Logiczne, że mecz tysiąca i jednego faulu rozstrzygnął rzut karny. Walorów estetycznych nie było za wiele, ale i tak będzie za co Szwecja – Korea Południowa wspominać: VAR kolejny raz udowodnił, że jest przyszłością piłki.
Początek meczu wyglądał, jakbyśmy przez przypadek znaleźli powtórkę meczu Polaków z 2002 na VHS-ie. Szwedzi nie do końca wiedzieli co się dzieje, a Azjaci kręcili się nieustannie wokół ich pola karnego, w którym dwumetrowiec Shin-Wook Kim skutecznie walczył o pojedynki główkowe. Swoją drogą, chłop ma jedną z lepszych ksywek na całych mistrzostwach – w Korei mówią na niego “Attack on Titan”, w nawiązaniu do kultowego anime.
Szwedzi, w przeciwieństwie jednak do brygady Engela, potrafili się otrząsnąć. Tak naprawdę już do przerwy powinni prowadzić, ale Marcus Berg udowodnił wszem i wobec, że jest przeciętniakiem, z papierami na cieniasa, który w mało której kadrze dostałby wielce szanowany numer “9” i plac w wyjściowym składzie. Jak spieprzył sytuację z dwudziestej minuty – wie tylko on sam. Toivonenowi powinien za kradzież asysty do końca mundialu latać po colę i frytki.
Zobaczcie sami. Szósty metr. Nikogo wokół niego. Koreańczycy zajęci machaniem łapami. A jednak strzela czytelnie i w sam środek.
A przecież już wcześniej znalazł się w dobrej pozycji w polu karnym, ale zamiast strzelać, choćby i z czuba, podał do Koreańczyka. Później był podobnie skuteczny inaczej – albo dawał się zablokować, albo w ten lub inny sposób marnował dobre dogrania kumpli, w których lubował się szczególnie Larsson.
Można powiedzieć, że Szwedzi złapali wiatr w żagle, ale na pewno nie był to wiatr porywisty, raczej letni wietrzyk. Koreańczycy przetrwali pierwszą połowę, w jej drugiej części odgryzali się tylko okazjonalnymi rajdami Sona, ale zawodnik Spurs nie miał wsparcia. W konsekwencji widowisko nie porywało – ot, dużo fauli, raczej kopanina, niż mundialowe granie.
Druga połowa to jeszcze większe rozczarowanie grą Koreańczyków. Nie potrafili znaleźć żadnego sposobu na Szwedów, choć przecież Szwecja to nie jest piłkarski odpowiednik Dream Teamu z Barcelony, tylko solidna europejska drużyna, ale bez błysku. W zupełności jednak to dzisiaj Szwedom wystarczyło, ich defensywa może sobie przybijać piątki do wieczora. Tak naprawdę posnęli tylko raz – w 91 minucie. Typowo koreańska akcja, a więc laga w pole karne, zgranie piłki głową, a potem dziesiąty metr i Hwang znowu główką. Pudło, Olsen dzisiaj się nie zmachał.
W przeciwieństwie do jego odpowiednika w koreańskim zespole. Może Szwecja nie przeprowadzała huraganowych ataków, ale Cho kilka razy i w drugiej połowie został zmuszony do wspięcia się na wyżyny. Chłop na pewno się dzisiaj wypromował – pewny w wyjściach do piłki, znakomity refleks, gra na linii. Strzały z dystansu łapał niemalże w zęby (no dobra, raz mu się piłka wymsknęła po bombie Granqvista, ale zaraz się poprawił).
W zasadzie Cho mógł dzisiaj wyszarpać samodzielnie 0:0 dla Koreańczyków, ale przyszła 65 minuta i karny. Co najważniejsze – sędzia Aguilar z Salwadoru nic nie widział. Faul był ewidentny, Koreańczyk nie trafił w piłkę, tylko w nogi Szweda. Ale zamiast jedenastki, zaczęła iść groźna kontra. I wtedy rozdzwoniła się słuchaweczka, Aguilar został posłany przed ekran, by zobaczyć ile ma dioptrii. Z wapna pewnie strzelił Granqvist i sprawiedliwości stało się zadość.
Szwecja nie tryska polotem, Szwecji nie ogląda się zbyt dobrze, Szwecja ma problem z wykorzystywaniem okazji, ale Szwecja będzie twarda i trudna do złamania. Przekonali się o tym Włosi w barażu, przekonali się dzisiaj Koreańczycy, a za chwilę mogą przekonać się Niemcy. Korea? Wybaczcie chłopaki, zostawiliście serducho na boisku, ale to nie ta półka. Samą jazdą na tyłku da się zrobić wynik, owszem, ale w zawodach zjeżdżaniu z górki na jabłku.
Szwecja – Korea Południowa 1:0
1:0 Andreas Granqvist 65′
Fot.Newspix.pl