Odkąd dziewięć lat temu rozpoczął swoją przygodę z MMA, stoczył 23 walki. Przegrał dwie, choć dziś jedną oficjalnie uznaje się za „bez rozstrzygnięcia”. Wszedł na szczyt wagi półciężkiej, po czym wrócił (bo od niej zaczynał) do wyższej kategorii i tam zrobił dokładnie to samo. A wszystko to bez zbędnego szumu, trash talku i skandali. Daniel Cormier po prostu robił swoje.
Przed walkę ze Stipe Miociciem nie był faworytem bukmacherów. Ich przewidywania znokautował – wraz z rywalem – już w pierwszej rundzie. Bez strachu, bez presji. Wszedł do oktagonu z jednym pasem, wyszedł z dwoma. Jest drugim w historii fighterem, który równocześnie trzyma mistrzostwo dwóch kategorii. Pierwszym z nich był Conor McGregor.
Jeśli Irlandczyk stanął wam teraz przed oczami, to wyrzućcie ten obraz z głowy. Cormier to jego absolutne przeciwieństwo.
Sylwetka
Dobra, zacząć trzeba od wyjaśnienia tego, co w tytule, bo inaczej znajdzie się ktoś, kto zarzuci nam, że obrażamy Amerykanina i wszystkie otyłe osoby, jakie znamy. Otóż Daniel ma ogromny dystans do swojej sylwetki. Do dziś wspomina sytuację, gdy – w trakcie przygotowań do pierwszych walk – jego manager, Bob Cook, zobaczył go w Las Vegas. Cormier trenował, a uwagę na niego zwrócił DeWayne Zinkin, biznesowy partner Cooka. Dialog między nimi tą dwójką wyglądał mniej więcej tak:
– On będzie naprawdę dobrym wojownikiem.
– Kto? Ten niski, gruby gość?
To ostatnie zdanie padło z ust Cooka. Dziś on, jak i zapewne wielu innych, musiałoby Cormiera po prostu przeprosić. Ale ten zapewne tego nie oczekuje – często żartuje nawet, że jest jedynym zawodnikiem, który brawa utrzymuje za to, że mieści się w limicie wagowym. No, do ostatniej walki nie musiał się starać – po dłuższym czasie spędzonym w kategorii półciężkiej, przeskoczył wyżej, wracając do swoich korzeni.
A jeśli nam nie wierzycie, to zobaczcie poniższy teledysk. Sam Cormier mówił o nim tak:
– Nie uważam nakręcenia tego wideo za błąd, choć mam znajomych, którzy tak myśleli. Moje dzieci uważały, że jest śmieszne, a ostatecznie to się właśnie liczy. Pamiętam, że gdy je robiliśmy, Sean, mój przyjaciel, po prostu go nie lubił. Kiedy jednak zobaczył zakończenie, stwierdził, że nie było tak źle, jak to wyglądało, gdy je kręciliśmy. Moje dzieci je naprawdę lubiły i to się liczy.
Jak to się teraz mówi – czyste złoto. Ale uwaga! To nie tak, że Cormier nie ma dietetyka. Wręcz przeciwnie. Opowiadał nawet o tym w jednym z wywiadów:
– Żywi mnie niemal wszystkim. Jestem z Luizjany, więc lubię to, co się tam je. Czerwona fasola, ryż, takie rzeczy. Nie mogę ich jeść pomiędzy treningami i w trakcie obozów. Dan, pobłogosławcie jego małe serce, próbuje i próbuje. Daje mi coś, co nazywa „zdrową czerwoną fasolą i ryżem”. Bierze czerwoną fasolę, wkłada do niej kurczaka i wszystko kładzie na ryż z kalafiora. Naprawdę podoba mi się jego wysiłek, ale nigdy więcej nie rób mi czerwonej fasoli i ryżu z kalafiora, bracie.
No dobra, ale jak to właściwie możliwe, że z taką sylwetką jest w stanie wygrywać z najgroźniejszymi facetami na świecie? Przecież wygląda to tak, jakby do oktagonu mógł wskoczyć każdy z nas. Zapytaliśmy o to Pawła Kowalika, managera kilku zawodników UFC, m.in. Oskara Piechoty:
– Czasem wyciekają zdjęcia Daniela, gdy jest na plaży bez koszulki. Wydaje się wtedy, że nad morze przyjechał jakiś gość prosto zza biurka. Nie jest ani wysoki, jest masywnej budowy, a miewał nawet problemy z tym limitem 205 funtów. Sam ma spory dystans do siebie, nie ukrywa, że lubi podjeść, to jest dla niego ważne. Może to daje mu taki luz i komfort, którego nie dawałaby mu restrykcyjna dieta. Są zawodnicy, którzy odchudzani na siłę gubią swoje walory. Pokazał, że to działa, sylwetka nie walczy i to nie sport dla kulturystów. Mimo wszystko daje pozytywny przykład.
Zapasy
No dobra, ale jak to się właściwie stało, że taki gość trafił do MMA w wieku 30 lat? Cóż, cofnąć musimy się aż do… jego dzieciństwa. Mały Daniel był wielkim fanem WWE, czyli tego, co my znamy po prostu jako wrestling. Tak, chodzi o te „udawane” (bo takie nie do końca są) i reżyserowane (a takie już jak najbardziej) walki. Sam wspomina, że – wraz z kilkoma znajomymi – na tyłach jego domu zrobili sobie miejsce do przeprowadzania własnych pojedynków. Podczas jednego z nich zobaczył ich trener lokalnej drużyny zapaśniczej i zachęcił, by przyszli na trening. Spodziewali się ringu i naśladowania Hulka Hogana, okazało się, że weszli na zapaśniczą matę. Daniel podjętej decyzji już nie zmienił, choć fanem WWE pozostał do dziś.
Jako zapaśnik radził sobie naprawdę nieźle. Trenował go legendarny w USA Steve Lampe i już samo to dawało mu swego rodzaju przewagę nad rywalami. Daniel wygrał ogólnokrajowe juniorskie mistrzostwa dwa lata z rzędu – w 1998 i 1999 roku. Później wskoczył do NCAA, gdzie jego kariera nieco wyhamowała. W 2001 roku po raz pierwszy zmierzył się z Caelem Sandersonem, czyli gościem, którego postać miała go prześladować. Przegrywał z nim zawsze, gdy wydawało się, że jest bliski mistrzostwa czy też złotego medalu. Zresztą Sanderson w uniwersyteckich zapasach był niepokonany.
W 2004 roku obaj pojechali na igrzyska do Aten, ale startowali w różnych kategoriach wagowych. Sanderson zdobył złoto, a Cormier w swojej – jak to z nim bywało w zapasach – wylądował na czwartym miejscu. Przez kolejne cztery lata Daniel spisywał się nieźle, zmierzając po swój jedyny medal na imprezie o randze światowej – brąz na mistrzostwach w Baku. W trakcie igrzysk w Pekinie miał być jednym z faworytów, ale przeszkodził sobie sam.
– Cóż, popełniłem wtedy wiele pomyłek. Nie traktowałem poważnie wagi, nie trzymałem diety, nie byłem profesjonalistą podczas przygotowań do igrzysk w 2008 roku. Stałem się za duży, potem musiałem zrzucić mnóstwo kilogramów. Teraz potrafię unikać takich sytuacji, to była lekcja. Wtedy, żeby zrzucić wagę do limitu, musiałem potraktować się tak radykalnie, że moje ciało nie zniosło utraty wody. Przez kilka dni po tym incydencie byłem w szpitalu, myśleli, że mam niewydolność nerek.
To był koniec jego zapaśniczej kariery. Nie taki, jaki by sobie wymarzył, to z pewnością. Ale Daniel Cormier jest tym typem osoby, która tragedie przekuwa w sukcesy. Robił tak całe życie.
Los
Gdy miał zaledwie siedem lat, zginął jego tata, zastrzelony przez… ojca swojej żony. Drugiej, pierwszą była matka Cormiera. Wszystko wydarzyło się w 1986 roku, w trakcie Święta Dziękczynienia. Dziś wspomina, że to w dużej mierze fakt posiadania „drugiego taty” pomógł mu przejść przez tamte wydarzenia.
– Kiedy straciłem ojca, był mi trudno, ale ponieważ byłem młody, a Percy, mój ojczym był dla mnie dużym wzorem, to właśnie on i moja matka byli w stanie nauczyć mnie, że już nie zobaczę mojego taty, ale mam takiego – osobę, która naprawdę stara się o mnie troszczyć i prowadzić przez życie. Moja mama i tata rozwiedli się przed tym, więc spędziłem z Percym już cztery lata, gdy to się wydarzyło.
Później, gdy Cormier był w szkole średniej, w wypadku na drodze zmarł jego kuzyn. Po roku stracił też przyjaciela z college’u, w osobie Daniela Lawsona, gdy rozbił się samolot z nim na pokładzie. Najtrudniejszą chwilą w jego życiu była jednak bez wątpienia strata córki. Kaedyn miała zaledwie trzy miesiące, gdy zginęła w wypadku. To był niewyobrażalny pech – w aucie Daniela nie działała klimatyzacja, więc jechała w innym samochodzie, w który uderzyła ciężarówka. Dziewczynka nie miała szans, a Cormier był tym wydarzeniem totalnie zdruzgotany. Przez długi czas niemal nie wychodził z domu, praktycznie w ogóle nie przygotowywał się też do występu w igrzyskach z roku 2004. W końcu wrócił na matę, co już wiecie, ale o córce pamięta do dziś:
– Nie było wskazówek, książek czy czegokolwiek do przeczytania, nie wiedziało się, jak poradzić sobie z taką stratą. Nie ma nic, co mogłoby ci pomóc poradzić sobie z tym lepiej, gdy tracisz coś tak cennego i bliskiego. Potem zacząłem opierać się na bliskich mi ludziach i zapytałem sam siebie: „Czy to będzie cię wiele kosztować, czy też stanie się siłą i inspiracją?”. Wszystko, co robiłem w moim życiu przez długi czas, było dla Kaedyn. Od momentu, gdy zmarła, do 2011 roku, gdy urodził się Daniel. Zawsze była światłem, które mnie prowadziło. Wciąż nim jest.
Po wspomnianych wcześniej, fatalnych przygotowaniach do igrzysk w Pekinie, Daniel leżał w domu i nie robił nic poza graniem na konsoli. Gdy dobił do pierwszej setki najlepszych zawodników w NBA 2k9 doszedł do jedynego słusznego wniosku: skoro poświęcił tyle czasu na grę, że znalazł się tak wysoko w rankingu, to może warto byłoby skupić się na czymś innym?
Pojawił się pomysł z MMA. Naturalny dla byłego zapaśnika. Cormierowi spodobała się ta idea. Dziś, po dziewięciu latach od tamtych chwil, coraz więcej osób pyta: czy to…
GOAT?
Wiecie jak jest z dyskusjami o najlepszych w historii. Pelé czy Maradona? Federer czy Nadal? Małysz czy Stoch? Mnóstwo tego. Każdy może brać pod uwagę co innego, każdy może uważać za najlepszego kogoś innego. Zresztą, doskonale widać to po światowych mediach. Polecamy wpisać frazę „Daniel Cormier GOAT” w Google, sami zobaczycie. Dlatego my nie zamierzamy zgrywać ekspertów w tej dziedzinie, a po prostu zapytaliśmy tych, którzy nimi są, bo MMA oglądają od wielu lat:
Jacek Adamczyk, dziennikarz strony mmarocks.pl:
– Cormier na pewno jest obecnie w TOP 3. Może jeszcze nie jest najlepszy, dajmy mu trochę czasu. Ja będę się upierał, że najwybitniejszą postacią pod każdym względem był Fiodor Jemieljanienko. Daniel Cormier swoją popularnością i tym wszystkim co zrobił, chyba jeszcze mu nie dorównuje. Jest trochę niedoceniany, niezauważany. To nie jest gość, który wzbudzał dodatkowe zainteresowanie, bo nigdy nie miał takiego wydarzenia, na które wszyscy zrobiliby „WOW!”. Wygrywał, konsekwentnie parł do przodu. W tej chwili jest w pierwszej trójce, z ogromnym potencjałem na to, żeby rzeczywiście zostać najlepszym, jeśli dalej będzie prezentował się w ten sposób.
Paweł Kowalik:
– Czy jest najlepszym zawodnikiem w historii dyscypliny? Moim zdaniem nie, uważam, że wciąż Georges St-Pierre czy Anderson Silva mają lepsze dokonania, dłuższe pasma zwycięstw i to oni są najlepsi, ale Daniel tą walką ze Stipe Miociciem doszusował do takiego TOP 5 w historii światowego MMA.
Podsumujmy zresztą jego osiągnięcia: wygrany turniej Grand Prix organizacji StrikeForce, bilans walk MMA 21-1 (1), pas wagi półciężkiej UFC, pas wagi ciężkiej UFC, druga osoba, która dzierżyła pasy dwóch kategorii naraz i (prawdopodobnie) pierwsza, która będzie ich w takiej sytuacji bronić, bo Conor McGregor nigdy tego nie zrobił. W walce o pas wagi ciężkiej pokonał Stipe Miocicia, czyli gościa z najdłuższą passą udanych obron tego właśnie mistrzostwa. To budzi respekt, ale z drugiej strony… Miocić to nie zawodnik z najwyższej możliwej półki. Wiemy, brzmi jak herezja, więc na potwierdzenia macie słowa Jacka Adamczyka:
– Nie chcę tutaj się mądrzyć – bo to już się wydarzyło się i nagle będę zgrywał wielkiego bohatera, który to przewidział – ale w różnych rozmowach, jakie odbywaliśmy w kręgach osób zainteresowanych MMA, mówiłem, że Miocić to zawodnik, który nie dorównuje Cormierowi, mimo tego że ten ostatni dopiero wracał do wagi ciężkiej. Mówi się, że Stipe to najwybitniejszy mistrz wagi ciężkiej, bo miał najwięcej obron, ale waga ciężka jest teraz troszkę „koślawa”, mamy delikatny kryzys. Są próby rozwiązania tego, co do końca się nie udaje i pokłosiem tego stało się to, że mistrzem został Miocić. W normalnej sytuacji najprawdopodobniej nie doszedłby tak wysoko.
No i jest jeszcze jeden problem. Na imię mu…
Jon Jones
Gdyby tylko Jones był poza ringiem taki, jak Cormier – rodzinny, ułożony, ceniący sobie spokój i relaks, preferujący zabawę z dziećmi ponad imprezy – to zapewne byłby dziś nie tyle pretendentem do miana najlepszego, co najlepszym w historii właśnie. Sęk w tym, że Jon ma za sobą wpadki dopingowe, skandale natury obyczajowej i najpoważniejszy, gdy wjechał swym autem w kobietę w ciąży. Mimo tego wszystkiego dwukrotnie zdołał pokonać Daniela Cormiera.
A Cormier go nienawidzi. Nienawidzi tego, jak Jones marnuje swoją karierę, bo po prostu nie potrafi tego pojąć. Postawcie się zresztą na jego miejscu, w roli gościa, którego etyka pracy nigdy nie budziła zastrzeżeń. Przegrywacie w swej karierze dwie walki, obie z gościem, który bierze doping, pije, pali, nie przestrzega żadnych reguł. Jest po prostu z innej bajki.
Żeby było jeszcze weselej dodajmy, że w drugim z tych pojedynków tracicie pas mistrzowski…. tylko po to, by odzyskać go niedługo po tym, bo w organizmie rywala wykryto niedozwolone środki. Już po pierwszej z tych walk Cormier wypowiadał się tak:
– Czułem się, jakbym był gotów zostać mistrzem UFC w tamtym momencie. Chciałem być gościem, którego wielu uważa za najlepszego fightera w historii. Myślałem, że byłem gotowy to osiągnąć.
Kiedy Cormier doszedł już do siebie, mówił wprost: ta porażka była dla niego jak „wyrok śmierci”. Zaszył się wtedy w domu na kilka tygodni (do tego już się przyzwyczailiśmy, prawda?), będąc w stanie jedynie oglądać „Grę o tron”. Dopiero po czasie wrócił do treningów. A potem odzyskał swój pas, gdy Jones nie przeszedł kontroli antydopingowej.
– Wiecie, kiedy płakałem najbardziej? W niedzielę rano leżałem na kanapie, a moje dzieci spały w łóżku ze swoją mamą. Mój syn obudził się i szturchnął mamę, bo za każdym razem, gdy nie widzi walki, chce wiedzieć, czy tata wygrał. I o 7:30 usłyszałem właśnie: „Mamo, czy tata wygrał?”, a ona powiedziała: „Nie, tym razem nie”. Leżałem tam, słyszałem ich i rozpłakałem się. Niedługo potem poczułem, że mój syn mnie przytula. To bolało.
Aktualnie Jon Jones – choć zawodnikiem jest genialnym i wszyscy to wiedzą – znajduje się gdzieś na uboczu UFC, nikt nie jest pewien, czy jeszcze kiedykolwiek do niego wróci. Ale Daniel Cormier wciąż powtarza, że przed zakończeniem kariery chce stoczyć co najmniej dwie walki: z Brockiem Lesnarem i właśnie Jonem Jonesem. Sęk w tym, że przejście na emeryturę wyznaczył sobie, gdy dobije do czterdziestki, a to stanie się już w marcu przyszłego roku. Czasu zostało więc niewiele.
– Wierzę, że Jon oszukiwał. Jestem pewien, że tak było i jestem pewien, że robił to przez całą swoją karierę. Nie będę tu jednak siedział i udawał, że to był pierwszy gość na sterydach, z którym walczyłem. Pokonałem wszystkich pozostałych. Powinienem pokonać też jego. Wygrałbym kolejną walkę. Wciąż myślę, że jestem w stanie to zrobić. W mojej głowie nie ma wątpliwości.
Jacek Adamczyk:
– Wszyscy mają apetyt na Jona Jonesa i to nie jest dziwne. Droga cały czas jest otwarta, ale wiele zależy od tego, jak UFC potraktuje jego oskarżenia o doping, to jest pytanie zasadnicze. Na razie ostatecznej decyzji nie ma. Możemy mówić, że Jon Jones zweryfikował możliwości Cormiera i go zatrzymał, ale z drugiej strony nie wiemy, czy Jones walczył z Cormierem czysto i czy te pojedynki da się uznać za świadczące o jego wyższości. Doceńmy Daniela za to, że mimo wszystkich tych skandali, jakie co jakiś czas wybuchają w MMA i utrudniają życie zawodnikom, on wciąż jest na topie. To też świadczy o jego wielkości.
Dziedzictwo
Cormier często powtarza, że najistotniejsze jest dla niego to, co zostawi za sobą. Na ten moment jest to miejsce w gronie największych, z szansą na to, by stać się wśród nich numerem jeden. Nie ma żadnej wątpliwości, że Daniel osiągnął więcej niż wszyscy się po nim spodziewali, gdy pojawiał się w oktagonie. Zaprezentował się w nim jako jeden z bardziej uniwersalnych zawodników, znakomity analityk i po prostu cholernie inteligentny facet. Dotarł do największych laurów bez skandali, bez robienia show, bez trash-talku i całej reszty tej otoczki, której – wydawałoby się – w obecnym UFC zabraknąć nie może. Wskazał wszystkim zupełnie inną drogę. Czasem, paradoksalnie, cierpiał na tym wizerunkowo, ale on sam z pewnością jest zadowolony z tego, jak to wszystko się potoczyło.
Teraz najprawdopodobniej czeka go starcie z Brockiem Lesnarem. Może uda się doprowadzić do walki z Jonem Jonesem. W międzyczasie powinien jeszcze bronić pasa wagi półciężkiej. To trzy pojedynki, które może zdążyć stoczyć przed zapowiadanym końcem kariery. Daniel to słowny gość, nie podejrzewalibyśmy, że będzie ten koniec przeciągać, więc polecamy cieszyć się nim, póki jest taka możliwość.
A co po zakończeniu kariery?
– Nie wiem. Rozmawiałem z przyjacielem, który powiedział mi, że jeśli zacznę odkładać pieniądze, to mogę iść do szkoły golfowej. Wiedzieliście, że można to zrobić? Naprawdę da się iść do college’u dla golfa. Jeśli to akredytowany uniwersytet i mają w programie golfa – mogę iść na takie zajęcia! Tak naprawdę mogę robić, co zechcę. Mam to szczęście, że komentowałem już walki, pojawiałem się w telewizji, poczyniłem też kilka inwestycji i nie muszę być jednym z tych mistrzów, którzy walczą zdecydowanie za długo.
Jeśli mimo tego będzie mu się nudzić z nadmiaru wolnego czasu, to cóż… zawsze pozostaje NBA 2k.
SEBASTIAN WARZECHA