Reklama

„Jestem sportowcem, nie gwiazdą”. Karolina Kowalkiewicz na drodze do mistrzostwa UFC

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

07 lipca 2018, 14:10 • 9 min czytania 1 komentarz

Ludzie myśleli, że jest ofiarą przemocy domowej, spodenki na pierwszą walkę kupiła za pięć złotych w second handzie, ukończyła kurs kaskaderski i próbowała wielu ekstremalnych sportów, m.in. skoków ze spadochronem. Nie przeraziły jej, choć boi się za to otwartych akwenów i pająków. Najważniejsze jednak, że strachu nie czuje przed żadną rywalką. Dlatego jest drugą Polką w UFC , walczyła już o mistrzowski pas, a teraz ponownie zbliża się do takiej szansy. Karolina Kowalkiewicz.

„Jestem sportowcem, nie gwiazdą”. Karolina Kowalkiewicz na drodze do mistrzostwa UFC

Późny start

Pierwsza walka Karoliny w karierze odbyła się 4 marca 2012 roku. Choć „karierze” to zbyt mocne słowo, trudno uznać, że rozpoczynało ją tamto starcie – jego organizatorem była Amatorska Liga MMA, cała impreza odbyła się w Sochaczewie. Nie chcemy tu dyskredytować walk organizowanych przez ALMMA, ale powiedzmy sobie szczerze: do gal, w których udział brała Karolina w kolejnych latach, ma się to jak Kielce do Mediolanu. Niby oba miasta to stolice mody, a jednak różnica jest aż nazbyt widoczna.

Inna sprawa, że rywalka, z którą Karolina się mierzyła, jest warta wspomnienia – była to bowiem Joanna Jędrzejczyk. Tak, ta sama, która przez długi czas trzymała pas mistrzowski UFC. I ta sama, która pokonała Karolinę w walce o niego. Zresztą po raz drugi, bo sześć lat temu też była lepsza. Ale do tego jeszcze przejdziemy.

Co ważne, Karolina zaczęła późno. W teorii. Miała 26 lat, gdy odbyła pierwszą amatorską (i zawodową, dwa miesiące później) walkę w karierze. I jak na ten start doszła zaskakująco wysoko. Sęk w tym, że kobiece dywizje – przynajmniej na razie, gdy tak naprawdę wciąż się rozwijają – trudno oceniać.

Reklama

Jacek Adamczyk, mmarocks.pl:

To jest ta specyfika kobiecych dywizji, trochę inaczej to tam wygląda. To kwestia konkurencji, liczby zaangażowanych osób, zawodniczek… Moglibyśmy powiedzieć, że to późny start, ale u Karoliny ten naturalny talent można było zaobserwować już w trakcie pierwszego występu. Być może późno się to wszystko zaczęło, ale jednak u pań naprawdę inaczej to wszystko wygląda. Można oczywiście powiedzieć: „patrzcie, ona jest fenomenem”, ale jednak nie zawsze można to wpisać w tak prosty szablon.

Oceniajmy więc to, co możemy ocenić. A pewni jesteśmy kilku rzeczy. Po pierwsze, że należałoby podziękować babci Karoliny, bo podobno to ona przeniosła na nią zamiłowanie do wysiłku fizycznego. Nie dziwimy się, skoro „pewnego razu, gdy przywieziono węgiel, babcia sama przerzuciła ponad tonę”. Po otrzymaniu takiej informacji bylibyśmy zaskoczeni, gdyby Karolina nie doszła wysoko. Po drugie, Kowalkiewicz znacząco pomogło to, że już wcześniej trenowała krav magę, została nawet jej instruktorką. To nie tak, że do MMA weszła nagle dziewczyna, która postanowiła, że może warto spróbować. Kowalkiewicz była gotowa na to, co może ją spotkać w oktagonie. Najlepiej podsumowują to jej zawodowe walki: zaczęła przecież od bilansu 10-0.

I wreszcie po trzecie – od czasu jej debiutu trochę się zmieniło:

– Przygotowania zleciały bardzo szybko, nawet nie zauważyłam kiedy nastał maj. Pamiętam, że bardzo stresowałam się, że na ważeniu muszę rozebrać się do bielizny. Na szczęście walka była zakontraktowana na 61kg, a ja ważyłam niecałe 56 kg więc na wagę weszłam w spodniach i koszulce. Samą walką się nie denerwowałam, wręcz przeciwnie, byłam bardzo ciekawa jak to wszystko będzie wyglądało i nie mogłam się doczekać. Kiedy wchodziłam do klatki moja rywalka Marzena Wojas już tam na mnie czekała. Oślepiały mnie reflektory i prawie nic nie widziałam. Cały czas zerkałam pod nogi, ponieważ było tam sporo kabli i nie chciałam się potknąć lub przewrócić. Sama walka przebiegła bardzo szybko. Udało mi się zrealizować plan taktyczny i zakończyć wszystko w pierwszej rundzie. Sędzia przerwał pojedynek po serii moich ciosów z dosiadu. Wiedziałam, że wygrałam, ale w pierwszej chwili nie potrafiłam się cieszyć ponieważ martwiłam się czy nie zrobiłam Marzenie krzywdy.

Reklama

(Nie)zwykła

Gdyby spotkana przypadkowo na ulicy powiedziała wam, że jest jedną z najlepszych zawodniczek MMA na świecie, prawdopodobnie byście nie uwierzyli. Nie chodzi tylko o posturę, ale i o to, że trudno zmazać jej uśmiech z twarzy, wchodzi z nim nawet do ringu. Nie pozuje na dominatorkę, nikogo nie udaje. Gdy „Super Express” nazwał ją kiedyś „maszyną do zabijania”, powiedziała tylko, że nie ma zamiaru tego komentować, bo jest zawodniczką, a nie maszyną. Koniec tematu.

Radiu ZET mówiła w marcu tego roku:

– Gdy wchodzę do oktagonu, jestem bardzo szczęśliwa. Wciąż to powtarzam: ja po prostu kocham to co robię i jak jestem w oktagonie, to wiem, że jestem w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. I się tym cieszę. (…) Kiedyś postawiłam wszystko na jedną kartę i to się opłaciło, dziś mogę dzięki temu żyć na fajnym poziomie. Ludzie czasem mówią – ale ty masz szczęście, nie musisz pracować. Ale to nie prawda, trening to moja praca, bardzo ciężka, codzienna praca. Ale też taka praca, którą kocham.

Zresztą, nawet jej motto brzmi „rób, to co kochasz, a sukces przyjdzie sam”. Jeśli ktoś szukałby potwierdzenia tych słów, to Karolina jest ich najlepszym przykładem. Zakochała się w MMA od swojej pierwszej walki, została w tym sporcie i… jest niemal na szczycie. Co warte podkreślenia – wciąż pozostając sobą. Niepotrzebne było jej nakręcanie sensacji w stylu Conora McGregora. Na każdym kroku podkreśla, że obecnością na największych galach po prostu spełnia swoje marzenia. Kiedyś, w wywiadzie dla portalu fightmmania.pl, zapytano ją, czy czuje się gwiazdą. Jej odpowiedź?

– Nie, broń Boże. Staję się bardziej popularna i rozpoznawalna, ale gwiazdą nigdy nie będę się czuła. Dla mnie to jakaś totalna abstrakcja, gwiazdy to są na niebie. Ja jestem sportowcem. [Sportowcy też zostają gwiazdami] potem kończy się to wielkimi skandalami. Nie, dziękuję. Ja wolę po cichutku robić swoje.

Przede wszystkim jednak: nie umie w trash-talk. Serio, sama to przyznała. Raz, że jej to nie wychodzi, a dwa, że po prostu tego nie lubi. Nie dla niej obrażanie przeciwniczek. Wręcz przeciwnie – na każdym kroku podkreśla, że szanuje każdą rywalkę, jaką spotkała na swojej drodze. Po przegranej walce z Claudią Gadelhą pisała na Facebooku, że „Claudia była lepsza (…) chciałam jej jeszcze raz pogratulować i podziękować za walkę. Jesteś niesamowitym sportowcem i wspaniałym człowiekiem, to był dla mnie zaszczyt, że mogłam się z Tobą zmierzyć”.

Inna sprawa, że to właśnie ten obraz – miłej, uśmiechniętej dziewczyny – można uważać za kreowany przez nią i UFC wizerunek. Jacek Adamczyk:

Mam wrażenie, że Karolina medialnie nastawia się zupełnie inaczej i bardzo podkreśla swoją kobiecość. To jest takie moje odczucie. Dużo zdjęć podkreślających jej urodę… To jest trochę inny sposób sprzedawania się, taki jak ten, który próbowała prezentować Paige VanZant, która jeszcze na dodatek występowała w amerykańskiej wersji „Tańca z Gwiazdami”. Takim sposobem też może zyskiwać, tym bardziej, że – i to jest banał, co teraz powiem – w tej kobiecej kategorii kobiecość jest sprawą oczywistą. Joanna Jędrzejczyk starała się zrobić duże wrażenie swoją dzikością, pewnością siebie, agresją, którą wyrażała i to nie wszystkim się podobało. Karolina tego nie robi.

Choć media usilnie starają się dowieść, że istnieje tu jeden wyjątek…

JJ

Cztery lata, siedem miesięcy i osiem dni. Tyle dzieliło oba starcia Joanny Jędrzejczyk z Karoliną Kowalkiewicz. Trudno uwierzyć, że w tym czasie przeszły drogę od amatorskiej ligi i gali w Sochaczewie do walki o pas mistrzowski największej federacji MMA na świecie. Dodajmy jeszcze, że odbywającej się w legendarnym Madison Square Garden w Nowym Yorku. Historia jak z bajki, która happy end zarezerwowała jednak tylko dla pierwszej z nich.

Jędrzejczyk obroniła pas za sprawą jednogłośnej decyzji sędziów. Walka była interesująca, jednak głównie ze względu na to, co działo się przed nią. I to był chyba jedyny raz, kiedy Karolina dała się wciągnąć w historię sterowaną przez UFC. Pamiętamy wyciągnięty w stronę Joanny środkowy palec, gdy starły się na zapleczu. Pamiętamy całą gadkę poprzedzającą walkę, kiedy każda starała się dopiec drugiej. Kilka lat wcześniej Karolina mówiła, że Jędrzejczyk lubi. Od czasu walki diametralnie się to zmieniło i… trwa do dziś.

Gdy Joanna straciła pas, Karolina powiedziała, że szkoda jej „koleżanki” po fachu. Bo, mimo że jej nie lubi, to szanuje dokonania, jako sportowca. Kiedy jednak przyszło do rewanżu Jędrzejczyk z Rose Namajunas, to Kowalkiewicz jasno powiedziała: „kciuki będę trzymać za Rose”. Powód? „Joanna obraża mnie w każdym możliwym wywiadzie”. Zresztą, już wcześniej zdążyła powiedzieć, że po pierwszej walce JJ dostała „to na co zasługiwała”.

Jędrzejczyk za to powtarzała, że Kowalkiewicz „jest fałszywa i mówi o niej złe rzeczy”. Jakie rzeczy? Podobno poszło o to, że Karolina stwierdziła – jeszcze przed ich walką – że Joanna się jej boi, a ona zabierze jej pas. Na ile pierwsze było prawdą – nie wiemy. Drugie się nią nie okazało.

Czy to tylko nakręcana przez UFC i media historia, w której nie ma nic wielkiego? Tak jeszcze niedawno twierdził Łukasz Zaborowski, trener Karoliny. Z drugiej strony, skoro rok po ich walce, w październiku 2017 roku, Jędrzejczyk potrafiła obrażać Kowalkiewicz… to może i coś jest na rzeczy.

Mówią, że Rose Namajunas idzie po pas mistrzowski. Tak jak Karolina Kowalkiewicz, ale kim do kurwy jest Karolina? Pobiłam ją w walce. Miała może z 10 sekund swojej przewagi w naszym starciu i ludzie tylko to pamiętają? Nie pamiętają jak ją zlałam?

Fakt, zlała. Sęk w tym, że obecnie bliżej mistrzowskiego tytułu jest właśnie Kowalkiewicz.

Ostatnia szansa?

Teraz, zgodnie z plotkami dochodzącymi z UFC, przed Karoliną starcie z Jessicą Andrade. To rywalka w typie Claudii Gadelhy, a ta – jak już wiecie – Polkę pokonała. Zresztą jako jedyna zrobiła to przed czasem. Jacek Adamczyk:

– To są właśnie tego typu rywalki, z którymi Karolina, w moim odczuciu, może mieć problemy. Bardzo chciałbym się mylić, bardzo chciałbym wyjść na ignoranta, ale mam wrażenie, że to znów takie zestawienie, w którym daje się Karolinie ogromne wyzwanie. Właśnie dlatego, że to zawodniczka, która będzie chciała zmiażdżyć, zniszczyć, ubić Karolinę, ale również ją bardzo mocno sponiewierać. Życzę Karolinie, żeby przemogła te ewentualne problemy.

Co jednak istotniejsze, głośno mówi się o tym, że zwyciężczyni tej walki dostanie szansę na zmierzenie się w starciu o mistrzowski pas. A ten nosi ze sobą Rose Namajunas, którą… Kowalkiewicz już raz pokonała. Rewanż, zakończony w ten sam sposób, ale z mistrzostwem na szali, byłby mile widziany. W marcu Karolina mówiła, że chce stoczyć w tym roku trzy walki i wygrać wszystkie. Jedną ma już za sobą. Matematyka tu nie kłamie – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to rywalką numer dwa byłaby Andrade, a trójką Namajunas. To wszystko jest istotne też ze względu na to, że Kowalkiewicz rok temu powiedziała wprost: „będę walczyć jeszcze 2-3 lata”. W teorii więc może to być jej ostatnia szansa. Ale czy na pewno?

Jacek Adamczyk:

– Poczekajmy. W kobiecych dywizjach wszystko troszkę inaczej wygląda. To na pewno jest szansa… być może ostatnia, tak bym powiedział. Ale niekoniecznie. Wiele się może tu zmienić, nie wiemy na razie, co UFC ostatecznie zrobi z kobiecymi dywizjami. Mam zresztą wrażenie, że ostatnio panuje tam, przez to natężenie różnych wydarzeń, chaos. Jeśli ktoś uzna, że wypada go opanować, to weźmie się też za układanie kobiecych dywizji. I w tej sytuacji myślę, że to jeszcze nie jest ostatni dzwonek.

Na ten moment Karolinie pozostało skupić się na treningach w swojej rodzinnej Łodzi, której znaczenie podkreśla niemal na każdym kroku. Tak samo jak to, że jest z Polski. Mamy nadzieję, że za kilka miesięcy będzie mogła powiedzieć: „Jestem z Łodzi, jestem z Polski, jestem mistrzynią UFC”.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. NewsPix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...