42 kilometry i 195 metrów. Tyle trzeba przebiec, by ukończyć maraton. Przygotowania do takiego biegu mogą zająć miesiące. Dla kogoś, kto z bieganiem nie miał wcześniej zbyt wiele wspólnego – nawet lata. Ale po co się pocić, męczyć i narażać na kontuzje, gdy można… przywłaszczyć sobie numer startowy na kilkaset metrów przed metą i przebiec przez nią wraz z innymi?
Takie pytanie musiał zadać sobie Stanisław Skupian. 38-letni Polak, od 11 lat mieszkający w Wielkiej Brytanii, pojawił się na mecie londyńskiego maratonu, 22 kwietnia tego roku. Jak każdy z biegaczy, którzy dotrwali do końca, otrzymał medal. Pozował z nim zresztą do zdjęć, dedykując go swojemu siedmioletniemu synowi, któremu „chciał mu pokazać, że jest w stanie wiele osiągnąć”.
Do udowodnienia miał zresztą wiele, bo syn – niestety – nie mieszkał z nim, a z matką. On sam zresztą domu nie miał, zwykle nocował na lotnisku Heathrow, co okazało się istotne w dalszej części historii. A w tej pojawia się Jake Halliday. Nie musicie znać tego nazwiska, nie musicie go nawet zapamiętać – istotne jest to, że numer 35179, z którym Skupian dobiegł na metę, należał właśnie do Jake’a.
https://twitter.com/AntiDopingWorld/status/1008837177378254848
Ten dowiedział się o tym, gdy jego znajomi zobaczyli zdjęcia Polaka w sieci. Bo tam trafiły fotografie zrobione na mecie. Podobno był tym faktem „zszokowany”. W sumie też byśmy byli. Jednego dnia biegniesz maraton, ale nie możesz go ukończyć, bo gubisz numer, a kolejnego dowiadujesz się, że twój numer do mety dobiegł. Ale nie z tobą. Sprawa wydaje się śmieszna, ale ma drugie dno – Halliday swoim biegiem chciał zebrać pieniądze na rzecz fundacji, pomagającej osobom z nowotworami krwi. Nie miał numeru, więc nie ukończył maratonu, a zatem nie było też hajsu.
Co dalej z Polakiem? Kilka dni po maratonie wyrzucono go z Heathrow. Chodził więc po Londynie, szukając miejsca, gdzie mógłby się przespać. Zaczepiło go kilku Anglików, którzy ewidentnie nie mieli pokojowych zamiarów. Spotkanie skończyło się dla Skupiana m.in. złamaną nogą. On sam twierdził, że to rewanż za oszustwo, jakiego dopuścił się podczas maratonu. To wyszło na jaw, gdy wpadł w ręce władz na lotnisku. Te umieściły go w areszcie, a dziś – po rozprawie – został wydany wyrok.
Szesnaście tygodni w więzieniu. Z czego trzynaście właśnie za to, że przebiegł sobie linię mety z cudzym numerem. Chcieliśmy zapytać, czy tylko my uważamy, że coś tu nie gra, ale wystarczył szybki rzut oka na Twittera i wiemy, że nie. Wyrok zbulwersował nawet Brytyjczyków.
https://twitter.com/mikeydevereux/status/1009852018586980353
Nie pomogły słowa Jameeli Jamroz, obrońcy Polaka, która usprawiedliwiała jego wybryk:
– Chciał tam być, był podekscytowany, chciał zobaczyć biegaczy. Powiedział, że zobaczył numer leżący na ziemi. W swoim podekscytowaniu podniósł go, myśląc, że to okazja by rywalizować w maratonie i spełniało się jego marzenie. Dołączył do biegaczy i ukończył późniejszą część biegu. W tamtym czasie nie zdawał sobie sprawy, że robi coś złego. Bieg zadedykował swojemu siedmioletniemu synowi i osobom bezdomnym, by zainspirować je i pokazać, że dobre rzeczy mogą się przytrafić nawet tym, do których los się nie uśmiecha.
A los do Polaka faktycznie się nie uśmiechał: rok wcześniej doznał poważnego wypadku samochodowego, w którym uszkodził sobie kark. To zmusiło go do zrezygnowania z pracy dostawcy. Mniej więcej w tym samym okresie do wszystkiego doszła separacja z żoną, przez którą wylądował na lotnisku. Nie brzmi to wszystko najlepiej, ale – mimo tego – nie pochwalamy oszustwa. Ani kradzieży, bo Polakowi udowodniono kilka drobnych, popełnionych na Heathrow. Trzy tygodnie z szesnastu odsiedzi właśnie za nie.
Cała ta historia ma jeden morał. Pamiętajcie: jeśli dobiegniecie na metę maratonu z nie swoim numerem, nie dajcie się fotografować!
Fot. NewsPix