Nie udało się panu Bogu polskie lato, nie udała bujna wegetacja barszczu Sosnowskiego, nie udała alergia na pyłki brzozowe i tramwaje stojące w korkach na Kilińskiego, ale jednego chłopu odmówić nie można: serie karnych w piłce nożnej udały mu się wyjątkowo.
Jak już kiedyś pisałem, w moim najbliższym otoczeniu nie ma praktycznie osób interesujących się piłką nożną. Zdawkowe zainteresowanie finałem Ligi Mistrzów, który nie przeszkadza lecąc w tle; traktowanie konferencji Nawałki na TVP Info jako istotnego wydarzenia; Ekstraklasa nie istniejąca, za siedmioma górami, za siedmioma morzami, strzeżona przez smoki.
Z bogatego doświadczenia wiem więc, że nakłonić do meczu – trudna sprawa. Stanowcze “raczej nie”, przekazywane w mniej lub bardziej kurtuazyjny sposób.
Ale karne?
Karne, nawet ultrasowi pingla, nawet ultrasce powtórek “Barw szczęścia”, karne zawsze i w każdym wywołują żywe zainteresowanie. To czysta magia.
Wygrywa absolutna prostota zasad, na wzór rewolwerowych pojedynków. Strzelec i broniący, koniec pieśni, żadnych 4-4-2, niskich pressingów, tysiącu podań w poprzek.
Rozstrzygnięcie musowo za chwilę, nie za półtorej godziny albo w ogóle nie wiadomo kiedy; rozstrzygnięcie zarówno w przypadku tej pary, jak i całego rezultatu meczu, a w przypadku mundialu przecież o niebagatelnej stawce.
W konsekwencji dramaturgia, poziom – dziesięć na dziesięć. Wszystkie elementy na miejscu, by nawet największego oponenta futbolu przykuć na te kilkanaście minut dybami do telewizora. Karne działają niezawodnie i na każdego, a nawet jak nie na każdego, to karne mistrzostw świata już na pewno na każdego.
Moja żona już wczoraj prawie usnęła na przeciągającym się meczu, ale karne nie tylko ją obudziły, nie tylko sprawiły, że śmiała się ze strzelców do rozpuku, ale jeszcze kazała włączyć sobie “Stan mundialu” by jeszcze dyskusji o karnych posłuchać.
Znakomite jest powiedzenie Zbigniewa Bońka o tym, że na treningu strzela się z jedenastu metrów we wrota od stodoły, na meczu w – powiedzmy – meblościankę. Podejrzewam, że podczas mundialu strzela się w pudełko od zapałek. Bramkarz? Przecież Schmeichel wczoraj Chorwatom musiał jawić się jak jakiś pieprzony blond Hulk, który w ramach swojej tradycyjnej radosnej rozwałki tym razem postanowił zetrzeć w pył ich mundialowe marzenia.
Śmierdziało klasycznym dla Chorwatów scenariuszem – grają pięknie jak zawsze, odpadają jak zawsze.
Ja od razu mam przed oczami Euro 2008. Rozbili naszą grupę, gdzie rozbijać wszystkich mieli Niemcy. Dalej trafili na Turków, którzy generalnie brali się do roboty dopiero wtedy, gdy rywal już myślał o prysznicu:
Szwajcarzy prowadzili 1:0, przegrali 1:2, gol Turana w 92 minucie.
Czesi prowadzi 2:0 do 74 minuty, by przegrać 2:3.
A i tak to wszystko było niczym w porównaniu z ćwierćfinałem, gdzie Klasnić trafił tuż przed końcem dogrywki, dając Chorwatom wymarzoną strefę medalową, ale ledwo skończyli się cieszyć i Semih wyrównał w 122 minucie. Kosmos i jeden z najlepszych finiszów w historii futbolu. Karnych, oczywiście, zdemolowana mentalnie Chorwacja nie miała prawa wygrać. Pierwszą jedenastkę spartaczył Modrić.
Ten sam Modrić, który stworzył bajecznym podaniem akcję ze 116 minuty, a potem zamiast zabić mecz, dał się przeczytać Schmeichelowi jak uczniak. Gdy sędzia gwizdnął koniec, Domagoj Vida padł w polu karnym tak, jakby właśnie przerżnęli. Migawki sprzed lat jak żywe. Niby jedenastki, niby więc pięćdziesiąt procent szans, ale jest jasne, że morale zdecydowanie po stronie Duńczyków.
Patrzyłeś na Schmeichela i widziałeś nie bramkarza, ale jednoosobowy mur. Jak on ma nie wygrać Duńczykom jedenastek? Wyglądał, jakby nikt w tym momencie nie miał na planecie lepszego humoru. Nakręcony był od paru kwadransów. Kipiał hartem ducha, motywował kolegów, a na domiar Chorwaci zadbali nawet o to, by porządnie się rozgrzał i przypomniał sobie jak to jest z tymi strzałami z wapna.
Nawet gdy sędzia wziął bramkarzy na ostatnią pogadankę, Schmeichel promieniał, żartował z arbitrem, tryskał pewnością siebie.
No i cóż, wybroniłby swoim kolegom ćwierćfinał mistrzostw świata, gdyby ci nie uparli się, by zamiast potencjalnego medalisty turnieju, zrobić z niego tragicznego bohatera wyłącznie tego meczu. Nie ma kibica, któremu dzisiaj nie byłoby szkoda Schmeichela. Można kibicować Chorwatom tak jak kibicowałem ja, można żartować z pretensji duńskiego bramkarza do VAR przy faulu ze 116 minuty czy jedenastce Kramaricia na dwa tempa, ale bezwzględnie jest to przypadek gościa, który wykonał 300% normy, a i tak zostaje z niczym.
Gdyby miał usposobienie Kuciaka, po meczu do duńskiej szatni nie nadążałby dojeżdżać karetki.
Jeśli ktokolwiek tłumaczył De Geę, że cóż, karne, jest ciężko, a pogoda nie sprzyja, po zobaczeniu show Subasicia i Schmeichela musiał schować się w kącie. Schmeichel potrafił nawet źle przeczytać intencje strzelca, a i tak obronić, jak w interwencji nogami. Ta sztuka mało nie udała mu się dwa razy, bo przy cwaniackim strzale Modricia brakło niewiele.
A że wychodzili o krok przed linię? Jak świat światem, tak robią bramkarze. Wychodzą o krok, jakby się umówili, że to jest to nagięcie granic przepisu, na które można sobie pozwolić i na które sędziowie całego świata nie reaguje. Słusznie zauważył Mietek w “Stanie Mundialu”: nawet jego trener lata temu w Podbeskidziu kazał mu wychodzić, bo inaczej golkiper nie ma szans. Ja też pamiętam podobne lektury w Korabie Łask za czasów mojej króciutkiej kariery, podczas której największym osiągnięciem było kilkanaście minut w meczu sparingowym z młodszym rocznikiem.
To wciąż zaledwie jedenaście metrów. Jak można uderzyć – pokazał Kjaer. Subasić miał wielką ochotę połapać, ale mało nie złapał kataru przez porywisty wiatr wywołany lotem przelatującej mu nad głową piłki. Przesadą jest powiedzenie “nie ma karnych obronionych, są tylko źle strzelone”, ale tak, najpierw strzelający musi złym wykonaniem zaprosić golkipera do tańca.
Schmeichel jednak Schmeichelem, ale Danii nie żałuję. Zdominowało ich Peru, zdominowała ich Australia, potem trącący ustawką mecz z Francją i teraz dopiero pierwszy dobry występ. Nie, nie zrobili dość, by wygrać moją sympatię, graczy też mają niewielu, których chciałbym jeszcze oglądać.
Chorwaci zdecydowanie z najsłabszym występem w turnieju, ale z drugiej strony, pokonali dręczące ich od lat demony wylatywania w kosmos po pierwszym słabszym meczu. Nagrodą Rosja w kolejnej rundzie i atrakcyjna drabinka, która może ich zawieźć do samego finału.
Kto powie, że przy takich układach i rywalach są do niego faworytem, wiele ryzykował nie będzie.
Leszek Milewski
PS: Za inspirację do leadu dziękuję Michałowi Jadczakowi.
Napisz autorowi, że piętnaście minut w Korabie to i tak psim swędem i na wyrost