brano pod uwagę właśnie siłę reprezentacji. Jednak już nasz wynik mógłby być nieco gorszy, gdyby tylko inne ekipy potraktowały tę rywalizację całkowicie poważnie.

Przemysław Babiarz:

– Amerykanie nie musieli się w pełni mobilizować, żeby wygrać z ogromną przewagą. Jednak ani Niemcy, ani Francja czy nawet Wielka Brytania, mimo że była u siebie, nie skrzyknęli najmocniejszych lekkoatletów. Dość dobrze wypadła Jamajka, której nie posądzalibyśmy o wszechstronność. A był taki moment, że nie wyprzedzaliśmy jej o wiele punktów. Wiadomo, że do lekkiej atletyki można podchodzić drużynowo, zliczać punkty, odzywa się tu taki duch lat 50. i 60.. To jest ciekawe, bo powoduje, że jest sens uprawiać lekką atletykę nawet, gdy nie biega się na poziomie finału olimpijskiego. W innym przypadku każdy, kto notowałby wynik w granicach 10,20 na 100 metrów machnąłby ręką i powiedział, że to mu nic nie da. A w reprezentacji taki ktoś się przydaje. Oczywiście można też mierzyć potęgę lekkiej atletyki rekordami świata, medalami olimpijskimi czy mistrzostw świata. Wtedy też jesteśmy krajem mocnym, ale czy potęgą? Nie sądzę.

Przypomnijmy też, że drugie miejsce zajęliśmy w dużej mierze dzięki kontuzji jednego z Brytyjczyków, który miał wystartować w sztafecie. Oczywiście, moglibyśmy wygrać z Wyspiarzami i bez tego, ale przez ten uraz już przed startem byliśmy pewni, że zajmiemy drugie miejsce. Nieco inne światło na nasz występ rzuca jednak Sebastian Chmara, który przypomina, że i u nas zabrakło kilku ważnych postaci:

– U nas też ten skład nie był najmocniejszy. Zawodnicy, którzy chcieli się przygotować do mistrzostw Europy mogli nie brać udziału, choć większość skorzystała z możliwości startu. Trochę dziur jednak było: wciąż nie mamy Angeliki Cichockiej, brakowało też m.in. Kamili Lićwinko, która jest w ciąży. Jakbyśmy przeanalizowali sobie to na spokojnie, to można by było się pokusić o zmiany, aczkolwiek w innych reprezentacjach też tak było, może i bardziej niż u nas. Może przy najmocniejszych składach nie zdobylibyśmy miejsca drugiego, ale gdybyśmy zajęli 3-4 pozycję, to też dałoby się taką tezę wysnuć. Ponadto samo zaproszenie na taką imprezę już o tym świadczy. Skoro jest się w tej ścisłej ósemce najwyżej notowanych drużyn lekkoatletycznych, to pozwala to bronić tezy, że jesteśmy jedną z potęg.

A co z tymi klasyfikacjami medalowymi? Cóż, zasady ich ustalania są dość jasne – najpierw liczą się złote medale. Można zdobyć dziesięć srebrnych, jednak wyżej notowana i tak będzie reprezentacja z jednym, ale złotym, krążkiem. To słabość zerkania na te tabele, aczkolwiek również motywacja (o ile ktoś potrzebuje dodatkowej) by zawsze mierzyć w pierwszej miejsce. Gdybyśmy mieli rekomendować coś znacznie bardziej wymiernego, to byłaby to z pewnością klasyfikacja punktowa, gdzie za określone miejsce w pierwszej ósemce otrzymuje się ustaloną liczbę punktów.

Jak więc wyglądało to na przestrzeni ostatnich lat?

  • mistrzostwa świata 2013 – 10. miejsce, 44 punkty
  • mistrzostwa Europy 2014 – 5. miejsce, 132 punkty
  • mistrzostwa świata 2015 – 8. miejsce, 68 punktów
  • mistrzostwa Europy 2016 – 3. miejsce, 149 punktów (mimo wygrania klasyfikacji medalowej!)
  • mistrzostwa świata 2017 – 4. miejsce, 86 punktów

Wniosek

Co rzuca się w oczy? Stały wzrost, który pozwala nam pretendować do miana światowej potęgi i uprawnia do wygłaszania takich opinii. Czwarte miejsce na świecie, trzecie w Europie – to lokaty, jakich nie da się lekceważyć. Dobijamy do grona najlepszych, ale wciąż jest to czas teraźniejszy. Brakuje nam bowiem utrzymania tego poziomu, by móc się do niego zaliczyć bez żadnych wątpliwości.

I od tego będą najbliższe lata – tegoroczne mistrzostwa Europy to dla nas szansa na dwa osiągnięcia. Po pierwsze, obronienie tytułu najlepszych w klasyfikacji medalowej, co, jak twierdzi Sebastian Chmara, będzie bardzo trudne, bo „gdy bronisz takiego osiągnięcia, już nic przed tobą nie ma, można tylko spaść”. Po drugie, wspięcie się na szczyt klasyfikacji punktowej. To nie mrzonka – w Amsterdamie, przed dwoma laty, brakowało nam 23 punktów.

Jeśli od tamtego czasu się rozwinęliśmy (a wierzymy, że tak jest), to czas to udowodnić, potwierdzając nasz status, na razie europejskiej, a za rok światowej potęgi. Tak by w tytule takiego tekstu za dwa lata nie było już znaku zapytania.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. FotoPyk

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

14 komentarzy

Loading...