Reklama

Wolałbym paść, byle zwyciężyć, czyli od palanta do bohatera

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

21 czerwca 2018, 23:35 • 9 min czytania 9 komentarzy

Nie miał idealnej sylwetki, jego styl biegania był dziwny, a warunki do treningu – mocno średnie. A jednak to on był pierwszym mężczyzną z Polski, który zdobył złoto olimpijskie. Mimo, że miał status gwiazdy, na ochotnika zgłosił się do walk w obronie Warszawy, gdzie dwukrotnie został ranny. Dziś mija rocznica śmierci Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez Niemców w Palmirach.

Wolałbym paść, byle zwyciężyć, czyli od palanta do bohatera

Jasne, wiemy, trwa mundial. Już widzimy te komentarze: „co mnie obchodzi jakiś biegacz sprzed stu lat?!”, albo „to jeszcze Weszło, czy już Mówią Wieki?”. Ale wiecie co? Historia Janusza Kusocińskiego po pierwsze jest najzwyczajniej w świecie warta przypomnienia, a po drugie – jego waleczność, odwaga i nieustępliwość to dobry przykład dla naszych piłkarzy przed meczem o wszystko. Mamy wrażenie, że właśnie tych cech zabrakło podopiecznym Nawałki w starciu z Senegalem. Inaczej mówiąc, gdyby na boisko w Moskwie wyszło 11 Kusocińskich, to nikt takiej drużynie nie mógłby zarzucić braku woli walki. Chociaż „Kusy” piłkarzem był akurat mocno przeciętnym.

Ołtarzewo

Urodził się w Warszawie, ale dzieciństwo spędził w pobliskim Ołtarzewie. Jego ojciec prowadził tam niewielkie gospodarstwo. Janusz był najmłodszym z trzech braci, były jeszcze trzy siostry. I było wiszące nad rodziną fatum. Co w życiu zaczynało się układać, przychodziła tragedia. Najstarszy z braci zginął na froncie I wojny światowej. Drugi życie stracił w czasie wojny polsko – bolszewickiej w 1920 roku. Kilka lat później nagle zmarła także najmłodsza z rodzeństwa, ukochana siostra Janusza. On sam był następny w kolejce, ale póki co był na najlepszej drodze do gigantycznych sportowych sukcesów w bieganiu. Choć tak naprawdę, chciał został piłkarzem.

Zaczęło się tak, że Janusz, zamiast pomagać w gospodarstwie, bez przerwy latał po okolicy. Wszędzie było go pełno, regularnie pakował się w kłopoty. Niepoważny wzrost (już jako dorosły mężczyzna miał zaledwie 165 centymetrów) nadrabiał charakterem i wolą walki. Z dzieciństwa na wsi pozostał mu także charakterystyczny, krzywy nos. Ta pamiątka nie wzięła się jednak – jak można by przypuszczać – z zamiłowania do rozwiązywania problemów pięściami. Powód jest dużo bardziej prozaiczny, a mianowicie brak chusteczek higienicznych. Albo raczej – niechęć do ich używania. Janusz, jak większość chłopaków na wsi, nie przejmował się takimi detalami. Kiedy potrzebował wytrzeć nos, używał do tego rękawa. I teraz wyobraźcie sobie ten gest: prawa ręka do nosa i zdecydowany ruch od lewej, do prawej. Jako dzieciak późniejszy biegacz robił to zawsze w ten sam sposób, używając pewnie trochę za dużo siły. W efekcie nos mu się wykrzywił i wyglądał, jak u przeciętnego boksera.

Reklama

Janusz_Kusociński

Warszawa

Już z krzywym nosem Janusz próbował sił w bardzo popularnej w tamtych czasach grze w palanta (trochę przypominającą grę w baseball, dwie drużyny, kij, piłka). Potem przerzucił się na futbol. Z kolegami ze szkoły ogrodniczej założył amatorski klub piłkarski Pretoria, potem trafił do Robotniczego Klubu Sportowego Sarmata Warszawa. Mimo mizernego wzrostu, grał w napadzie.

I właśnie w Sarmacie doszło do zdarzenia, które kompletnie zmieniło życie „Kusego”. Podczas zawodów klubów robotniczych w drużynie zabrakło jednego zawodnika do biegu na 800 metrów. Ktoś rzucił: „może Kusociński?” i w ekspresowym tempie Janusz został ściągnięty z trybun prosto na bieżnię. Dziś taka historia raczej nie mogłaby się wydarzyć, bo sport jest dużo bardziej profesjonalny. W 1925 roku wyglądało to zupełnie inaczej. Piłkarz – amator stanął na starcie z rywalami, którzy trenowali bieganie, może nie na jakimś niebotycznym poziomie, ale jednak regularnie. On biegał tylko tyle, ile trzeba było, żeby dopaść do piłki i skierować ją do bramki. Był po prostu wysportowanym 18-latkiem. Wystarczyło. Bieg na 800 metrów wygrał, choć biegł w dziwacznym stylu. Po takim debiucie trudno się dziwić, że i „Kusemu”, i ludziom w klubie, zapaliła się czerwona lampka: „ej, a może to bieganie to jest jakiś pomysł?”.

W przypadku Kusocińskiego ta lampka dość szybko nabrała olimpijskich kształtów. Debiut na bieżni miał miejsce w 1925 roku, rok po igrzyskach olimpijskich w Paryżu, pierwszych, na których wystąpili sportowcy z Polski. W kraju, który świeżo odzyskał niepodległość, ciśnienie na sportowe sukcesy na arenie międzynarodowej było bardzo duże. „Kusy” zaczął trenować bieganie z jednym marzeniem w głowie: wystąpić na igrzyskach w Amsterdamie (1928) i zostać pierwszym polskim mistrzem olimpijskim.

Amsterdam

Reklama

Kusociński wszystko podporządkował temu marzeniu. Był samoukiem i tytanem pracy. Nie przejmował się problemami, których zresztą nie brakowało. Nie przejmował się zdziwionymi spojrzeniami warszawiaków, kiedy mijał ich w czasie jednego z dwóch treningów każdego dnia.

amsterdam

Pamiętam, jak w granatowym dresie z napisem „Warszawianka” biegał po Polu Mokotowskim. Zawsze ze stoperem w dłoni. Wszystko było na nim czarne od potu. Pracuś. Upór, chęć wybicia się i charakter z żelaza – wspominał biegacza Bohdan Tomaszewski (w wywiadzie dla Gazety Wyborczej).

Te treningi nie zaprowadziły go jednak na igrzyska w Amsterdamie. Zabrakło niewiele do wypełnienia minimum. Do Holandii pojechali inni, a złoto zdobyła Halina Konopacka w rzucie dyskiem. „Kusy” wciąż żył marzeniem, żeby zostać pierwszym Polakiem na najwyższym stopniu podium olimpijskiego.

W realizacji tego planu miał mu pomóc estoński trener Aleksander Klumberg, sam mający na koncie medal olimpijski w wieloboju. Szkoleniowiec po polsku mówił bardzo słabo, ale nikomu to nie przeszkadzało. Kusociński miał zapieprzać i przekraczać limity, a nie konwersować z Klumbergiem. Estończyk to tyran, wymagał niesamowicie dużo. Ale był skuteczny. Opracował nowatorską na tamte czasy metodę treningową, opartą na interwałach, czyli przeplataniu bardzo szybkiego tempa z delikatnym. Do tego „Kusy” codziennie rano miał ostry trening gimnastyczny, a w międzyczasie ciężko pracował fizycznie – w polu.

Kariera nabrała rozpędu, ale potem znów się załamała, kiedy „Kusy” został powołany do wojska. Po tym epizodzie nie mógł odzyskać szczytowej formy. W międzyczasie umarła jego siostra, a on w czasie meczu międzynarodowego doznał poważnej kontuzji kolana. Nie dostał po tym żadnego wsparcia z klubu, był zdołowany i poważnie zastanawiał się nad swoją przyszłością. Napędzało go jednak z jednej strony marzenie o medalu, z drugiej – nieukrywana niechęć do kolegi z klubu – Stanisława Petkiewicza. Panowie nie znosili się tak bardzo, że nie odzywali się do siebie nawet wtedy, gdy we dwóch jechali w jednym przedziale pociągu na zawody międzynarodowe.

Los Angeles

Czarę goryczy przelała jedna sytuacja. Zdołowany Kusociński pojawił się w klubie, a na korytarzu minął Petkiewicza. Ten, odnoszący wówczas sukcesy, udawał, że go nie widzi. „Kusy” czuł się tak, jakby napluł mu w twarz. Rzucił wszystko na jedną szalę, jeszcze bardziej podkręcił tempo, narzucił sobie jeszcze większe obciążenia treningowe. Efekty morderczego treningu przyszły szybko. Minimum na 5000 metrów na Amsterdam, którego nie zdołał wypełnić, wynosiło 16 minut. Minęło trochę czasu i Kusociński zanotował wynik 14:49,4 , z miejsca dołączając do światowej czołówki.

W kolejnych miesiącach pobił rekordy Polski na 5 i 10 kilometrów. Rok przed igrzyskami w Los Angeles (1932) został Sportowcem Roku w plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. Był jednym z faworytów i największych polskich nadziei na medal olimpijski. To z kolei przekładało się na konkretne korzyści. Dostał stałą pracę ogrodnika w Łazienkach Królewskich oraz służbowe mieszkanie. Wreszcie, w wieku 25 lat, nie był już utrzymywany przez rodziców. To o tyle ważne, że w tamtych czasach sport z założenia miał być całkowicie amatorski. To oznaczało, że sportowcy w żaden sposób nie mogli zarabiać na swoich startach. Z tego właśnie powodu przed igrzyskami w Los Angeles zdyskwalifikowani najwięksi rywale „Kusego” – Petkiewicz oraz Fin Paavo Nurmi.

Do Los Angeles nie podróżował z Gdyni z całą reprezentacją statkiem parowym „Pułaski”, tylko luksusową „Mauretanią” z Paryża. Trudno się zresztą dziwić, że działacze Polskiego Komitetu Olimpijskiego chuchali i dmuchali na „Kusego”. Do igrzysk przystępował jako rekordzista świata w biegu na 3000 metrów oraz na 4 mile (rekordy ustanowione nieco ponad miesiąc przed igrzyskami).

Do najważniejszego biegu życia wystartował ostatniego dnia lipca 1932 roku. Okoliczności jego triumfu w biegu na 10 kilometrów są kuriozalne. Organizatorzy nie pozwolili biegaczom na zrobienie rozgrzewki na bieżni. „Kusy” założył więc buty do biegania po trawie i rozgrzewał się w parku wokół stadionu. W tych samych butach biegł potem na twardej bieżni. Efekt był łatwy do przewidzenia: stopy polskiego biegacza były straszliwie otarte już po pierwszej części dystansu. Nadludzkim wysiłkiem dobiegł na pierwszym miejscu, w dodatku bijąc rekord olimpijski. Za końcową linią nie cieszył się jednak.

Zaraz po zwycięstwie usiadł na trawie i zrzucił pantofle. Można było widzieć przez lornetkę z naszej loży prasowej, że nogi ma cale w bąblach podeszłych krwią – pisała dziennikarka Kazimiera Muszałówna. Obrażenia stóp były tak poważne, że Kusociński nie wystąpił już w biegu na 5 kilometrów. Cel jednak osiągnął: został pierwszym Polakiem, który sięgnął po olimpijskie złoto.

Palmiry

Ta sama nieustępliwość i wola walki towarzyszyły mu w kolejnych latach. Nie załamał się, kiedy kontuzja wyeliminowała go z igrzysk w Berlinie. Zamiast narzekać na swojego pecha, skończył studia i rozpoczął karierę dziennikarza sportowego oraz wydał autobiografię pod tytułem „Od palanta do olimpiady”. Nie porzucił jednak sportu, wrócił na bieżnię i rozpoczął przygotowania do igrzysk w 1940 roku, do których z oczywistych powodów nie doszło.

Nie wahał się ani chwili, kiedy Niemcy zaatakowały Polskę. Na ochotnika zgłosił się do walk o Warszawę, został dowódcą Kompanii Karabinów Maszynowych II Batalionu 360 Pułku Piechoty, bronił Okęcia i Fortu Czerniaków, dwa razy został ranny. Za swoją postawę w tym czasie został odznaczony Krzyżem Walecznych. Kapitulacja stolicy w żadnym razie nie oznaczała jednak kapitulacji Kusocińskiego.

Mistrz olimpijski działał w konspiracji, wstąpił do Związku Walki Zbrojnej (później Armia Krajowa) oraz Organizacji Wojskowej „Wilki”. W podziemiu był bardzo aktywny, choć wiedział, jak dużo ryzykuje z racji tego, że jest powszechnie znany. Awansował do stopnia kapitana, organizował komórkę ZWZ wśród przedwojennych sportowców. W marcu 1940 roku został zadenuncjowany przez Szymona Wiktorowicza, a następnie aresztowany przez Gestapo.


Na wiele osób w środowisku padł blady strach. Kusociński wszystkich znał, bardzo wiele wiedział. Jak wspominał Bohdan Tomaszewski, który także działał w konspiracji, razem z kolegami bardzo denerwował się aresztowaniem i przesłuchaniami biegacza. – Mówiliśmy: przecież on tyle o nas wie. A tenisista Tłoczyński na to: no co wy! Kusy nigdy nikogo nie wyda – opowiadał.

Miał rację. Choć był bity i torturowany, choć po przesłuchaniach na Gestapo wyglądał na starego człowieka, a nie 33-letniego sportowca, nikogo nie wydał. Wreszcie Niemcy dopisali Kusocińskiego do listy wybitnych Polaków do likwidacji. Trafił do jednego transportu między innymi z marszałkiem Sejmu Maciejem Ratajem oraz Tomaszem Stankiewiczem, cenionym lekarzem i wicemistrzem olimpijskim w kolarstwie. Celem transportu były podwarszawskie Palmiry. Wszyscy zostali rozstrzelani z broni maszynowej i pochowani w masowych grobach. Działo się to dokładnie 78 lat temu, 21 czerwca 1940 roku.

Niedługo przed śmiercią, kiedy ranny dochodził do siebie, opiekująca się nim kobieta zauważyła, że jak na sportowca ma drobne, chude nogi. – Na stadionie kierowała mną ambicja i miłość do ojczyzny. Wołałbym paść, byle tylko zwyciężyć – zaśmiał się tylko. Nie wiemy, jak wy, ale nam się wydaje, że to dobra myśl przed meczem Polska – Kolumbia.

JAN CIOSEK

foto: newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

9 komentarzy

Loading...