Reklama

Zlatan jak tanie wino – im starszy, tym bardziej trujący

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

03 lipca 2018, 09:06 • 9 min czytania 45 komentarzy

Jest taki moment, kiedy pozytywna bezczelność przestaje imponować, a zaczyna drażnić. Jest taka cienka linia, za którą pyszałkowatość przestaje być akceptowalną cechą wielkiego piłkarza, a zaczyna być irytującą przywarą starzejącego się bufona. Wreszcie – jest taki etap marketingowej prowokacji, który przestaje już być orzeźwiającą dawką innego spojrzenia na rzeczywistość, a zaczyna być trollingiem. Równie interesującym, co bzyczenie muchy, która rozsiadła się na parapecie, zamiast wylecieć przez szeroko otwarte okno. Niestety, ale wygląda na to, że każdy, kto pyta Zlatana Ibrahimovicia o reprezentację Szwecji, po prostu karmi trolla.

Zlatan jak tanie wino – im starszy, tym bardziej trujący

Szwedzi wyszli z grupy w stylu co najmniej imponującym, a z polskiego punktu widzenia to już w ogóle godnym pozazdroszczenia. Tym bardziej, że mowa o naszych odwiecznych pogromcach i gnębicielach. Zaczęli od najazdu na nasz kraj w XVII wieku, co przeszło do historii jako słynny potop. I cholera wie, jaki byłby tego potopu finał, gdyby nie bohaterska postawa Andrzeja Kmicica w sienkiewiczowskiej powieści, który odwrócił losy wojny w batalii pod Jasną Górą (haha). Później niby podpisaliśmy ze Szwedami pokój oliwski, ale oni wciąż nam co jakiś czas dokuczają, z tym, że teraz na piłkarskiej murawie.

Zatem, z punktu widzenia historycznego nie ma wielu powodów, żeby Szwedów specjalnie dopingować. Da się jednak znaleźć przynajmniej jeden – odcięli się wreszcie od jednego z największych pozerów w historii futbolu. Wyrzucili za burtę okrętu najbardziej krnąbrnego z pyszałków. I płyną o co najmniej kilka węzłów szybciej niż przedtem. Z Ibrą w składzie wręcz osiadali na mieliźnie.

Jak do tej pory, dla Szwedów rosyjski mundial jest ze wszech miar udany. Rozbili Meksyk, ograli Koreę Południową, pozostawili po sobie dobre wrażenie w meczu z Niemcami, choć ostatecznie to ostatnie spotkanie w dość frajerskich okolicznościach przegrali. Niemniej, pomimo raczej przeciętnej kadry, a już na pewno pozbawionej wielkich gwiazd, zagrali z pomysłem, dyscypliną, zaangażowaniem. Jeżeli zawędrują do ćwierćfinału, a nie są dzisiaj bez szans w starciu ze Szwajcarią, to spokojnie można ich będzie uznać czarnym koniem turnieju. Zostanie nim drużyna, której największą postacią jest chyba na dziś Andreas Granqvist, wieloletni obrońca Krasnodaru, gdzie parę lat grał między innymi z Arturem Jędrzejczykiem. Można się zastanawiać, czy samo wyjście z grupy już ich nie predestynuje do tego miana.

Niech to rzuci dodatkowe światło na marne wymówki Roberta Lewandowskiego po kompromitującej klęsce z Kolumbią.

Reklama

Niebiesko-żółci w wielu momentach nie grali może olśniewającego futbolu, ale nie można przecież zbyt wiele oczekiwać od zespołu, gdzie w ofensywie straszy napastnik Tuluzy, który w minionym sezonie nie strzelił ani jednego gola, a obok niego biega super-strzelec ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Co tu dużo mówić, ta ekipa jest po prostu stworzona do grania w stylu, który nie poderwie nawet parasola podczas huraganu.

Twarda defensywa, czasem jakaś konterka, zaś przede wszystkim dużo, bardzo dużo przeszkadzania rywalowi. Dlatego w zespole aż roi się od pełnych pasji walczaków, a zdecydowanie brakuje miejsca dla człapiących bufonów. Zwłaszcza takich, których ego strąca dziś w przestworzach samoloty nad Stanami Zjednoczonymi, piłkarskim domem spokojnej (i bogatej) starości.

Wydawało się przed mundialem, że selekcjoner Janne Andersson wychodzi na wojnę uzbrojony wyłącznie w pistolety na wodę, podczas gdy przeciwnicy dysponują całym arsenałem karabinów i strzelb – Son Heung-Min, Timo Werner, Marco Reus, Hirving Lozano, Chicharito… Można wymieniać i wymieniać. Tymczasem to Szwecja wyszła z grupy i to z pięcioma bramkami na liczniku. To więcej, niż w fazie grupowej wbiła choćby Francja. Kto straszy w ofensywie Trójkolorowych, nie będziemy wymieniać. Nie daj Boże, a ten tekst czyta Nicolas Otamendi. Pewnie w przypływie dotkliwej frustracji zaraz by ponownie kopnął piłką kogoś leżącego.

Sukces Szwecji, jak to zwykle bywa, ojców ma wielu, ale przede wszystkim jest nim właśnie trener Andersson. Dość niepozornie wyglądający facet, aparycją spokojnie pasujący do roli wicedyrektora w szkole twojego syna. Zresztą, nawet Marcus Berg w jednym wywiadów stwierdził, że selekcjoner jest dla niego po prostu jak dobry wujek, a nawet dziadek. Gustav Svensson dodał: – Jest bardzo łatwo dla niego grać, bo nigdy nie wymaga więcej, niż możesz mu zaoferować. Żąda tylko, żebyśmy swoje możliwości wykorzystali do maksimum, w stu procentach i to czyni nas tak mocną drużyną.

Reklama

Właśnie, drużyną. To w zmyślnej, zwartej, zespołowej grze tkwi sukces Szwecji, bo przecież nie indywidualnościach, z których największą jest Emil Forsberg, mający za sobą nędzny sezon w Lipsku i na mundialu również nie prezentujący nic specjalnego. Czy Andersson nie przyjąłby z pocałowaniem ręki jakiejś gwiazdy światowego formatu, jakiegoś kozaka? Jasne, że by takiego przygarnął i z niemałą rozkoszą wkomponował do drużyny.

Jednak – pod kilkoma warunkami.

Po pierwsze, primo – tenże gwiazdor musiałby być w sile wieku, w dobrej formie. Musiałby biegać po boisku, a nie się po nim snuć.

Po drugie, primo – musiałby schować ego do kieszeni i zapieprzać w surowym, taktycznym reżimie, na jednakowym zasadach jak reszta.

Po trzecie, primo (ultimo) – musiałby wziąć udział w eliminacjach do mundialu, a nie zlać je ciepłym moczem, a potem robić wokół swojej osoby absurdalne zamieszanie tuż przed ogłoszeniem powołań na turniej.

Zlatan Ibrahimović żadnego z tych warunków nie spełnił, dlatego na mistrzostwach bierze udział wyłącznie jako chodząca na dwóch nogach reklama, robot zaprogramowany przez marketingowców. Ciężko już go dziś podejrzewać o jakąkolwiek spontaniczność, a cała ta retoryka o Zlatanie-bogu wygląda na szytą coraz grubszymi nićmi. Z całą pewnością – jest drażniąca.

Zresztą – wbrew temu co wszem i wobec klepie, Szwed nie zasłużył na powołanie nawet z czysto piłkarskich względów, abstrahując już od jego skandalicznych wypowiedzi na temat kumpli z drużyny i zgubnego wpływu na szatnię.

Już jego ostatnie sezony w Europie, choć w Ligue 1 strzelał jak na zawołanie, nie robiły specjalnego wrażenia. Wiadomo, że środkowy napastnik Paris Saint-Germain, zwłaszcza obdarzony takim wykończeniem i takimi warunkami fizycznymi jak Szwed, zawsze będzie w rozgrywkach ligowych pakował piłkę do sieci z godną podziwu częstotliwością. Ale końcówka w PSG to nie był ten sam Ibra, co przed laty. Tracił mobilność, coraz mniej walczył bez piłki, generalnie – poziom jego gry spadał na łeb, na szyję. Tę tendencję tylko podtrzymał w Anglii, gdzie dodatkowo nabawił się paskudnej kontuzji, która jeszcze mocniej wpłynęła na jego fizyczne parametry.

Nie, Zlatan nie jest jeszcze kompletnym wrakiem. Ale nie jest też piłkarzem tak wielkim, za jakiego się buńczucznie podaje. W Los Angeles zbiera coraz bardziej surowe recenzje i nie ratują go nawet piękne trafienia, bo zdobywa je zdecydowanie zbyt rzadko. Co nie przeszkadza mu uprawiać właściwego sobie festiwalu aroganckich odzywek: – Ze mną w składzie reprezentacja Szwecji musiałaby grać o zwycięstwo, natomiast beze mnie mogą zaprezentować się bez żadnych obciążeń – ogłosił. – To wy, dziennikarze, pisaliście, że nie jestem potrzebny i że Szwecja beze mnie gra lepiej. Na mundialu powinni grać najlepsi gracze z danego kraju i ja jestem jednym z nich. Zasłużyłem więc na powołanie – dodał.

To, że dziś Szwed nie należy już do żadnej światowej czołówki mamy ustalone, ale… Jak to właściwie jest z tą wielkością Ibrahimovicia?

Na pewno jest spełniony na niwie klubowej, przynajmniej jeżeli chodzi o ligowe trofea. Tych zgromadził całe mnóstwo. Jeżeli do tego doliczymy krajowe puchary i tym podobne osiągnięcia, to Szwed pewnie figuruje gdzieś w czołówce najbardziej utytułowanych zawodników w historii futbolu. Tymczasem…

Liga Mistrzów – brak.

Wydaje się, że te elitarne rozgrywki idealnie zawsze obnażały wszystkie jego wady, braki i niedostatki. Ibra w Champions League nie tylko nigdy nie wygrał, ale tak naprawdę nigdy tam na poważnie nie zaistniał. Strzelał jak na zawołanie w fazie grupowej rozgrywek, ale w fazie pucharowej? Prawie zawsze zawodził. Nigdy nie poprowadził swoje klubu choćby do finału. Tymczasem Inter Mediolan triumfował w LM tuż po odejściu szwedzkiego napastnika, podobnie zresztą jak później Barcelona.

Aż chciałoby się zapytać z podejrzliwą miną – przypadek?!

Za bardzo dominował grę. W starciu z ligowymi ogórkami to było jego zaletą, bo średniej klasy obrońcy po prostu nie znajdowali w swoim repertuarze defensywnych sztuczek sposobu, żeby okiełznać tak potężnego i jednocześnie tak bajecznie wyszkolonego technicznie napastnika. Z kolei w meczach z potentatami stawało się to jego zmorą. I przekleństwem dla całej drużyny. Nie potrafił być nigdy numerem dwa – a kiedy chcesz, żeby każda akcja szła przez ciebie, a jednocześnie nie masz dość dynamiki, żeby przeciwnikowi z piłką uciec, to stajesz się kotwicą, zamiast motorem napędowym swojej drużyny.

Ibra, choćby nie wiadomo jak pompował swoje ego aroganckimi wypowiedziami, nigdy nie był graczem formatu Cristiano Ronaldo, Lionela Messiego czy nawet Kaki. Nie był piłkarzem na poziomie Złotej Piłki. Zresztą, w tym plebiscycie również nie łapał się z reguły do ścisłej czołówki. I to nawet pomimo swojej olbrzymiej rozpoznawalności.

Sumując, Zlatan nie dorobił się najbardziej prestiżowych nagród indywidualnych, natomiast w najważniejszych europejskich rozgrywkach nigdy nie zatriumfował i – na dobrą sprawę – nigdy nie był tego nawet blisko. Podobnie zresztą jak sukcesów w reprezentacji.

Ma na koncie niezłe występy na mistrzostwach Europy, lecz podczas mundiali był zwykle bezużyteczny. Nie ma przypadku w tym, że reprezentacja Szwecji przestała się liczyć w światowej piłce, od kiedy karierę skończył Henrik Larsson. Napastnik, który być może nie był aż takim gigantem jak Zlatan, jeżeli chodzi o statystyki, ale w pewnym sensie osiągnął więcej – brąz na mundialu w USA i zwycięstwo w Lidze Mistrzów jako joker w talii Barcelony.

Szwecja miała zresztą sporą szansę na fajny wynik podczas Euro w Portugalii, kiedy Zlatan i Henka tworzyli jeszcze duet snajperów. Niestety – Ibra spierniczył karnego w serii jedenastek i niebiesko-żółci odpadli w ćwierćfinale. Kiepsko, jak na gościa, który tytułuje samego siebie „bogiem”.

I często mówi o sobie w trzeciej osobie. Co to za idiotyczny zwyczaj? Wydawać by się mogło, że dowcipy z Chuckiem Norrisem w roli głównej są już przeterminowane od jakichś piętnastu lat.

Po ostatnich mistrzostwach Europy, gdzie Szwecja grała tak obrzydliwie nudną piłkę, że aż szkoda do tego sięgać pamięcią, Ibrahimović odpuścił sobie grę w drużynie narodowej. Od tego czasu kadra załapała się na mistrzostwa świata, eliminując Włochów i Holendrów, a potem wyszła z grupy na mundialu, wyrzucając za burtę Niemców. I po co takiej ekipie kapryśny gwiazdor? Komu to potrzebne? Ciśnie się na usta słynny cytat: „Nie wpierdalaj się, kiedy maszyna pracuje”.

Zlatana Ibrahimovicia, koniec końców, w reprezentacji nie chciał nikt. Nie chciał selekcjoner, nie chcieli byli koledzy z drużyny, zdecydowanie w opozycji stanęło nawet społeczeństwo, głosując na „nie” we wszystkich ankietach. Trudno zresztą nawet powiedzieć, czy napastnik faktycznie na tym mundialu chciał wystąpić, czy zależało mu tylko na wywołaniu medialnej burzy, żeby potem podczas mistrzostw dać twarz do kilku spotów reklamowych.

Z tym gościem naprawdę nic już nie wiadomo. Zasłynął jedną z najfajniejszych biografii, jeżeli chodzi o zawodników ze świecznika. „Ja, Ibra” to kawał znakomitej lektury, lecz nie sposób odnieść wrażenia, że od momentu wydania tej książki, jest coraz mniej Ibry w Ibrze. Sprawę bez wątpienia musi zbadać pan profesor z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”.

Jeżel jednak Ibra faktycznie mistrzostwa świata wnikliwie obserwuje, to powinien wziąć sobie do serca obrazki z meczu Argentyna – Nigeria. Nie, nie chodzi o Messiego strzelającego przepiękną bramkę. Chodzi o pewną ex-gwiazdę futbolu, która nigdy nie pogodziła się z upływającym czasem i nigdy nie wyleczyła się z uzależnienia od atencji. Bo żołądek można sobie zmniejszyć, żeby opanować notoryczny apetyt, ale nie ma jeszcze na tym świecie chirurga, który podjąłby się operacji zmniejszenia ego. A je też trzeba nieustannie karmić.

Zlatan powinien zachować ostrożność. Póki jeszcze pamiętamy go jako wielkiego piłkarza, specjalistę od najpiękniejszych goli, futbolowego magika. Musi uważać, żeby nie zamienić się do reszty w parodię samego siebie. Żałosnego klauna, oczywiście z logiem sponsora na koszulce.

Michał Kołkowski

fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

45 komentarzy

Loading...