Reklama

Defensywa? W żadnym wypadku, komu to potrzebne?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

14 lipca 2018, 22:24 • 5 min czytania 133 komentarzy

Gra w obronie to przereklamowany przeżytek, domena nudziarzy i piłkarskich dinozaurów. Prehistoria. Mecz o superpuchar Polski wprowadził nowe standardy w futbolu polskim, a pewnie wkrótce również w międzynarodowym. Nie zdziwimy się, jeżeli niebawem odżyje nad Wisłą klasyczne, niesłusznie zapomniane ustawienie 2-3-5, które z powodzeniem stosowały futbolowe potęgi w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Dzisiaj mieliśmy grę prawie jak w dwa ognie, raz pod jednym polem karnym, raz pod drugim. Jak to się ładnie mówi: “z wyłączeniem środka pola”.

Defensywa? W żadnym wypadku, komu to potrzebne?

W sumie – fajnie. Jak Arka i Legia średnio potrafią grać w piłkę, to niech się chociaż nie bawią w taktykę. Zamiast nudnej, pięściarskiej walki na klincze i wypunktowanie przeciwnika, dostaliśmy show na miarę gali wrestlingu. Niby człowiek obserwował to z przymrużeniem oka, mając jeszcze w pamięci świeże wspomnienia mundialowe, gdzie poważni piłkarze grali w poważną piłkę, ale i tak przyjemnie się ten wesoły bałagan oglądało.

Piłka nożna w wydaniu festynowym, zwłaszcza do przerwy.

Cała heca zaczęła się od samobója w drugiej minucie. Już wtedy nasz piłkarski nos podpowiadał, że to “nie będzie zwykły mecz”, cytując Radka Rzeźnikiewicza z Kartoflisk. Arkowcy zostawili rywalom jakieś sto hektarów wolnej przestrzeni na własnej połowie. Vesović wjechał w defensywę rywali niczym rozpędzony kombajn. Przemielił Marciniaka, wstrzelił futbolówkę w pole bramkowe, a Bogdanov dopełnił formalności, wyręczając napastników Legii.

Ukrainiec nieźle się ze swojej nieudolnej interwencji uśmiał. Nie było natomiast do śmiechu Jerzemu Brzęczkowi, który z marsową miną obserwował spotkanie. Być może chciał, podobnie jak jego poprzednik, rozpocząć kadencję od powołania do kadry wspomnianego Marciniaka, a ta defensywna wpadka kapitana żółto-niebieskich pomieszała mu szyki?

Reklama

Jednak lewy obrońca Arki szybko się zrehabilitował, bo to po jego dośrodkowaniu, kapitalnym skądinąd, bramkę wyrównującą zdobył Luka Zarandia. Kapitalną, skądinąd. Legia cisnęła jak szalona przez cały pierwszy kwadrans, ale w defensywie waliła takie babole, że Gruzin powinien mieć na koncie co najmniej o jedno trafienie więcej. Nie skorzystał z prezentu warszawskiej defensywy, która w nieoczekiwanym przypływie życzliwości wystawiła mu sytuację sam na sam z Malarzem.

Zarandia ani nie strzelił gola, ani nie dał się umiejętnie sfaulować. Niesamowicie ciężka do oceny sytuacja, bo wydawało się w powtórkach, że Malarz jednak doprowadził do upadku rywala. A z drugiej strony – Zarandia zostawił nogi i przewracał się chyba jeszcze przed kontaktem z przeciwnikiem. Sędzia Złotek zbadał to wszystko na ekranie, bo zasiadający w wozie VAR Tomasz Musiał jednak zasugerował mu, żeby się tej akcji dokładniej przyjrzeć. Arbiter główny swoją pierwotną decyzję podtrzymał – bez jedenastki.

Czy się pomylił? Możliwe. Aczkolwiek Zarandia, tak czy siak, powinien się zachować znacznie skuteczniej, bo spieprzył podwójnie. Nie strzelić w takiej sytuacji – to jest sztuka. Ale nie zrobić nawet karnego, to już w ogóle wyczyn. Klasowy napastnik wypracowałby tutaj “ewidenta”, po którym VAR w ogóle by nie był potrzebny.

Niemniej, obie drużyny nie potrzebowały okazji do strzałów z wapna, żeby ładować gola za golem. Do przerwy było 2:3 dla gdynian. Fantastycznymi trafieniami z dystansu popisali się Philipps i Bogdanov. Łatka zawodników, którzy „potrafią kropnąć z dalszej odległości” zostanie do nich bez wątpienia przyczepiona na ładnych kilka lat. W ostatniej sekundzie doliczonego czasu gry, bramkę do szatni zapakował przeciwnikom Janota.

Do szatni i, jak się okazało, na miarę zwycięstwa. Legioniści zupełnie w tej sytuacji odpuścili grę w destrukcji, pewnie nie spodziewając się aż tak bolesnych konsekwencji. Potwierdziło się stare piłkarskie porzekadło, że byli piłkarze Go Ahead Eagles zawsze grają do końca.

To, co wyprawiali wahadłowi Legii w defensywie zakrawało o pomstę do nieba. Kucharczyk wyglądał tak, jakby zupełnie nie miał pojęcia, jak ma grać. Podobnie Vesović, który fajnie szarżował z przodu, ale w swojej strefie przepuszczał prawie każde dośrodkowanie. Mączyński notorycznie nie nadążał z asekuracją, stoperzy odstawiali jedną obcinkę za drugą. Wieteska zanotował kilka pomyłek natury kryminalnej.

Reklama

Generalnie, było jak z tym rumuńskim piłkarzem, Ilie Dramatescu. Fatalnie to wróży przed europejskimi podbojami Legii, skoro zostali tak rozjechani przez żółto-niebieskich. W 45 minut. Na własnym stadionie. A mogło być nawet wyżej.

Arka też była w obronie beznadziejna, ale chyba nie aż tak. Trener Klafurić powinien kilka razy obejrzeć sobie powtórkę tych czterdziestu pięciu minut i zastanowić się pięć, albo nawet sto dwadzieścia pięć razy, czy ma odpowiednich ludzi do systemu gry wahadłami. Krycie w wykonaniu „Kuchego” wyglądało po prostu kuriozalnie. Michał ewidentnie nie ma żadnych obronnych nawyków. Przy golu Zarandii na 1:1… w ogóle zapomniał wrócić we własną szesnastkę, obserwując całą sytuacje z bezpiecznej odległości. Gruziński zawodnik stał po prostu sam.

W drugiej połowie pojawił się na murawie Carlitos i zdawało się, że szybko przywita się z warszawską publicznością w ten sam sposób, w jaki zachwycał w ubiegłym sezonie kibiców w Krakowie. Bramką. Był jednak na minimalnym ofsajdzie, pakując piłkę do siatki.

Ostatecznie po przerwie nic już do sieci nie wpadło, choć okazji ku temu nie brakowało. Nawet biorąc pod uwagę, że tempo gry zdechło za sprawą gości, którzy cofnęli się i zaczęli znacznie głębiej bronić. Obie strony odczuły też trudy okresu przygotowawczego, bo koło siedemdziesiątej minuty klapnęły fizycznie. Bogdanova złapały nawet skurcze.

Legia niemiłosiernie pałowała wrzutki w pole karne, zazwyczaj totalnie nieudolnie. Wojskowi swoje szanse do wyrównania mieli, choćby Hamalainen, lecz na posterunku był Steinbors. Arka próbowała kontratakować, często wychodząc nawet trzech na dwóch, czy czterech na trzech. Krótko mówiąc, w przewadze liczebnej. Ani razu nie udało im się tego przyzwoicie rozegrać. Aż zęby zgrzytały, w jak prostych sytuacjach Siemaszko i spółka partaczyli szanse na gola.

Trener Zbigniew Smółka kontynuuje coś złotą erę gdyńskiego futbolu – Arka ustawia w gablocie kolejne trofeum. Jasne, że superpuchar to nie jest przesadnie prestiżowy garnek. Mecz chwilami przypominał nieco bardziej zacięty sparing, możliwość przeprowadzenia pięciu zmian tylko to wrażenie spotęgowała. Chociaż to akurat pozytywne rozwiązanie – w końcówce na murawie mógł się pojawić niezatapialny Tadeusz Socha, dla którego to już trzeci triumf w superpucharze. Dominator.

Obaj trenerzy mają sporo do myślenia, lecz tylko jeden kończy mecz w dobrym humorze. Dean Klafurić dostał potężnego prztyczka w nos. Możemy się śmiać, ale Legia z taką defensywą za moment stanie w poważniejsze europejskie szranki. Albo trener ma jakiegoś asa w rękawie, albo trzeba będzie grać na zasadzie: “strzelamy więcej od przeciwnika”. Bo czyste konto z taką grą w obronie to można zachować wyłącznie przeciwko Cork.

Legia Warszawa – Arka Gdynia 2:3 (2:3)

Andrij Bogdanov (2′ – sam.), Chris Philipps (30′) – Luka Zarandia (19′), Andrij Bogdanov (38′), Michał Janota (45′)

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

133 komentarzy

Loading...