Zamiast odprawy przed ważnym etapem, czas z kobietą. Zamiast suplementów diety, szklaneczka whisky i baranina z grilla. Zamiast koncentracji, nocne łupanie w karty w zadymionym pomieszczeniu. Zamiast normalnego domu pełnego ciepła, toksyczny rodzinny harem. Jacques Anquetil robił wiele, żeby przegrać swoją karierę, ale i tak wygrał Tour de France pięć razy, zostając tym samym legendą Wielkiej Pętli. Kto wie, kiedyś jego wynik sportowy być może zostanie pobity, ale na pewno nie z takimi fajerwerkami.
„Przede wszystkim ciężka praca…”. „Zawsze przychodzę pierwszy na trening i ostatni z niego wychodzę…”. „Daję z siebie 110 proc…”. „To rodzina daje mi siłę…”. Czasami aż nie warto pytać sportowców o ich receptę na sukces, bo większość z nich przepis na wygrywanie ma podobny. Tymczasem reguła Jacquesa Anquetila była oryginalna.
– Przede wszystkim muszę chcieć walczyć. Ale jeśli będę zbyt zdyscyplinowany, stracę tę wolę walki. Dlatego to nie jest tego warte. Muszę żyć normalnie – powiedział kiedyś monsieur Jacques.
Le Tour
Urodzony w 1934 r. Anquetil jako pierwszy w historii wygrał Tour de France pięć razy. Dokonał tego w 1957 r., a następnie w latach 1961-1964. Tyle samo zwycięstw mają jeszcze jego krajan Bernard Hinault, Belg Eddy Merckx oraz Hiszpan Miguel Indurain, ale wszyscy oni jedynie wyrównali jego osiągnięcie.
Francuz, paradoksalnie, należy jednak do tych mistrzów Wielkiej Pętli, na których kibice kręcili nosem najbardziej. Chodzi oczywiście o styl w jakim wygrywał. Anquetil był bowiem kolarskim minimalistą, pragmatykiem, zawsze robił dokładnie tyle, ile akurat potrzebne było do wygrania. Po jednym z wyścigów, mając nad kolejnym zawodnikiem 12 sekund przewagi, powiedział dziennikarzom, że to było aż 11 sekund więcej, niż było konieczne. Cały on.
Został zapamiętany jako gość wygrywający przede wszystkim bardzo dobrą jazdą na czas. To była jego siła, ponieważ kiedy peleton wjeżdżał w góry, już taki wystrzałowy nie był. Nie porywał się na szaleńcze ataki, kręcił tyle, ile akurat wymagała sytuacja, a jak trzeba było jechać na przetrwanie, to jechał na przetrwanie. Kibice nie kochali takiej kolarskiej stylistyki. Zdarzało się, że był przez nich nawet wygwizdywany na trasie i obrzucany wyzwiskami. Siedząc na rowerze sprawiał wrażenie zimnego taktyka, po którym wszystko spływało jak woda po kaczce, ale po latach jego współpracownicy wspominali, że później potrafił siedzieć i beczeć w hotelowym pokoju. Bo sława go kręciła, chciał być kochany.
Zwycięstwa we francuskim klasyku to najpiękniejsza karta w karierze Anquetila, ale oczywiście nie jedyna. Przede wszystkim dwukrotnie w karierze wygrał dwa wielkie toury w jednym sezonie – w 1963 r. oprócz TdF padła hiszpańska Vuelta, a rok później także Giro d’Italia. Do tego należy zaliczyć jeszcze dziewięć wygranych w Grand Prix des Nations będącym wówczas najważniejszą czasówką w sezonie, pięć triumfów w Paryż-Nicea, zdobycie Liege-Bastogne-Liege, Gandawa-Wevelgem oraz ustanowienie rekordu świata w jeździe godzinnej (46,159 km z 1956 r., aktualny Bradleya Wigginsa wynosi 54,526 km).
Do historii przeszedł również jego niebywały wyczyn z 1965 r., kiedy to wygrał najpierw tygodniowe Criterium du Dauphine Libere (1565 km), a już kolejnego dnia klasyk Bordeaux-Paryż (557 km). Na taki diabelski pomysł wpadł dyrektor sportowy zespołu Raphael Geminiani. Partnerka kolarza Janine powiedziała mu wtedy, że jest szaleńcem, ale sam Jacques uznał, że da radę.
Anquetil wygrał oczywiście pierwszy wyścig. Po zejściu z roweru o 17 nie było jednak czasu na świętowanie. Wziął szybki prysznic, o 17.20 pobiegł na obiad, podczas którego zjadł tatara zapijając go dwoma piwami, a już o 17.50 był w drodze na lotnisko (jego samochód z rowerami na dachu eskortowała policja). Plotka niesie, że samolot podstawił mu sam generał Charles de Gaulle. Anquetil w Bordeaux zameldował się o 19, a wyścig ruszał o północy. Chociaż w nocy lało jak z cebra, a on miał za sobą jedynie krótką drzemkę, pędził ile sił w nogach. O 8 miał jednak poważny kryzys – chciał zrezygnować i nawet wsiadł już do samochodu swojej ekipy. Do dalszej jazdy przekonała go bardzo ostra interwencja Geminianiego. O 15 jako pierwszy minął linię mety.
Skubaniec.
Impreza
To aż niebywałe, że takich rzeczy dokonał ktoś, kto tak hulaszczo się prowadził. Życie Anquetila było bowiem jedną, wielką imprezą. Jak obrazowo przyznał kiedyś wspomniany już Geminiani, jego podopieczny miał wybuchową wątrobę i komputer w głowie. – Anquetil chciał zarabiać pieniądze, ale nie chciał zbyt wiele za to płacić. On po prostu nie chciał zakłócać swojego stylu życia. Chciał żyć jak wszyscy inni, ale jednocześnie być mistrzem. Nikt inny nie mógłby tego zrobić – mówił.
– Bardzo kochał życie. Ale musiało to być życie na pełnej prędkości – opowiadała jego żona Janine.
Co to znaczy? Miał zwyczaj, że w noc poprzedzającą wyścig grał w karty (najczęściej w brydża) i raczył się dużymi ilościami szampana. Posiłek? Dziennikarze podpatrzyli, że potrafił wsunąć w siebie trzy talerze mięsa, zapić to winem lub wspomnianym szampanem, a przerywnikiem między daniami obowiązkowo była brandy.
Jego nastawienie do sportu dobrze obrazuje historia z jednodniowego wyścigu Ronde du Rasoir. Anquetil został tam zaproszony, ale nie mógł dogadać się z organizatorami co do wysokości gaży za sam udział. Skoro kasa się nie zgadzała, Francuz uznał, że zamiast pojechać, wyskoczy na imprezę. Pił przez całą noc z przyjaciółmi i wrócił do hotelu nad ranem. Wtedy do jego drzwi zapukał przedstawiciel organizatora wyścigu. Przyniósł odpowiednią sumę pieniędzy i Jacques dopiero wtedy zgodził się wsiąść na rower. Kiedy stanął na starcie, miał za sobą pół godziny snu i wyglądał mocno nieświeżo. Był nieogolony (zupełnie nie w jego stylu!), jechało od niego alkoholem i organizatorzy zaczęli się poważnie obawiać, czy nie zaliczy wywrotki już na starcie. Dlatego dostał fory: ustawiono go na czele grupy, a inni kolarze mieli nie atakować go zaciekle na pierwszych metrach. I Anquetil jak zaczął pierwszy, tak pierwszy zakończył ponad 200-kilometrowy wyścig. Ponoć pierwszy kwadrans był dla niego żołądkowym koszmarem, ale kiedy później poczuł się lepiej, rządził niepodzielnie. Uczestnicy wyścigu wspominając po latach tamtą imprezę, mówili o „pogoni za pijakiem”.
Przez taki styl życia omal nie stracił jednak szansy na zdobycie piątego zwycięstwa w Tour de France w 1964 r. Przed jednym z decydujących etapów, kiedy większość kolarzy regenerowało siły korzystając z wolnego dnia, on wybrał się na bankiet VIP. Standardowo drinkował i objadał się baraniną z grilla, dlatego jak łatwo się domyśleć, kolejnego dnia suty posiłek mocno zalegał mu na żołądku. A do tego jego największy rywal Raymond Poulidor był w dobrej formie. Kiedy wygrana zaczęła się wymykać z rąk Anquetila, dyrektor zespołu musiał zacząć działać. Legenda głosi, że chwycił się ostatniej deski ratunku: wyszperał gdzieś butelkę szampana, prawdopodobnie trzymaną na wypadek zwycięstwa, wlał alkohol do bidonu i podał kolarzowi. Uznał, że albo mu to całkowicie zaszkodzi, albo pozwoli się obudzić. Pomogło. Anquetil pozbierał się, utrzymał przewagę, a później wygrał swój piąty francuski klasyk.
Jakim cudem ktoś taki potrafił być zarówno znakomitym wodzirejem, jak i znakomitym kolarzem? Zdaniem fachowców, jego sukces tkwił w technice jazdy i nietypowej budowie ciała. – Nigdy nie widziałem kogoś, żeby tak pedałował. Nigdy! Potężni faceci z dziesięcioletnim doświadczeniem mocno naciskali na pedały, a on, mniejszy, z nogami chudymi jak u kanarka, naciskał dwa razy mocniej. On był fizycznie nienormalny. Dla mnie, Anquetil był genetycznym cudem – mówił dziennikarz Michel Drucker.
Raphael Geminiani powiedział po śmierci kolarza, że powinno się przeprowadzić autopsję jego ciała. Był pewien, że naukowcy odnaleźliby coś niezwykle rzadkiego z biologicznego punktu widzenia. Ustalono zresztą, że serce Anquetila było znacznie większe niż u przeciętnego kolarza. Specjaliści podkreślali też, że miał nadnaturalnie mocne plecy, chociaż nigdy nie był gladiatorem.
Doping
Trzeba pamiętać, że w szczytowym momencie kariery Anquetila nie było czegoś takiego jak obowiązkowe kontrole antydopingowe. Przykładowo w Tour de France pierwsze oficjalne badania przeprowadzono dopiero w 1966 r. Kto wie, być może tylko temu Francuz zawdzięcza fakt, że nikt nie odważył się wymazać go z kart historii Wielkiej Pętli, tak jak później stało się z Lancem Armstrongiem, który konsekwentnie nawożony wygrał tam siedmiokrotnie.
On sam nigdy jednak nie próbował się wybielać. Ba, jeszcze w czasie kariery pytany przez dziennikarzy o wspomagacze wypalił: – Czy wy naprawdę myślicie, że kolarze pokonują taką trasę tylko na wodzie mineralnej? Zawodnicy od 50 lat biorą stymulanty. Jasne, moglibyśmy jeździć bez nich, ale wtedy pedałowalibyśmy w tempie 15 mil na godzinę, a nie 25. Od kiedy zmusza się nas do coraz szybszej jazdy i coraz lepszych wyników, musimy brać stymulanty.
Francuz był na tyle szczery, że kiedyś pokazał nawet żurnalistom tabletki, które łyka. Po latach można było jednak znaleźć wzmianki o znacznie mocniejszych „dodatkach” – kolarz miał regularnie zażywać m.in. morfinę i amfetaminę. Mimo że jego szczerość bulwersowała część zawodników i kibiców, doczekał się nawet Legii Honorowej, a więc najwyższego francuskiego odznaczenia państwowego. Odbierał je z rąk de Gaulle’a. Głowa państwa została ponoć zapytana przy tej okazji, co sądzi o dopingowych praktykach, ale nawet on nie widział w tym problemu. Polityk miał wtedy powiedzieć, że dla niego najważniejsze było to, że dzięki kolarzowi na największych wyścigach grana jest „Marsylianka”.
Co ciekawe, kiedy w 1997 r. kanał France 2 wyprodukował chyba najbardziej znany film dokumentalny o gwieździe – „Le Mystere Anquetil” – o dopingu nawet się tak nie zająknięto.
Rodzinka
Oklepane powiedzenie mówi, że taka historia to znakomity scenariusz na film, ale w przypadku Jacquesa Anquetila bardziej pasowałby brazylijski tasiemiec. Jego życie prywatne było po prostu tak pokręcone, że aż trudno uwierzyć w niektóre fakty.
Żonę Janine odbił swojemu lekarzowi, który prywatnie był też jego dobrym kolegą. Historia miłosna omal nie zakończyła się tragedią, bo kiedy kobieta zażądała rozwodu, doktor zagroził, że już nigdy nie zobaczy dwójki ich dzieci. Janine próbowała przez to popełnić samobójstwo, ale cudem uratowała ją gosposia. Później przez pewien czas była też trzymana przez męża pod kluczem, ale ich drogi w końcu się rozeszły i mogła zacząć wspólne życie z kolarzem. Janine później była zresztą w pewnym sensie jego menadżerką i towarzyszyła mu podczas wyścigów.
A teraz prosimy o skupienie.
Pod koniec lat 60. nowa rodzina zamieszkała w okazałym zamku w Rouen w Normandii. On, Janine i jej dwoje dzieci z poprzedniego związku: Alain oraz Annie. Anquetil pociechy żony akceptował, ale marzył o swoim dziecku z wybranką. Problem w tym, że ta nie mogła mu dać potomstwa, ponieważ została w przeszłości wysterylizowana. Kolarz zaproponował więc skorzystanie z usług surogatki, ale jego ukochana nie chciała się na to zgodzić. Zamiast tego wpadła na inny pomysł – poprosiła, żeby Jacques spłodził dziecko z jej 18-letnią córką Annie. Ta, chociaż była w szoku usłyszawszy taką propozycję, zgodziła się, ponieważ kolarz zawsze jej się podobał. Poza tym czuła, że on również darzy ją względami. Z tego układu urodziła się Sophie. Dziewczynka była wychowywana w przeświadczeniu, że ma ojca i dwie matki. „Misja prokreacyjna” zamieniła się jednak w trójkąt, który trwał przez kolejnych 12 lat. Anquetil miał po prostu dwie sypialnie.
Ale to nie koniec. Jak opisywał Paul Howard w książce „Sex, Lies and Handlebar Tape” będącej biografią kolarza, w pewnym momencie syn Janine, Alain, przyprowadził do zamku swoją żonę Dominique. Jacques lubił swojego pasierba, ale jego małżonka nie akceptowała chorego układu, który panował w Rouen. Na początku lat 80. rodzina zaczęła się kłócić, co doprowadziło do wyprowadzki Annie. Były kolarz zaczął ją szantażować mówiąc, że jeśli nie wróci, to on poderwie… Dominique. I tak też właśnie zrobił. To było już za wiele nawet dla Janine, która zdecydowała się od niego odejść. Tak rozpadł się harem Anquetila.
W 1986 r. Dominique urodziła mu syna Christophera. Chociaż chcieli układać swoje zamkowe życie na nowo, wszystko przekreśliła śmierć gwiazdora, który cierpiał na raka żołądka. Miał 53 lata.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI