Zapytałem wczoraj ludzi na swoim Twitterze o ich typy przed meczem z Kolumbią. No i jak to u nas – dominują skrajne opinie z wyczuwalnym posmakiem pesymizmu. Remis lub porażkę z klasą niewielu bierze pod uwagę. Wygramy albo się skompromitujemy, przy czym więcej osób twierdzi, że to drugie. Czyli wojna, a na niej z reguły nie ma nagród za drugie miejsce. Jednak nawet gdybym wczorajszą noc spędził na oglądaniu na Youtubie najpiękniejszych momentów dostarczonych przez kadrę przez te wszystkie lata, to na ten brak wiary zżymać się nie potrafię.
Nawet gdyby Adam Nawałka rano wykręcił mój numer i z ekspresją gościa, który szalał przy linii bocznej w bezrękawniku Górnika, przekonywał, że jeszcze będzie pięknie, miałbym wątpliwości. Jest w tym oczywiście coś kompletnie nielogicznego. Za jego kadencji kadra tylko raz przegrała dwa mecze z rzędu, w dodatku takie o złote kalesony. Na swoją pozycję pracował blisko pięć lat i osiągnął spory sukces. Nie chodzi mi nawet o ćwierćfinał Euro, a bardziej o coś, co nie pojawi się na Wikipedii. Sprawił, że dziennikarze i kibice niemal zrezygnowali ze swojego ulubionego hobby – powoływania piłkarza. Burzyliśmy się na początku, gdy na zgrupowaniach kadry meldował się każdy, kto potrafił trafić piłką w stodołę, burzyliśmy się na końcu, gdy bilet do Rosji dostał Peszko, ale poza tym luz. Nie tylko Waldemar Fornalik, ale też poprzedni selekcjonerzy mogliby spytać: Adamie, jak ty to, do cholery, zrobiłeś?
Czy jeden, nawet tak beznadziejny jak z Senegalem, mecz powinien przekreślać to wszystko? Chłodna kalkulacja podpowiada, że nie. Ale rozżalonym po wtorku ludziom Nawałka sam wpycha czerwony flamaster w łapy.
W trakcie wielkich piłkarskich imprez świat – mówiąc brzydko – dostaje pierdolca. Dzieją się rzeczy, które w trakcie normalnej środy i następującym po niej czwartku nigdy by się nie wydarzyły. Cieszymy się z tego, gdyż staje się kolorowo, a jak staje się niezręcznie, to cieszy się przynajmniej Mieciu. Przy czym chyba wszyscy wolelibyśmy, by w tych specyficznych chwilach selekcjoner był tym gościem, na którym można polegać. By gwarantował zestaw wrażeń, które pozwolą przetrwać gorączkę. Wolelibyśmy, bo pamiętamy Engela, pamiętamy Janasa i pamiętamy też Beenhakkera. Każdy z nich w trakcie swojego wielkiego turnieju w mniejszym lub większym stopniu kładł na szali – poprzez dziwne decyzje – całą wcześniejszą pracę. Każdy z nich przegrywał.
Nawałka na Senegal wyszedł tak, jak w eliminacjach odważył się grać co najwyżej z Kazachstanem. Wierzę, że to było trenowane za wysokiem płotem w Soczi i w Arłamowie. Zbigniew Boniek powiedział dziennikarzom nawet, że wyglądało tak dobrze, iż był przekonany, że afrykańską kadrę zmieciemy. Ale sprawdzenie czegoś w warunkach meczowych, to – przynajmniej tak mi się wydaje – coś innego. Tak sądzę również dlatego, że widziałem wszystkie próby zaczepienia w kadrze systemu z trójką obrońców. Tak się składa, że jest tu powtarzalność – chyba wszystkie były nieudane.
Dlatego gdy widzę prognozowany skład na dzisiejszy mecz o wszystko, w którym nie da się nie dostrzec również personalnej rewolucji, to boję się, że Nawałka skończy jak wyżej wymienieni panowie. Nie do końca wierzę, że formuła, która sprawdziła się na Euro, już się wyczerpała. Jeśli już, to mając dwa lata i w głowie myśl o turnieju życia, nie potrafiliśmy wznieść jej na trochę wyższy poziom.
I jeszcze jednego się boję – że trupy z szafy zaczną wypadać, jeszcze zanim któryś z naszych asów zdecyduje się na napisanie biografii. Milczenie do tej pory raczej nie jest wynikiem sztywnego harmonogramu opracowanego dawno temu w gabinetach przy ulicy Bitwy Warszawskiej i dziwnym zbiegiem okoliczności. W Soczi atmosferze całkiem blisko do tak gęstej, że można by ją kroić nożem. Wszyscy są drażliwi, nawet dalece niekontrowersyjny trener Rzepka pozwolił sobie ostatnio na wycieczkę w kierunku dziennikarzy – gdy na konferencji spytano go o to, jak pogoda wpływa na piłkarzy i ich plany, w trakcie treningu podbiegł do przedstawicieli prasy i dopytywał, czy przypadkiem nie jest nam zbyt duszno.
Choć akurat te słowa piszę już w Kazaniu, gdzie aktualnie szeroko rozumiany klimat panuje trochę inny. Za ścianą w hotelu od rana lecą latynoskie rytmy, zabawa taka, że można by uwierzyć, iż Kolumbijczycy rozbili Japończyków 3-0 i tylko formalność dzieli ich od wyjścia z grupy. Polacy też się nie smucą, przed chwilą na recepcji zastanawiali się, czy pierwszą flaszkę zrobić już w hotelu czy dopiero na mieście. Stawiam, że mecz w tym układzie może zmienić tylko nastrój, w którym butelki otwierać będą nasi. Jednocześnie chyba jeszcze nie pisałem tekstu, po którym z tak wielką przyjemności przyznałbym się do pomyłki.
Z Kazania,
Mateusz Rokuszewski