14 sierpnia 2017 roku – Barcelona przeprowadza jeden z najdziwniejszych transferów w swojej historii. 40 baniek ląduje na stoliku Guangzhou Evergrande, na Camp Nou zaś 29-letni Paulinho.
8 lipca 2018 roku – Duma Katalonii przebija samą siebie. Ten sam Paulinho ponownie ląduje w Guangzhou Evegrande, sprawiając wszystkim cules – jak to się teraz mówi – niezły „mindfuck”.
Ja nie ukrywam natomiast, że gdy ponad rok temu hiszpańskie media trąbiły o zainteresowaniu Blaugrany Brazylijczykiem, miałem mocno mieszane uczucia. Kiedy ciągle powracał wątek Coutinho, kiedy wiadomo było, iż z Andre Gomesa nic dobrego w tym zespole nie będzie, kiedy druga linia stała się najbardziej newralgiczną formacją w drużynie, trudno było oceniać ten transfer jednoznacznie pozytywnie.
Z perspektywy czasu jednak muszę przyznać – zawodnik ten kupił mnie kompletnie. Do tego stopnia nawet, że nieco prześmiewczo zakupioną koszulkę Barcelony z jego nazwiskiem na plecach zacząłem nosić z pewnego rodzaju dumą. Bo nagle okazało się, iż będąc gościem kompletnie z innej planety, stał się naprawdę ważną częścią tej drużyny. Kiedy zagrał jeden, drugi, piąty dobry mecz w krótkim odstępie czasu, czułem się nieco, jakby pokazał mi gest Kozakiewicza. Trochę gęb futbolowych fanów pozamykał, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Zachowując proporcje, dziś widzę w nim piłkarza w pewnym sensie podobnego do Seydou Keity za czasów PepTeamu. I zanim wytkniecie mi, że to przecież zupełnie różni piłkarze – z czym de facto się zgadzam – pozwólcie mi wyjaśnić. Mam na myśli bowiem nie tyle charakterystykę obu graczy, co ich rolę w zespole. W obu tych przypadkach wydawało się, iż nie mają prawa zaadaptować się do stylu Dumy Katalonii, że przez jej system zostaną zjedzeni i wypluci. A jednak nie bez powodu niegdyś Guardiola, a teraz Ernesto Valverde ochoczo korzystali z ich usług.
Jakiś czas temu napisałem takie zdanie o… Diego Coście: „jest napastnikiem tak innym, że aż idealnie pasuje do reprezentacji Hiszpanii”. Właśnie tym paradoksie tkwi sedno sprawy. Brazylijczyk oferował temu zespołowi atuty, których żaden pomocnik Blaugrany nie był w stanie jej dać. Na przykład siłę fizyczną, jakiej zawsze brakowało Inieście. Nieokrzesaną przebojowość w grze ofensywnej, którą z czasem nieco zatracił Rakitić. Mobilność obcą Andre Gomesowi. Dynamizm w obronie, na jakim nigdy nie bazował Busquets. To wszystko razem wzięte sprawiło, iż Paulinho doskonale zaskoczył. Dosłownie – bo przeciwnicy często nie wiedzieli czego mają się po nim spodziewać, co stanowiło jego kolejny spory atut. I w przenośni – ponieważ przez długi czas prezentował równą, solidną formę.
Szkoda tylko, że w drugiej części sezonu zgasł, ale pewnych rzeczy po prostu nie dało się przeskoczyć. Jeśli przez okrągły rok rozgrywasz mecze średnio co trzy dni – w reprezentacji oraz Barcelonie na bardzo wysokiej intensywności – a przy tym bazujesz właśnie na swoich możliwościach fizycznych, naturalne jest, że w pewnym momencie po prostu się zajedziesz. Ot, cała tajemnica obniżki formy Brazylijczyka na wiosnę. Gorzej, że pewnie gdyby został na Camp Nou na dłużej, scenariusz by się powtórzył ze względu na jego udział w mundialu.
Nie zrozumcie mnie jednak źle, nie wiązałbym tej kwestii bezpośrednio z oddaniem pomocnika z powrotem do Guangzhou. W ogóle odnoszę wrażenie, że przy tej operacji kwestie stricte sportowe zeszły na naprawdę daleki plan. W innym wypadku to po prostu nie miałoby żadnego sensu. No bo jak to sobie wyobrażacie? Że Paulinho był potrzebny Valverde tylko na jeden sezon? Nie, to zbyt głupie. Tym bardziej, iż El Txingurri korzystał chętnie z jego usług praktycznie na przestrzeni całego sezonu. Nie składałoby się więc to wszystko w całość.
Logistyka – to co innego. W Primera Division bowiem w każdej drużynie są tylko trzy miejsca dla graczy spoza Unii Europejskiej, a te w Barcelonie były zajęte przez Coutinho, Yerry’ego Minę oraz naszego bohatera właśnie. Sęk w tym, że kilka dni temu swoje przejście do Blaugrany ogłosił Arthur z Gremio, mielibyśmy zatem 4 chętnych do rejestracji. Dużo pisało się o możliwym odejściu stopera, lecz Kolumbijczyk najwyraźniej przekonał sterników klubu udanym mundialem i dlatego to nie on został przeznaczony na sprzedaż.
W mojej głowie rozbrzmiał właśnie głos pastora Chojeckiego – „ZA PIENIĄDZE!” No właśnie, to w tym wszystkim nurtuje mnie najbardziej. Czy Duma Katalonii zrobiła dobry interes, czy jednak po raz kolejny dała się zrobić w konia, jak to miało miejsce wielokrotnie w ostatnich latach? Przeżyłem czasy Zubizarrety na stanowisku dyrektora sportowego, tak samo jak Braidy oraz Roberta Fernandeza, mam w pamięci całą gamę ich przeróżnych błędów, dlatego nic mnie nie zdziwi. Nawet to, jeśli Paulinho został oddany za pół darmo.
Początkowo pisało się, że Guanzghou wyłoży za Brazylijczyka 50 baniek, czyli w zasadzie 100 przez tamtejszy podatek na szkolenie chińskich młodzieżowców. Oświadczenie z angielskiej wersji oficjalnej strony Blaugrany zawierało informację o konieczności wykupu pomocnika przez klub z Kantonu, jednak po chwili treść zmieniono. Wychodzi więc na to, iż Canarinho został do Guangzhou jedynie wypożyczony, co wśród cules rodzi nieco wątpliwości, którym w ogóle się nie dziwię. Jeszcze inna wersja wydarzeń – lansowana przez Gerarda Romero mówi – że Chińczycy z jakichś powodów nie są w stanie wykupić zawodnik już teraz i tylko z tego wynika wypożyczenie. Według dziennikarza klub z Kantonu zapłaci jednak Barcelonie 50 milionów przed końcem bieżącego roku kalendarzowego.
Nie wiemy też tego, czy sam zawodnik nie naciskał na ponowny transfer do Guangzhou. W zasadzie wcale by mnie to nie zdziwiło, ponieważ media donoszą, iż Tygrysy zaoferowały mu aż 15 baniek rocznie, co stanowi podwójną przebitkę zarobków na jakie mógł liczyć na Camp Nou. I zanim zaczniecie krytykować pazerność tego gościa, idźcie do lustra. Kto z was, nie będąc emocjonalnie związanym ze swoim pracodawcą – co brzmi surrealistycznie, gdy wykraczamy poza świat piłki – nie skusiłby się na taką podwyżkę przy okazji przejścia do innej firmy? Sami siebie okłamiecie, jeśli stwierdzicie, że nie zainteresowałaby was taka opcja. Trzeba totalnie wyzbyć się instynktu samozachowawczego, aby w tego typu sytuacji nie skorzystać z oferty.
***
Tak na marginesie – warto również pamiętać, iż większość Brazylijczyków patrzy na futbol w zupełnie inny sposób niż my tu na Starym Kontynencie. Dlatego właśnie chociażby taki Ricardo Goulart wybrał swego czasu klub z Kantonu, zamiast jakiegoś średniaka europejskiego. To tylko przykład ogólnej zasady – traktowania piłki jako zwykłego zawodu, gdzie aspekt finansowy jest ważniejszy niż sportowe ambicje. Różnicę robi też to, jak tego typu zawodnicy podchodzą do kwestii bogatego CV. Ich zdaniem w życiorysie dużo lepiej wygląda zestawienie powiedzmy dziesięciu tytułów z Azji, Bliskiego Wschodu, a nawet Turcji, niż lista sukcesów na zasadzie „5. miejsce z Betisem w lidze hiszpańskiej oraz trzy lata z rzędu awans do fazy grupowej Ligi Europy”. Oczywiście, z takiego założenia nie wychodzą dosłownie wszyscy, aczkolwiek warto zawsze wziąć tę kwestię pod uwagę, zanim następnym razem zaczniemy oceniać transfer jakiegoś Latynosa do Guangzhou, SIPG czy innego Hebei China Fortune.
***
Nie że będę jakoś wielce tęsknił za Paulinho biegającym w bordowo-granatowej koszulce, aczkolwiek nie ukrywam, iż pewien sentyment po nim zostanie mi na długo. Po pierwsze, bo rozwój jego kariery nadawałby się na hollywoodzką ekranizację. Po drugie, ponieważ jako Łodzianin, fan ŁKS-u oraz sympatyk Barcelony dostałem kolejny namacalny dowód na to jak wiele można osiągnąć ciężką pracą. No bo nie ukrywajmy, to nie czysty talent bohatera tego tekstu zrobił w jego przypadku największą różnicę.
I w zasadzie to nie do końca zgadzam się z twierdzeniem, że jako kibic ŁKS-u nie mam prawa chwalić się dawnymi występami Canarinho przy Al. Unii. To przecież nie u nas, lecz wcześniej, w czasie gry na Litwie, doświadczył rasizmu. Nie ma też ani krzty prawdy w tym, że kolejni szkoleniowcy marginalizowali jego rolę w drużynie z powodu narodowości. Tu wystarczą proste liczby – gdyby tak było, raczej nie zagrałby w 17 spotkaniach w sezonie na 26 możliwych. Gdyby tak było, Marek Chojnacki nie chciałby zatrzymania go w ŁKS-ie na dłużej, jednak klub nie miał wówczas nic do gadania, wszak właścicielem karty Brazylijczyka był wówczas Algimantas Breikstas, litewski biznesmen. Były szkoleniowiec Rycerzy Wiosny opowiadał zresztą o tamtych czasach na łamach sport.pl: – Być może Paulinho nie dostawał pieniędzy, które miał mu wypłacać Breikstas? – pytał. Chluby łódzkiemu klubowi to oczywiście nie przynosi, iż jego udziałowiec okazał się być kompletnie niesłowny, lecz znów – kierowanie tego argumentu wobec kibiców uważam za strzał niecelny, lecący w sporej odległości od słupka.
Wybaczcie mi zatem ten zawierający szczyptę patosu ton, lecz widzę w historii Brazylijczyka coś inspirującego. Coś, co pokazuje, iż marzycielstwo ma sens tylko wtedy, gdy dąży się do spełniania tych snów. Że jest to możliwe, tylko trzeba ku temu zrobić naprawdę wiele. Że na sukces trzeba zapieprzać tak jak ten chłopak, który w 2009 roku siedział na kanapie, oglądał jak Messi wygrywa tryplet w pierwszym sezonie kadencji Guardioli, a 8 lat później występował z nim w jednej drużynie.
Mariusz Bielski