Kurz spekulacji opadł, emocje również lekko przygasły – LeBron James zacumował oficjalnie swoim prywatnym odrzutowcem w Mieście Aniołów. Podpisał czteroletni kontrakt z Los Angeles Lakers, opiewający na 154 miliony dolarów. Facet jest w nieprawdopodobnym sztosie, jeżeli chodzi o poziom sportowy, ale w grudniu stukną mu 34 lata. Nawet LBJ prędzej czy później będzie zmuszony skapitulować w nierównej walce z upływającym czasem. Możemy zatem zakładać, że to ostatnia tak tłusta umowa Jamesa. Jednocześnie ostatnia szansa, żeby stanąć w centrum wielkiego, ambitnego projektu. Jakie perspektywy rysują się przed zawodnikiem, ale i całą organizacją Lakers?
*
Odejście LeBrona z Cleveland od co najmniej kilku miesięcy wydawało się oczywiste. Im bliżej końca sezonu, tym częściej spekulacje sprowadzały się do tego, gdzie James odejdzie, a nie czy w ogóle to zrobi. Trudno się dziwić, choć Cavaliers to bez wątpienia jego ukochana organizacja. Zespół, z którym już na zawsze będzie się utożsamiało niemal wyłącznie jego nazwisko. Jego Grove Street.
Kiedy odchodził z Cavs za pierwszym razem, na mocy niesławnej „Decyzji”, spotkał się gigantyczną falą krytyki. Coś takiego nie spotkało go ani wcześniej, ani później, nawet po przerżniętych finałach. To było wręcz tsunami głosów zniesmaczenia jego pyszałkowatym zachowaniem. Już nawet nie chodziło o to, że opuścił Cleveland w poszukiwaniu pierścienia i stworzył super-drużynę na Florydzie, łącząc siły w Miami z Wade’em i Boshem. Ostatecznie nie był pierwszym, który wykonał taki ruch. Choć trzeba przyznać, że zwykle decydowali się na to gracze znacznie starsi od niego. Ruszający w desperackich pościg za czmychającym mistrzostwem na finiszu swoich karier.
LeBronowi dostało się od opinii publicznej za to, jakie niezdrowe show wokół siebie wywołał. W jaki sposób opakował swój ruch medialnie. Nie pomogło przekazanie dochodów z transmisji na cele dobroczynne. Jak w klasycznym dowcipie: „niesmak pozostał”.
Przypomnijmy – James zorganizował coś na wzór specjalnej konferencji prasowej, transmitowanej na żywo przez stację ESPN. Władze Cavaliers zostały przez niego oficjalnie poinformowane o podjętej decyzji na kilka minut przed wejściem na antenę. Kiedy przemówił: „przenoszę moje talenty na South Beach”, Cleveland eksplodowało. Kosze na śmieci wypełniły się płonącymi koszulkami gościa, który kilka minut wcześniej był lokalnym bohaterem. Właściciel Cavaliers, Dan Gilbert, dostał po prostu szału. Momentalnie wysmarował list otwarty, który przerodził się w pełen frustracji paszkwil. Nazwał Jamesa „samolubem”, „człowiekiem bez serca”, „tchórzem” i „zdrajcą”. Zagwarantował, że Cavs wygrają tytuł szybciej niż „samozwańczy ex-Król”.
Cóż, z tym ostatnim znacznie przeszarżował. Co nie zmienia faktu, że w 2010 roku LeBron James był zdecydowanie najbardziej znienawidzonym zawodnikiem w całej NBA. W swoim pierwszym sezonie w barwach Heat nie został nawet doceniony jako MVP sezonu regularnego. Wybrano Derricka Rose’a. Choć nikt o zdrowych zmysłach nie pomyślał nawet przez sekundę, że Rose jest bardziej wartościowym zawodnikiem niż LBJ-a.
Na domiar wszystkiego, Heat ponieśli szokującą klęskę w finałach NBA. Doświadczony Dirk Nowitzki rozstrzelał ich z precyzją godną karabinu snajperskiego Mausera, a James w kluczowym momencie sezonu skompromitował się na całej linii. Ugiął się pod presją. Okazał słabość.
Do Lakers trafia w zupełnie innej otoczce.
*
„Jesteś małą damą w Mieście Światła, czy tylko kolejnym zagubionym aniołem?”
Właściwie wszyscy wielcy, którzy kiedykolwiek przywdziali purpurę i złoto, prędzej czy później wygrywali mistrzostwo NBA. Wszyscy, z wyjątkiem jednego gościa. Dziesięciokrotnie wybieranego do najlepszej ligowej piątki, autora przeszło 23 tysięcy punktów. Rzucał ich średnio w każdym meczu ponad 27 (trzeci najlepszy wynik w historii), dokładając około 13 zbiórek i 4 asyst.
Tak, Elgin Baylor to był niesamowity kocur.
Minneapolis Lakers byli w 1958 daleko, niezwykle daleko od momentów swojej świetności. Nie tak bardzo przecież odległych. Dowodzeni przez legendarnego George’a Mikana w końcówce lat czterdziestych i w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych, zdobyli aż pięć mistrzowskich tytułów. Mikan był postacią fundamentalną nie tylko dla Lakers, ale w ogóle dla całej NBA, która się dopiero w zasadzie wykluwała. I przechodziła wówczas zawirowania organizacyjne. Był zawodnikiem tak dominującym, potężnym i efektownym, że niemal w pojedynkę mnożył popularność ligi. Nie tylko wśród jezior stanu Minnesota, ale i w całej Ameryce.
Nic nie zapowiadało, że gigant o chorwackich korzeniach w ogóle zostanie koszykarzem. Planował raczej przywdziać sutannę, złożyć śluby i zostać księdzem. Tym bardziej, że jako młody chłopak paskudnie uszkodził sobie kolano – leczenie i rehabilitacja przykuły go do łóżka na półtora roku. Mimo tych kłopotów, rósł jak na drożdżach, a na uczelni jego oszałamiające warunki fizyczne zaczęto odpowiednio wykorzystywać na koszykarskim parkiecie.
Trudno w to z dzisiejszej perspektywy uwierzyć, ale wtedy raczej się aż wysokich zawodników nie angażowało w koszykarskich zespołach. Byli zbyt niezdarni, mieli kłopoty z koordynacją ruchów. Olbrzym, grający zawsze w charakterystycznych okularach, odmienił ten stan rzeczy o sto osiemdziesiąt stopni. Wypracował tak doskonałe metody treningowe, że po dziś dzień centrzy wykonują ćwiczenia zwane „musztrą Mikana”.
Sukcesy? Wspomnianych pięć tytułów mistrzowskich i wyczyny pod koszem na tyle szokujące, że z powodu masywnego okularnika drastycznie pozmieniano reguły NBA. Trzeba było znaleźć jakiś sposób, żeby utrudnić mu blokowanie rywali. Center Lakers fruwał tak wysoko nad obręczą, że wyłapywał tam niemal wszystkie rzuty. Ostatecznie z jego powodu zabroniono dotykania piłki będącej w locie opadającym. Odsunięto również linię rzutów osobistych, a jego szalona dominacja wpłynęła później na wprowadzenie ograniczonego czasu na rozegranie akcji.
Mikan był inspiracją dla przyszłych koszykarskich pokoleń. To jego niespotykana do tamtej pory potęga sprawiła, że NBA stała się ligą centrów. I była nią na dobrą sprawę przez kilkadziesiąt lat. Dopiero ostatnimi czasy doczekaliśmy się realiów, w których wysocy środkowi nie zawsze są w drużynie pożądani. Zwłaszcza jako opcja do gry w ataku, bo wciąż stanowią rzecz jasna wartość w defensywie.
Ostatnim wielkim, bezwzględny, ofensywnym dominatorem w starym stylu był Shaquille O’Neal. To właśnie on zapłacił za uroczystości pogrzebowe Mikana w 2005 roku. – Gdyby nie numer 99, nie byłoby mnie – stwierdził Shaq, odwołując się do kultowej koszulki centra Lakers.
Słynna okładka magazynu Sports Illustrated, opublikowana po transferze Shaqa do Lakers i przedstawiająca trzy pokolenia wybitnych centrów, występujących ku chwale Los Angeles. Shaqa, Kareema Abdul-Jabbara i właśnie Mikana, wówczas już staruszka.
I z taką właśnie legendą przyszło się zmierzyć Baylorowi, wybranemu przez drużynę z Minneapolis w 1958 roku.
Miał być ostatnią deską ratunku dla pogrążającej się w długach organizacji, której właściciele postawili wszystko na jedną kartę. Zaoferowali mu wypłatę rzędu dwustu tysięcy dolarów rocznie. Jak na tamte realia – olbrzymią kasę. Tym bardziej, że Baylor był zawodnikiem czarnoskórym. Niepisana zasada w ówczesnej amerykańskiej koszykówce głosiła: „możesz grać jednym czarnym zawodnikiem u siebie, dwoma na wyjeździe, a trzema, jeśli przegrywasz”.
Gdy Elgin dołączył do Minneapolis, w drużynie grało tylko dwóch czarnych zawodników, obaj byli rezerwowymi. Tymczasem Lakers postanowili zbudować wokół piekielnie utalentowanego, ale czarnoskórego gracza całą przyszłość swojego zespołu. To była rzadkość. – Elgin był jednym z pierwszych prominentnych zawodników uniwersyteckich, którzy byli czarni, a jednocześnie zostali wybrani w drafcie, żeby stać się gwiazdami profesjonalnej koszykówki – powiedział Bijan C. Bayne, autor książki „Elgin Baylor. Człowiek, który zmienił koszykówkę”. – Był tak wielką gwiazdą, że Lakers przenieśli się do Hollywood, żeby móc to jak najbardziej uwydatnić.
Rzeczywiście – już po dwóch latach pobytu Baylora w drużynie Lakers, organizacja opuściła Minnesotę. Wylądowała w Los Angeles.
Skrzydłowy, przez braci i koleżków z rodzinnych okolic w Waszyngtonie nazywany „Królikiem”, z rasizmem spotykał się niemal przez całe swoje życie. W stolicy panowała wówczas rasowa segregacja. – To było ciężkie dla dzieciaka – wspominał po latach. – Kiedy tylko w okolicy wydarzyło się coś złego, popełniono jakieś przestępstwo, policja przyjeżdżała do nas. Zawsze brała moich braci na przesłuchanie, oni zawsze okazywali się niewinni, zawsze wychodzili, ale to było trudne do zniesienia. Najbardziej dla mojej matki.
Waszyngton, 1947 rok. Czarnoskórzy rodzice walczą o edukację swoich dzieci.
Pewnego dnia, gdy wraz z siostrą, Columbią, wracał do domu ze szkoły, mijająca ich biała dziewczyna napluła na siostrę Elgina i nad wyraz obelżywie ją zwyzywała. Ta, w ramach rewanżu, spoliczkowała napastniczkę. Nie minęło kilka godzin, gdy do domu państwa Baylorów przyjechali stróże prawa, oskarżając trzynastoletnią dziewczynkę o bezpodstawną napaść. Ojciec rodzeństwa wybłagał u policjantów, żeby odpuścili. Obiecał, że sam ukarze córkę.
Gliniarze podyktowali mu dokładnie, co ma zrobić. Posłuchał. Stłukł swoją córkę skórzanym pasem, zgodnie z zaleceniami, na oczach jej oniemiałych braci.
To wydarzenie zapisało się w pamięci Elgina na zawsze. Między innymi dlatego dwanaście lat później odmówił zagrania w meczu przeciwko Cincinnati Royals. Jemu samemu i jego dwóm czarnoskórym kolegom z zespołu nie dano prawa do zameldowania się w hotelu w Charleston (Wirginia Zachodnia). Prasa opisywała cały eksces w ten sposób: „Baylor i cała drużyna Minneapolis przenocowali w motelu dla czarnoskórych w Charleston, po tym jak jemu i dwóm pozostałym czarnoskórym zawodnikom odmówiono miejsca w hotelu, położonym w centrum miasta. Pomimo próśb ze strony kolegów z zespołu, Baylor odmówił włożenia meczowej koszulki i przesiedział cały mecz na ławce, ubrany w cywilny strój”.
Gdy w latach sześćdziesiątych w Ameryce wybuchły potężne ruchy społeczne, Baylor nie stanął co prawda na pierwszej linii frontu walki o prawa czarnoskórych obywateli, jak choćby słynny Bill Russell z Boston Celtics. Niemniej – przeszedł do historii jako pierwszy ważny sportowiec Ameryki Północnej, który zbojkotował mecz z powodu nierównego traktowania. Wypowiedział otwartą wojnę prawom Jima Crowa.
*
„Marzenia o Kalifornii, w taki zimowy dzień”
Dzisiaj LeBron James jest zawodnikiem nie tylko nie-znienawidzonym, ale też powszechnie docenianym. Chociaż znowu opuszcza swój matecznik. Znów wynosi swoje talenty z Ohio, choć tym razem nie na słoneczne plaże Florydy, tylko do luksusowej dzielnicy Brentwood w Los Angeles, gdzie już rok temu wykupił posiadłość wartą 23 miliony dolarów. Znacznie podnosząc swój poziom życia, w porównaniu choćby do czasów gry w Miami – wówczas jego chałupka kosztowała marnych 13 baniek.
W okolicy mieszka między innymi Tom Brady, wybitny futbolista. Pięciokrotny zwycięzca Super Bowl, być może najlepszy quarterback w historii NFL. Zacne sąsiedztwo.
Skąd zatem ta zmiana stosunku do Jamesa i jego kolejnej przeprowadzki?
Krótko mówiąc – ponieważ gość udowodnił, że jest zwycięzcą. To ma naprawdę kluczowe znaczenie w amerykańskim sporcie. Teoretycznie zrobił to już w Miami, gdzie zdobył dwa pierścienie, ale to jeszcze nie było to. Grał tam w towarzystwie przyszłych członków Galerii Sław, poza tym zaczął od wspomnianej już finałowej wpadki z Mavs, a skończył klęską z San Antonio Spurs. Amerykańscy showmani, gadający o koszykówce, wciąż mogli podważać jego wartość w kluczowych momentach sezonu. Skip Bayless, kiedyś gwiazda programu „First take” w ESPN, trollował LeBrona i kpił z niego tak zapamiętale, że aż zakrawało to o kuriozum.
Bayless i jemu podobni mogli w najlepsze powiadać, że James swoje prawdziwe ja objawił w 2007 roku, gdy przegrał 0:4 ze Spurs. W 2011 roku, gdy zebrał wspomniane baty od Dallas. W 2013 roku, gdy ostatecznie wygrał finały, ale jego dziedzictwo zostało uratowane przez rozpaczliwą trójkę Raya Allena. Bo on sam znowu się zagotował i popełniał proste błędy w newralgicznym momencie meczu.
Wreszcie – jak w roku 2014, gdy Gregg Popovich i jego Ostrogi znowu okazały się lepsze, biorąc rewanż za horror sprzed roku.
Jednak finały z 2016 sprawiły, że przeszłość przestała się liczyć. Wówczas przed LBJ-em pokłonili się wszyscy. Choć Cavs przegrywali 1:3, zdołali się z tego wykaraskać. James zdetronizował Golden State Warriors, którzy poprawili najlepszy w historii bilans sezonu regularnego. Oni wymazali z księgi koszykarskich rekordów wyczyn Chicago Bulls i Michaela Jordana, a James wybił im z głowy marzenia o mistrzostwie. Bezwzględnie epicki triumf.
LeBron był wówczas bestią. Notował średnio niespełna 30 punktów, przeszło 11 zbiórek i 9 asyst, dorzucając ponad 2 odbiory i bloki na mecz. Szokujące statystyki.
Już nawet abstrahując od zawieszenia Draymonda Greena i wszystkich okoliczności towarzyszących tamtym finałowym starciom – Król był naprawdę wspaniały. Z jednej strony brutalnie dominujący rywali fizycznie, z drugiej – olśniewający doskonałością bo obu stronach parkietu. I zdobył wreszcie szacunek oraz uznanie współmierne jego nieprawdopodobnym talentom. Dyskredytowanym, od kiedy „przeniósł je na South Beach”. Rzeźbiarze będą musieli załatwić sobie jego porządne zdjęcie jako wzór, gdy zaczną wykuwać w jakiejś skale koszykarskie Mount Rushmore.
Ach, że od tego czasu nie wygrał? Jakoś wszystkich przestało to tak bardzo uwierać, przestało być powodem do nieustannego deprecjonowania jego klasy i miejsca w historii basketu. Pojawiły się zachwyty już nad samym faktem, iż LeBron jest w stanie zaprowadzić swój zespół do finałów, że potrafi uczynić sobie z konferencji wschodniej prywatny folwark. Zostać pokonanym przez Warriors, gdzie w jednej drużynie zgromadziło się czterech zawodników, łapiących się do ligowego TOP15? Żaden wstyd.
Teraz, gdy dołączył do nich jeszcze DeMarcus Cousins – tym bardziej.
Nawet James, pozbawiony odpowiednio wartościowego wsparcia, nie jest w stanie sprostać takim przeciwnikom. Widać to było w tym roku, gdy poległ 0:4. To drugi finałowy sweep w jego karierze, a pierwszy od jedenastu lat, gdy dostał lekcję pokory od Tony’ego Parkera, Tima Duncana, Bruce’a Bowena i spółki. Choć wcześniej, w iście legendarnym stylu, rozprawił się z mocarnymi wówczas Detroit Pistons.
Wtedy był oczywiście całkiem innym zawodnikiem – być może bardziej eksplozywnym, choć w ogólnym rozrachunku na pewno miał mniej atutów. Nie rozgrywał tak znakomicie, nie zbierał tak świetnie, nie był aż tak silny i nie rzucał tak skutecznie jak dzisiaj. Brakowało mu też w ofensywnym arsenale gry tyłem do kosza. Ale tamto zwycięstwo nad Pistons stało się niejako wyznacznikiem i symbolem całej jego kariery.
Naznaczyło go. Narodził się LeBron-lider, ale lider zespołów z góry skazanych na porażkę. LeBron-lider, który do finałów zaciągnie nawet worek ziemniaków. Który wygra konferencję wschodnią, nawet jeżeli ma do pomocy tylko Zydrunasa Ilgauskasa, D-Wade’a po stu czterdziestu kontuzjach, czy też Matthew Dellavedovę jako drugą opcję w ataku.
Albo JR Smitha.
Pytanie, czy taka rola mu wciąż odpowiada? Na pewno nikt mu nie odbierze tego, że przeszedł do historii jako zawodnik, który złamał trwającą 52 lata klątwę Cleveland. Żadna drużyna z tego miasta nie zdołała przez ponad pół wieku zwyciężyć w jednej z czterech wielkich, amerykańskich lig. Ani futboliści z drużyny Browns, ani bejsboliści z Indians, ani hokeiści z Barons. Trzeba było dopiero sukcesu Cavaliers, dowodzonych przez Króla Jamesa, żeby przywrócić miastu chwałę.
Choć dzisiaj znów żegna się z Cleveland, to nikt o zdrowych zmysłach nie podpali już koszulki z jego nazwiskiem. Nie po tym, czego dokonał przed dwoma laty.
Jego akcja w defensywie, na niespełna dwie minuty przed końcem finału w 2016 roku, przeszła do historii jako „Blok”, jeden z pięciu najważniejszych momentów w sportowej historii miasta („Decyzja” też się łapie do tej piątki). LBJ w fenomenalnym, heroicznym stylu powstrzymał atakującego kosz Iguodalę. Gdyby pojawił się tam ułamek sekundy później, finały byłby prawdopodobnie przegrane. Ale zdążył. Wykonał „Blok”. Wygrał. Po meczu stwierdził w emocjach: – Iguodala to zły skurwysyn! Musiałem go dogonić.
Teraz, w pogoni za kolejnym mistrzostwem, trafia do Miasta Aniołów. Jednak można się zastanawiać, czy aby na pewno czeka go tam upragniony sukces sportowy. Bo marketingowy – na pewno.
*
„Możesz tu posmakować świateł jupiterów, ale nie dostaniesz ich za darmo”
Pierwszy sezon Elgina Baylora w barwach Lakers był niemal doskonały. Trafił do zespołu, który chwilę wcześniej wycierał dno tabeli, ale jego wpływ na grę drużyny był tak olbrzymi, że już jako pierwszoroczniak poprowadził Lakers do finałów NBA. Został wybrany najlepszym debiutantem roku, najbardziej wartościowym uczestnikiem Meczu Gwiazd, trafił do pierwszej piątki najlepszych zawodników ligi. Później jego statystyki zaczęły tylko rosnąć. W szczytowym momencie kariery osiągnął średnią niemal 40 punktów w sezonie, dorzucał do tego prawie 20 zbiórek na mecz, no i kilka asyst. Bloków i przechwytów wówczas nie liczono, ale tego też by się sporo nazbierało.
Niespełna dwumetrowy zawodnik zbierał więcej piłek z tablic, niż większość centrów. Jak sam przyznawał – walka o zbiórki to był jego ulubione element koszykarskiego rzemiosła, ważniejszy nawet od zdobywania punktów. Może dlatego, że to drugie przychodziło mu z nieopisaną łatwością. To na jego zagraniach wzorował się sam Julius Erving. Słynny „Dr J”, jedna z najbardziej emblematycznych postaci amerykańskiej koszykówki, zainspirował się tym sportem właśnie oglądając nieziemskie wyczyny Baylora.
Mówimy w końcu o gościu, który był idealnym materiałem na idola dla czarnoskórych chłopaków. Zanim do gry nie włączył się Wilt Chamberlain, to do „Królika” należał rekord ligi – 71 punktów w jednym meczu. Po dziś dzień więcej rzucili tylko: wspomniany Chamberlain, Kobe Bryant i David Thompson. Za to od 56 lat nikt nie pobił rekordu Elgina, jeżeli chodzi o liczbę punktów w meczu finałowym. Zanotował ich aż 61. Jeżeli chodzi o play-offy, lepszy wynik wykręcił jedynie Michael Jordan.
To wszystko działo się, zanim wymyślono taki wynalazek jak rzut za trzy punkty.
– Gdy zobaczyłem go w telewizji, był chyba pierwszym zawodnikiem, który zbierał piłkę pod własnym koszem i ruszał do ataku, kończąc akcję punktami – wspomina Dr J. – Był świetnym rozgrywającym, znakomicie grał jeden na jednego, doskonale wykorzystywał przestrzeń na parkiecie. Poruszał się jak baletnica. Jego kariera otwierała wiele drzwi, przede wszystkim dla chłopaków takich jak ja. Obserwowaliśmy go, myśląc: „Ej, to się rzeczywiście może udać!”.
Po przenosinach Lakers do Los Angeles, Elgin ustępował popularnością chyba tylko wspomnianemu Wiltowi i Billowi Russelowi.
– Miał niesamowity instynkt strzelecki, ale równie niesamowity, jeżeli chodzi o zbiórki. Byłem w niego wpatrzony jak obrazek. Mecze w jego wykonaniu były jak nieustający ciąg widowiskowych zagrań – opowiada o Baylorze jego kolega z zespołu i inna legenda z Miasta Aniołów, Jerry West. – Dzisiaj, z całym szacunkiem dla obecnej generacji koszykarzy, często słyszę od młodych zawodników: „wychodzę, żeby zrobić widowisko!”. Szczerze mówiąc, jeżeli chcesz coś takiego osiągnąć, to musisz pokazać coś, czego reszta ligi naprawdę nie potrafi zrobić. Elgin Baylor nigdy niczego nie zapowiadał. Wychodził na parkiet i był po prostu sobą. Grał tak, jak nikt inny nie potrafił.
Obserwacje Westa i Ervinga potwierdza wspomniany już C. Bayne. Pisarz i koszykarski analityk podkreśla jednak, że nie chodzi tylko o fizyczny aspekt gry Baylora. – Styl koszykówki, który dzisiaj znamy jako konwencjonalny, zaczął się od Elgina. Należy jednak odejść od stereotypu, że to on zapoczątkował kolejne pokolenia zawodników takich jak Michael Jordan czy Dominique Wilkins. Ludzi skupiają się tylko na jego skoczności i umiejętności utrzymania się w powietrzu. To dużo bardziej subtelne. Przez większość swojej kariery, Baylor wcale nie grał jak Vince Carter.
Elgin Baylor i Jerry West – dwie kultowe postaci dla Lakers na okładce magazynu Sports Illustrated.
– On tworzył zagrania, które dzisiaj postrzegamy jako rutynowe. Zmiana kierunku, spin move, podwójna pompka, improwizacja, zawahanie w dryblingu – to wszystko pojawiło się w grze wraz z nim. Do pewnego stopnia, jeżeli chodzi o graczy jego wzrostu – zapoczątkował nawet no-look passy. To wszystko robota Elgina – dodaje C. Bayne.
Był zawodnikiem na tyle uniwersalnym, że mógł obstawić kilka pozycji. Podobnie jak LeBron James, do którego sam zainteresowany chętnie się porównuje. – Nie byłem aż tak dominujący fizycznie, ale nasz styl gry był podobny – tłumaczy. – Potrafiłem sobie poradzić w rozegraniu. Wyjść spod pressingu. Robić różne rzeczy w ofensywie. W obronie, przejąć kilka pozycji. Dzisiaj mam wielki szacunek do LeBrona, bo jest niezwykłym graczem. I bardzo mądrym! Naprawdę wie, jak grać. Wielu zawodników obdarzonych doskonałymi warunkami fizycznymi tego nie potrafi. On poradziłby sobie w każdej koszykarskie epoce.
No dobrze. Skoro jednak Baylor był tak znakomity, to dlaczego dzisiaj nie wymienia się go jednym tchem z Kobe’em Bryantem, Magic Johnsonem, Kareemem Abdul-Jabbarem, Wiltem Chamberlainem, a nawet Jerrym Westem? Czemu nie jest tą legendą Lakers, która przychodzi na myśl jako pierwsza, skoro to na jego fundamencie organizacja oparła cały proces swoich przenosin do Los Angeles? Ba – przylgnęła już do niego łatka najbardziej niedocenianej super-gwiazdy w dziejach NBA.
Odpowiedź jest prosta – nigdy nie zdobył pierścienia.
Do finałów dostał się wraz z Lakers aż siedmiokrotnie (plus raz, gdy nie wystąpił w nich z powodu kontuzji). Tylko trzynastu zawodników może się popisać lepszy dorobkiem w tym względzie, między innymi LBJ, który wygrał swoją konferencję już dziewięć razy. Sęk w tym, że Baylor przegrał wszystkie finałowe serie. Co do joty. Wśród zawodników, którzy grali o pierścień przynajmniej pięciokrotnie, jest tylko dwóch takich pechowców. Na pięćdziesiąt cztery przypadki.
*
„Pozwólcie mi powitać wszystkich na dzikim, dzikim zachodzie”
Kto bardziej kogo potrzebował – Los Angeles LeBrona, czy może na odwrót? Trudno powiedzieć, od jak dawna cały deal był dogadany. Czy James w ogóle rozważał inne opcje na poważnie, czy tylko grał? Wydaje się, że wszystko było ustalone już od wielu miesięcy, a jego przenosiny do L.A. budziły wyłącznie medialne wątpliwości, bo sam zawodnik decyzję podjął dawno temu. Świadczy też o tym długość umowy – czteroletni kontrakt dowodzi wielkiego zaufania, jakim James obdarzył Lakers.
Na pewno Magic Johnson, absolutna ikona Miasta Aniołów, a teraz postać odpowiedzialna za budowę drużyny, desperacko takiej gwiazdy potrzebował. Był zmuszony zapewnić ludziom igrzyska, do jakich organizacja ich przyzwyczaiła przez całe dekady, a których od kilku lat zespół Lakers po prostu nie gwarantował. Nie było ich w play-offach, grali podle, szwendali się na dnie tabeli. Jack Nicholson, jeden z najwierniejszych kibiców LAL, nierzadko wychodził przedwcześnie z meczu, nie chcąc już dalej oglądać tej bryndzy. Bardziej mu zależało na tym, żeby umknąć przed korkami.
Jakby tego było mało – ostatnio jakiś nadgorliwy steward poprosił legendę Hollywood o okazanie biletu. Co było najbardziej szokujące dla amerykańskich dziennikarzy, komentujących tę niefortunną sytuację – Nicholson faktycznie bilet przy sobie miał i bez szemrania się wylegitymował. Cóż, to już chyba nie ten sam temperament, co przed laty.
Prosić o bilet Jacka Nicholsona? Serio? Ten gość nie od dziś i nie od wczoraj dokazuje w okolicach parkietu na meczach Lakers.
Co prawda Lakers znaleźli się ostatnio na delikatnie wznoszącej fali, głównie za sprawą obiecującej młodzieży, ale to przecież nie ten sam ciężar gatunkowy co postać LeBrona. Najgłośniejszym nazwiskiem jest oczywiście obrońca Lonzo Ball, głównie za sprawą swojego ojca, LaVara, wyjątkowo nieznośnego i pyskatego gościa. Ball-ojciec notorycznie rzuca w eter jakieś kontrowersyjne wypowiedzi na temat syna, chcąc wywołać wokół młodego zawodnika jak największe zainteresowanie. Prowokuje kolejne gówno-burze, a rodzinne perypetie Ballów coraz bardziej przypominają żenującą otoczkę wokół celebryckiego klanu Kardashianów.
Dość powiedzieć, że brat Lonzo, LiAngelo i jego dwóch kumpli, zostali przyłapani na kradzieży w Chinach i uwięzieni. Pierdel w Państwie Środka to naprawdę nie są przelewki i luksusowe warunki, znane ze skandynawskich obrazków. W sprawę zaangażował się osobiście Donald Trump, który podczas wizyty dyplomatycznej w Chinach poprosił prezydenta Xi Jingpinga, żeby ten uwolnił niesfornych chłopaków. Chiński przywódca się zgodził, a cała trójka bezpiecznie wróciła do Kalifornii.
Małostkowy jak zwykle Trump nie doczekał się jednak początkowo podziękowań, z czego nie omieszkał się wyżalić na Twitterze. Dorzucił nawet, że gdyby wiedział, z jakimi niewdzięcznikami ma do czynienia, to nie kiwnąłby w tej sprawie palcem.
Cóż, być może Lonzo rzeczywiście ma potencjał, żeby być czołowym rozgrywającym w NBA. Jednak, skoro został otoczony takim towarzystwem, niekoniecznie jest materiałem na lidera, wokół którego warto budować drużynę. Klepiący głupstwa i napinający się do koszykarskich legend LaVar już dawno przekroczył cienką granicę między pewnością siebie, a bezczelnością. Parcie na szkło u tego faceta wysadza w powietrze wszystkie parciomierze.
LeBron to rzecz jasna także nie jest facet, wokół którego można dziś zbudować projekt na lata. Jego potencjał atletyczny zdaje się być nieograniczony, ale zegar tyka nieubłaganie. Dla Jamesa każdy sezon, który spędzi w drużynie nie walczącej realnie o tytuł, to sezon stracony, skradziony z życiorysu. A dużo już mu ich nie zostało. Indywidualne rekordy? Pewnie przykłada to nich jakąś wagę, lecz raczej drugorzędną. Jeżeli chce, aby jego koszykarskie dziedzictwo było jak najbardziej okazałe, musi wygrywać. Deptać po piętach Jego Powietrzności.
I to jak najszybciej. Młodzi obrastają w piórka i wkrótce nazywanie Jamesa „najlepszym koszykarzem na świecie” zacznie budzić dyskusję i wątpliwości. Jak na razie, nie wzbudza jeszcze żadnych. Ale Anthony Davis i Giannis Antetokounmpo rozwijają się naprawdę zamaszyście.
Co zatem skusiło Króla do abdykacji z tronu w Ohio i przeniesienia swoich talentów akurat do Lakers? Niekoniecznie musiały być to wyłącznie sportowe perspektywy. Jest wielce prawdopodobne, że w tym sezonie LeBron nie zajdzie nawet do finałów konferencji zachodniej, a na wschodzie mógłby przecież kontynuować swoją serię i dziewiąty raz z rzędu doczłapać się aż do końcowych rozstrzygnięć. Tym bardziej, że bardzo chciała go u siebie mieć Philadelphia 76ers, w grze pozostawał również Boston. Młode, potężne ekipy, z perspektywami na walkę o mistrzostwo przez co najmniej kilka najbliższych lat.
Najbardziej kusząco i opłacalnie od strony sportowej wyglądała oferta Sixers, gdzie LeBron mógłby zostać naturalnym mentorem Bena Simmonsa i wsparciem w rozwoju Joela Embiida. Sufit tego drugiego jest zawieszony tak wysoko, że zasłaniają go chmury. Natomiast ten pierwszy zdaje się być naturalnym spadkobiercą LeBrona, tak jak Kobe Bryant zastąpił Michaela Jordana. O względy Jamesa walczyli również Houston Rockets. Czy ktoś byłby w stanie powstrzymać tercet Paul – Harden – James? To byłoby wyzwanie dla Steve’a Kerra i jego trójkowej maszyny z Oakland.
Jednak LBJ postawił na Lakers, czyli projekt będący w zupełnych powijakach. 34-latek zapowiada wciąż pościg za „duchem Michaela Jordana”. Zapewnia, że wciąż pielęgnuje w sobie głód kolejnych zwycięstw, kolejnych finałów, kolejnych rekordów. Że wciąż chce się piąć w tych tworzonych na potęgę za oceanem rankingach najlepszych graczy wszech czasów. I zatrzymać dopiero na samym szczycie. No dobra, aż tak tego nigdy nie ujął, ale to kontekst niektórych jego wypowiedzi.
James niezmiennie sugeruje, że liczy się dla niego przede wszystkim perspektywa zwyciężania.
Mural Króla w Los Angeles. Zdążył już zostać zbezczeszczony – ktoś domalował na nim negatywny (3 – 6) bilans finałowych występów LeBrona. Nie będzie miał w L.A. łatwego życia – za dużo się tam przewinęło legend.
Zatem – niby chce wygrywać, tymczasem wybiera ofertę Magica. Pełną niewiadomych. Ale przenoszącą go w magiczny świat Hollywood, w którym zawsze chciał się znaleźć. Nigdy nie ukrywał fascynacji biznesem filmowym, zaliczył już nawet aktorskie epizody. Poza tym, wylądował w mieście, które uwielbia jego rodzina, a on, jak chyba żaden inny sportowiec, otacza bliskich wyjątkowo troskliwą opieką. Bardzo poważnie podchodzi do roli ojca i męża, nie dostarcza bulwarówkom skandali. Pod względem profesjonalizmu – stuprocentowy wzór.
Poza tym, Los Angeles to miasto nieograniczonych, biznesowych możliwości. Kto jak kto, ale Magic Johnson z pewnością nie omieszkał swojego nowego podopiecznego o tym poinformować. Roztoczyć przed nim perspektyw, z których sam od lat czerpie całymi garściami.
Zresztą, trudno LeBrona nawet określić w tym kontekście „podopiecznym”, bo jego współpraca z legendarnym rozgrywającym będzie raczej funkcjonowała na regułach partnerskich, za obopólną korzyścią. To też było dla ex-Kawalerzysty istotne, po tych wszystkich perypetiach, jakie przechodził w Cleveland z Danem Gilbertem. Zdaje się również, że Magic jest dla niego przy okazji inspiracją. Chyba znacznie większą, niż „duch Jordana”, za którym rzekomo tak gania. To wiecznie uśmiechnięty, powszechnie uwielbiany, biegły w świecie biznesu i polityki Johnson jest facetem, jakim chce stać się LeBron po zakończeniu przygody z koszykówką.
Być może James doszedł nawet do wniosku, że miejsce w historii niekoniecznie zdobywa się wyłącznie postawą na parkiecie? Może uznał, iż legendy Jordana i tak nie dogoni, bo to syzyfowy wysiłek i wyłącznie powód do zbędnych kompleksów czy frustracji? Dożywotni sponsor LeBrona, firma Nike, też pewnie nie narzeka, że jeden z najznakomitszych ogierów z ich stajni wylądował właśnie w L.A. Ostatecznie nie po to podpisali z Jamesem miliardowy kontrakt, obowiązujący do końca jego dni, nie tylko tych sportowych, żeby ten tułał się teraz gdzieś po Teksasie.
Pytań sporo, odpowiedzi póki co niewiele. Jedno jest pewne – Lakers w takim kształcie do wyścigu o pierścień się nie włączą.
*
„Miasto w którym mieszkam, Miasto Aniołów. Samotne jak ja, więc płaczemy razem”
Prawdopodobnie Elgina Baylora wskazywalibyśmy dzisiaj jako jednego z największych czempionów w historii NBA, gdyby nie cholerni Boston Celtics i ich wybitny lider – Bill Russell. Lakers i Celtics mieli w latach sześćdziesiątych kilka naprawdę znakomitych finałowych batalii, ale tak się jakoś składało, że górą zawsze wychodzili z nich zawodnicy w zielonych trykotach. Dość powiedzieć, że Russell na trzynaście sezonów spędzonych w lidze, jedenaście zakończył wygraniem mistrzostwa. Dorzucił do tego olimpijskie złoto. Było po prostu urodzonym zwycięzcą, na dodatek grał w otoczeniu naprawdę znakomitych parterów. Celtics byli super-drużyną, zanim to stało się modne.
Nie było na nich wówczas mocnych, jak na Kazimierza Pawlaka.
Jakkolwiek blisko by Lakers nie byli, zawsze musieli uznać wyższość przeciwników. Najbardziej bolesna była chyba porażka z 1962 roku. W siódmym meczu finałowej serii, przy wyniku 100:100 i pięciu sekundach na zegarze, Baylor i spółka mieli piłkę w rękach. Udało im się wykreować pozycję rzutową dla Franka Selvy’ego, któremu pozostało tylko trafić. Zazwyczaj z takich pozycji nie pudłował, ale ręka zadrżała mu pod presją. – Oddałbym wszystkie moje punkty za ten jeden celny rzut – przyznał po latach. Bo w dogrywce lepsi okazali się po raz kolejny Celtics. I znów zgarnęli tytuł do Massachusetts.
– Russella po prostu nie dało się pokonać – wspomina Baylor. – Jego koncentracja była niewiarygodna. W momencie, gdy zaczynał się mecz, coś się w nim zmieniało. Nigdy nie słyszałeś, żeby ta maszyna zaczynała rzęzić. Więc gdy cokolwiek się wokół niego działo, nie przejmował się tym. Wielu zawodników, naprawdę utalentowanych zawodników, pod presją podejmuje złe decyzje, źle podaje, zapomina o defensywie. Do dzisiaj widać to w play-offach. Russellowi się to nie zdarzało.
Baylorowi też zdarzało się rzadko. We wspomnianych finałach z 1962 roku, notował średnio ponad 40 punktów na mecz. Naprawdę trudno zrobić coś więcej, żeby założyć mistrzowski pierścień na palec.
Lakers ostatecznie przełamali klątwę finałowych porażek w 1972 roku, dokładnie dekadę od tamtej feralnej porażki. To była już drużyna z nieco inaczej rozłożonymi akcentami. Karierę w Los Angeles kończył już pomału Wilt Chamberlain, ku końcowi chyliła się też koszykarska przygoda Jerry’ego Westa. Jednak weterani zdołali wznieść się jeszcze po raz ostatni na wyżyny umiejętności i pokonać nowojorskich Knicks.
Baylor, jak na ironię, do tamtych finałów nie dotrwał. Zaczął sezon, ale po dziewięciu meczach złapał kontuzję, która zakończyła jego karierę. Mógł tylko z boku obserwować świętujących kolegów i rozpamiętywać swoich siedem zmarnowanych szans. Zapewniał jednak, że nie było w nim zawiści. – Cieszyłem się z ich mistrzostwa. Dlaczego miałbym się nie cieszyć? Oczywiście, że chciałbym być jego częścią, ale tyle przeszliśmy ze sobą jako drużyna, że bardzo im tego zwycięstwa życzyłem.
Dla wspomnianego Westa, znanego dzisiaj jako „Logo”, bo to jego sylwetka widnieje w znaczku NBA, finały z 1972 roku były jedynymi zwycięskimi. Na dziewięć podejść. To tylko dodatkowy dowód na to, jak morderczą drużyną byli ówcześni Celtics i jak wiele legend nie mogło się przebić przez stalową defensywę Billa Russella. – W finałach z 1962 roku grałem akurat okropną koszykówkę, a jednak udało nam się zwyciężyć… To było po części frustrujące, bo grałem tak słabo, że własna drużyna musiała moje słabości przezwyciężyć. Może właśnie na tym polega bycie zespołem? – pytał West.
W kwietniu Elgin Baylor mógł przemówić podczas ceremonii odsłonięcia jego statuy, która uświetnia okolice Staples Center. To dziesiąty pomnik ustawiony przez areną.
– Gdy graliśmy ze sobą, byliśmy bardzo blisko, jak rodzina – powiedział Jerry West. Jego sylwetka także została już uwieczniona przed halą klubu. – Kiedy pierwszy raz trafiłem do szatni Lakers, byłem bardzo cichy. Zawstydzony. Za wiele się nie odzywałem. Obserwowałem jednak, jak Elgin traktuje innych i jak się prowadzi. Dał mi chyba najlepszą lekcję nauki o człowieku. Wszystkich traktował z szacunkiem. Podczas imprez był duszą towarzystwa, ale naszą grę zawsze szanował i to się nigdy nie zmieniło.
*
„To jest Miasto Aniołów i ciągłego zagrożenia”
Według pogłosek, Magic Johnson robi co może, żeby już w tym sezonie uczynić z Los Angeles Lakers realnego kandydata do walki o tytuł. Choć on sam zapowiada przede wszystkim walkę w przyszłe wakacje, kiedy na rynku wolnych agentów pojawi się naprawdę dużo smakowitych kąsków. Teraz pole manewru ma już bardzo mocno ograniczone.
W ubiegłym roku nie powalczył o względy Paula George’a, oczekując, że uda się go przechwycić teraz – plan spalił na panewce, bo skrzydłowy związał się na dłużej z Oklahoma City Thunder. Magic nie chciał wówczas handlować żadną ze swoich młodych perełek, wolał zaczekać. Za wszelką cenę usiłował też przykitrać wybory w pierwszych rundach nadchodzących draftów – to zrozumiałe. Ale Indiana nie znalazła powodu, żeby oddać George’a za bezcen, podobnie jak teraz San Antonio Spurs nie chcą wypuścić za czapkę gruszek Kawhi Leonarda.
Duet Leonard – James naprawdę robiłby wrażenie, to fakt. Byliby w stanie wykończyć dowolnego przeciwnika. Doprowadzić go do łez. Czy rzucić wyzwanie Warriors? Chyba jeszcze nie, ale byłoby blisko.
Na korzyść Lakers działa fakt, że pozycja negocjacyjna San Anotnio Spurs jest w tej chwili wyjątkowo marna. Po pierwsze – ich gwiazdor oficjalnie zapowiedział, że domaga się wymiany. Zgodnie ze źródłami Stephena A. Smitha, jeżeli się takowej nie doczeka, to cały nadchodzący sezon z premedytacją spędzi poza parkietem. Abstrahując już od tego, czy takie zachowanie byłoby zgodne z regułami ligi – groźba padła. Poza tym – sam Leonard chce połączyć siły z LeBronem, co dodatkowo krzyżuje plany Ostróg, które wolałyby wytransferować go do konferencji wschodniej, zamiast wzmacniać rywali z zachodu.
Krótko mówiąc – nadeszły ciężkie czasy dla Gregga Popovicha. Z Timem Duncanem nie miewał takich perturbacji.
Jednak, przynajmniej jak do tej pory, Spurs nic sobie nie robią z szantażu zawodnika i stawiają naprawdę wygórowane żądania. Zwłaszcza, że kontrakt Leonarda wygasa za rok, a sam zawodnik nie grał przez cały poprzedni sezon i dał się poznać jako postać konfliktowa. Co nie wróży najlepiej na przyszłość. Niemniej – póki co stawka za najbardziej wartościowego zawodnika finałów z 2014 roku jest zaporowa. Mówi się o kilku najcenniejszych wyborach w drafcie i paru naprawdę poważnych nazwiskach, wliczając w to Lonzo Balla, Kyle’a Kuzmę i Josha Harta.
Magic z pewnością nie jest chyba tyle zdesperowany, żeby zdecydować się na tak szaleńczy ruch. Nawet biorąc pod uwagę fiasko planu z George’em i możliwość, że sytuacja powtórzy się w przypadku Leonarda. Który teraz może i chce za wszelką cenę dostać się do Lakers, ale za rok może już wybrać dynamicznie rozwijającą się Philly, ewentualnie Boston. Chętnych na jego podpis nie zabraknie.
Aczkolwiek w tej chwili czas gra raczej na korzyść Lakers. Gdyby pozwolili się Spus obedrzeć ze skóry na samym początku negocjacji, gorzko by tego po latach pożałowali. Tymczasem zachowana została zimna krew i to w obozie Ostróg narasta presja.
Pozostaje też opcja tłustej wymiany za Damiana Lillarda, obrońcę Portland Trail Blazers, który w ubiegłym sezonie załapał się do najlepszej piątki NBA. Choć przecież mówimy o lidze, w której grają James Harden, Russell Westbrook i Stephen Curry. Dwaj ostatni musieli w tym akurat plebiscycie oglądać plecy Lillarda.
Lillard mógłby w towarzystwie LeBrona uruchomić pełnię swoich ofensywnych zdolności i błyszczeć, może nawet jaśniej od Kyrie’ego Irvinga. Bo zdaje się być zawodnikiem o jeszcze większym potencjale, idealnie skrojonym pod drugą opcję ofensywną w drużynie o mistrzowskich ambicjach. Niemniej – to wszystko jak na razie spekulacje, pisane palcem na wodzie.
Na ten moment Magic zatrudnił Rajona Rondo, Lance’a Stephensona i „Pana Shaqtin’ a Fool” we własnej osobie – JaVale’a McGee. Nie brzmi to jak odpowiedź na piątkę: Curry – Thompson – Durant – Green – Cousins. Nie do końca też współgra z zapowiedziami LeBrona, że zależy mu na grze z inteligentnymi zawodnikami. Oczywiście McGee w Golden State znacznie rzadziej robił już z siebie durnia, Rondo to naprawdę wartościowe wzmocnienie w kontekście play-offów, a Stephenson również potrafi być cenny zawodnikiem. Choćby wchodząc z ławki, co udowodnił w ubiegłym sezonie, grając dla Indiany.
Co ciekawe – ani Rondo, ani Stephenson, delikatnie mówiąc, nie są specjalistami od rzutu za trzy punkty. Być może zatem Johnson nie planuje obudować Jamesa w taki sam sposób, jak uczynił to Dan Gilbert w Cleveland. W Cavaliers wokół Króla aż roiło się rzutowych specjalistów. Teraz pomysł na zespół zdaje się być nieco inny. Być może sam LeBron zacznie częściej przekazywać piłkę w ręce partnerów?
*
Wizja walki o pierścień już w pierwszym sezonie powolutku się od Jamesa oddala. Tym bardziej Król musi sobie jednak zdać sprawę, na co się porywa, chcąc w tym wieku podbijać serca kibiców z Los Angeles. Jasne, że w tej chwili jego przyjście wiąże się z euforią. Jednak ona wkrótce przygaśnie, a później rozpoczną się porównania. Z których trudno będzie Jamesowi wyjść górą. Bo Lakers to jedna z tych organizacji, której kibice naprawdę pamiętają wybitnych graczy i wielkie sukcesy.
To nie Cleveland, gdzie (w pewnym uproszczeniu, ale jednak) niczego przed Jamesem nie było. Wybór w drafcie z 2003 roku zapoczątkował złotą koszykarską erę, a czteroletni kontrakt LeBrona z Lakers ją zakończył. Trochę jak z Michaelem Jordanem i Chicago Bulls, choć on pozostawił w Wietrznym Mieście sześć tytułów mistrzowskich. James jeden.
Natomiast sześćdziesięciolatkowie z Los Angeles pamiętają Chamberlaina i Westa. Pięćdziesięciolatkowie ubóstwiali Magica i Abdul-Jabbara, oraz ich niewiarygodny „Showtime”. Trzydziestolatkowie zachwycali się wybuchowym duetem Shaq & Kobe, a dla dwudziestolatków „Black Mamba” to najlepszy koszykarz w dziejach. Więc za każdym razem, gdy LeBron przestrzeli rzut z syreną, będą mu przypominać wszystkie przypadki, w których Bryant rzucił bez pudła. Zawsze, gdy Lakers polegną w play-offach, fani wypomną Jamesowi każdy z szesnastu tytułów mistrzowskich, jakie ma w dorobku ich ukochany zespół. Gdy tylko Król się potknie, hejterzy natychmiast mu przypomną, komu tak naprawdę należy się korona.
Zresztą – ta karuzela już się kręci. Na zamieszczonym wyżej muralu ktoś zdążył nasmarować wielkimi kulfonami wymowne: 3:6. Czyli negatywny bilans LeBrona w finałach.
I tak to będzie wyglądało, dopóki James nie udowodni swojej wartości w purpurowo-złotym kostiumie. Kasa będzie się zgadzać, ale ambicje sportowe u tego gościa są tak potężne, że ostatecznie na pewno nim zawładną. Nie będzie mowy o odcinaniu kuponów. Dlatego Magic Johnson, jakkolwiek mocno by go od tego nie bolało serduszko, będzie chyba musiał jednak pożegnać się z kilkoma swoimi wschodzącymi gwiazdami, żeby ściągnąć kogoś na już. LeBron jest zbyt wiekowy, by czekać, a publiczność zbyt głodna, by dalej zwlekać z podaniem jej posiłku. A widownia w Staples Center ma naprawdę wrażliwe kubki smakowe. Oczekuje trzech gwiazdek Michelin.
Nawet jeżeli w ostatnich latach żywiła się tylko kebabem z całodobowej, dworcowej budy.
Jak do tej pory, w Mieście Aniołów rozkoszują się samym przyjście Króla, lecz zaraz zaczną od niego oczekiwać. Wymagać. Tego, co zaoferował im George Mikan. Jerry West. Wilt Chamberlain. Gail Goodrich. Kareem Abdul-Jabbar. Jamie Worthy. Magic Johnson. Shaquille O’Neal. Pau Gasol. Kobe Bryant. A czego nigdy nie wywalczył na parkiecie Elgin Baylor i być może dlatego po dziś dzień mówi się nim: „najbardziej niedoceniona super-gwiazda w historii ligi”.
Pierścienia.
MICHAŁ KOŁKOWSKI