To był mecz, który aż się prosił o bohatera. Jedni wyczekiwali drugich, dwie zwarte linie obronne czekały na śmiałków chętnych wybrać się im na spotkanie, nikt nie podejmował ryzyka. Czekaliśmy na błysk geniuszu. W geście rozpaczy rzucaliśmy wymowne spojrzenia Christanowi Eriksenowi. Gwiazda Tottenhamu przyzwyczaiła nas do tego, że czarować potrafi jak mało kto. Ale zamiast błysków laserów dostaliśmy piłkarza w pelerynie niewidce. Choć oddajmy Eriksenowi co eriksenowe – asystę przy zwycięskim golu zaliczył.
– Teatr jednego aktora – pisaliśmy o Danii w “Skarbie Weszło”. Wiecie, nawiązanie do “Hamleta”, a przy tym metaforyczne skwitowanie możliwości tej drużyny. Duńczycy to przecież Eriksen – to on dyrygował tą orkiestrą. Miał wokół siebie piłkarzy z niezłych klubów europejskich – Poulsena, Sisto, Jorgensena. Ale wszystkie nitki w tej pajęczynie łączyły się w jednym punkcie. W punkcie, którym był rozgrywający Tottenhamu.
Zresztą zerknijcie na bilans goli i asyst Eriksena w pięciu ostatnich meczach eliminacji do Mistrzostw Świata:
– vs. Kazachstan – gol
– vs. Polska – gol i trzy asysty
– vs. Armenia – gol i asysta
– vs. Czarnogóra – gol
– vs. Rumunia – gol
Do tego hat-trick w barażu o awans z Irlandią. 26-latek wyglądał na tle tego zespołu, jak młody wuefista, który wchodzi na zajęciach do gierki ósmoklasistów. Powiedzieć, że przerastał kolegów, to jak powiedzieć, że Jerzy Bralczyk wybijał się na dyktandzie wśród dyslektyków.
I właśnie dlatego spodziewaliśmy się, że od Eriksena dostaniemy w tym meczu coś nieszablonowego. Wiemy, że to nie ten format piłkarza, ale po wczorajszym występie Cristiano Ronaldo wiedzieliśmy, że kluczowi zawodnicy mogą na tym turnieju w pojedynkę ciągnąć swój zespół. Ale z drugiej strony – widzieliśmy, że te oczekiwania przerastają gwiazdy podczas pierwszych dni mundialu. Messi, Suarez…
Eriksen na tej skali od Suareza do Ronaldo umiejscowił się gdzieś po środku. To nie był mecz, którym sterowałby niczym padem. Raczej był jak ten gość, który przychodzi do swojego znajomego, a ten gra już mecz w FIFĘ z innym ziomkiem. Więc siedzi i patrzy, gdy inni sobie grają. Po pół godzinie gry miał ledwie dziesięć podań na koncie. Do przerwy cudem zdążył dobić do dwudziestki zagrań. Szukał sobie miejsca na prawym skrzydle, cofał się bliżej koła środkowego, ale robił przy tym rzeczy zupełnie zwyczajne. Zagrał do boku, oddał piłkę obrońcy, niecelnie dośrodkował. Gdyby podstawić tam za niego Samuela Stefanika, to nikt nie odczułby różnicy. Czekaliśmy na czary Eriksena, ale jedyny czar, jaki zaprezentował do przerwy, to sztuczka ze znikaniem. Błysk geniuszu? Nie uświadczyliśmy.
W przerwie pomyśleliśmy, że ten mecz prosi się o bohatera. Takiego spektakularnego, który wejdzie z maczetą w dżunglę nudy i wykarczuje sobie drogę do zwycięskiego gola. Ale nikt na piedestał nie wstąpił Peru miało z trzy-cztery bardzo dobre sytuacje do strzelenia gola, mieli przecież rzut karny, ale zwycięską bramkę wcisnęli ich rywale. Po czyjej asyście? A jakże – Eriksena! Rozgrywający Duńczyków przejął piłkę na własnej połowie, popędził z nią przez ponad 30 metrów i idealnie w tempo dograł do Poulsena. To jedna z tych asyst, którą chętnie zapisalibyśmy w rubryce “gole”, bo samo wykończenie było już formalnością.
Eriksen miał dobre dwa, może trzy momenty. Ale to wystarczyło na tak nużący długimi fragmentami mecz. Natomiast na pewno nie nazwalibyśmy go bohaterem. Bardziej podobała nam się gra Andre Carillo, który rozrywał lewą flankę przeciwników. Więcej kluczowych interwencji zaliczył Kasper Schmeichel, który trzykrotnie ratował tyłek swoim partnerom z obrony. A Eriksen był po prostu szaraczkiem, który błysnął przy decydującym golu. Christian, niezłe podanie, ale pokaż nam coś więcej.
fot. NewsPix.pl