Jak to się wszystko pięknie zbiegło w czasie. Najpierw szerokie przypomnienia, że następny mundial odbędzie się już o innej porze roku, że Rosja 2018 to ostatni w pierwszej ćwiartce XXI wieku turniej czerwcowy. Później informacja o Mistrzostwach Świata 2026 w Meksyku, USA i Kanadzie. Razem z nią – obszerne wyjaśnienia dotyczące sposobu poszerzenia liczby zakwalifikowanych drużyn. No i wreszcie mecz otwarcia, w którym zagrała Arabia Saudyjska. Na trybunach reprezentowana przez szejka ubranego na typowego szejka, wymieniającego przez całe spotkanie porozumiewawcze, albo raczej teatralne uśmiechy z Władimirem Putinem i Giannim Infantino – pisze w pierwszej odsłonie swojego mundialowego bloga Jakub Olkiewicz. Jego teksty będą się ukazywały codziennie, aż do końca turnieju.
Mecz otwarcia rosyjskich mistrzostw, a ja przez pełne 90 minut miałem wrażenie, że właśnie coś zbliża się do końca.
Każdy radosny pastisz gry defensywnej w wykonaniu Saudyjczyków. Każde rozłożenie rąk przez prezydenta Rosji, gdy po kolejnych bramkach nachylał się w jego kierunku następca tronu, Muhammad ibn Salman. Każde wspomnienie o poszerzonej liczbie drużyn na MŚ w 2026 roku. Każde wspomnienie o procedurze wyboru Kataru na gospodarza kolejnego mundialu. Wreszcie każde przywołanie odległości pomiędzy Edmontonem i Mexico City, miastami, w których zmierzą się wszyscy 9492 finaliści mundialu ’26, nadchodzącego coraz większymi krokami zabójstwa elitarnej atmosfery.
Co tu dużo kryć – mundial, jaki znamy, właśnie dobiega końca. To prawdopodobnie jego ostatni akord, ostatnie tchnienie przed tym, jak zostanie w sposób ostateczny ukatrupiony, rozłożony na części i wyprzedany. Na przestrzeni najbliższych ośmiu lat wszystko to, z czym kojarzy nam się mundial, zostanie w mniej lub bardziej efektowny sposób wysadzone w powietrze. Powolne morderstwo tej, wydawałoby się doskonałej, formuły odbywać się będzie właściwie na wszystkich możliwych szczeblach.
Zacznie się niewinnie – od tego, że do mistrzostw usiądziemy w grudniu. W teorii to niewielka różnica, przecież i tak ligi mają wówczas krótką przerwę. W praktyce jednak, to wywrócenie życia do góry nogami. Przecież mistrzostwa dla naszego pokolenia właściwie nierozerwalnie łączą się z unikalnym zapachem nadchodzących wakacji. Z rosnącą z dnia na dzień beztroską. Z zakończeniem roku szkolnego, gdy odświętne garnitury są zrzucane w morderczej pogoni z ceremonii rozdania dyplomów przed odpalony telewizor. Banał? Szczegół? W teorii tak, ale przecież piłka to przeżywanie. To emocje i wspomnienia. Równie gorąco jak gole Sukera, wspominam letnie wieczory pomiędzy meczami, gdy omawialiśmy mecze na podwórku, albo przynajmniej graliśmy wydzierając się o Zizou i Ronaldo.
Nawet teraz, pisząc o tym, niemal czuję na skórze tamten delikatny chłód, gdy po upalnym dniu wreszcie podwórka okrywała pomarańczowa mgiełka z przyulicznych latarń.
Dobra, ale zanim tutaj zupełnie odpłynę w narrację o tym, jak to kiedyś były czasy, a teraz czasów już nie ma – po prostu, początek lata to mundial, mundial to początek lata. Skojarzenia tak jasne, jak bitwa na śnieżki w okolicach wigilii i rzeki z wylanych wiader sunące po ulicach tuż po Wielkanocy. Te dwa ostatnie powoli odbiera nam zmiana klimatu, przez którą w wigilię nie ma krzty śniegu, a w lany poniedziałek zamiast wojny na balony z wodą jest wojna na śnieżki. Trzecie odbiera nam biznes.
Zmiana daty to wierzchołek, osobnym tematem jest przyjemność, jaka będzie płynąć z oglądania zimowego mundialu akurat w Katarze. Pisałem już ja, pisali i moi koledzy z Weszło o tym, jak traktuje się tam budowlańców. O tym, w jaki sposób zabawiają się członkowie rządzących rodzin. O tym jak bezkarni są przedstawiciele wyższych klas, o tym jak wszelkie prawa odbierane są tym, którzy na plac budowy pod nowy wspaniały mundial trafili w poszukiwaniu chleba. Już dziś, gdy mundial odbywa się w państwie, które zaanektowało sobie kawał terenu naszych sąsiadów, trudno pozbyć się myśli o tym, co dzieje się pod zielonymi dywanami, na których biegają najlepsi piłkarze świata. Zanim jeszcze choć raz padło nazwisko Messiego czy Ronaldo, przez wszystkie przypadki odmieniono nazwiska Nawalnego czy Niemcowa. A skoro tak – co będzie działo się w Katarze?
Ale to nadal jeszcze tylko otoczka. Uparty zaciśnie zęby i pięści, po czym wyostrzy wzrok, by wbić go wyłącznie w kilkunastu facetów biegających po murawie. Sam tak pewnie zrobię, bo przecież ile można płakać nad rozerwaną Ukrainą. W Katarze nadal będzie dość podobnie – 32 drużyny w 8 grupach zagrają o awans do fazy pucharowej, potem będą ćwierćfinały, wszystko skończy się meczem o 3. miejsce i finałem. Wszystko będzie prawie tak, jak wówczas, gdy pokochałem turnieje mundialowe.
Sęk w tym, że demontaż będzie postępował. Trzech gospodarzy w 2026. A de facto – przeszło 50 gospodarzy, bo przecież to Stany Zjednoczone. Jeśli dobrze liczę – mecze odbędą się na stadionach w dwunastu różnych stanach, do tego oczywiście Kanada i Meksyk. Podróże wydłużą się w sposób trudny do przewidzenia. Jak USA ureguluje sprawę przepływu kibiców przez ultra-szczelną granicę z Meksykiem? Jak w Kanadzie, której tradycje futbolowe są niemal równie wielkie jak prawa pracownicze w Katarze, będzie wyglądała największa piłkarska impreza świata? Co zmieniło się od 1994 roku, że teraz północnoatlantycki moloch musi brać sobie do pomocy w organizacji aż dwóch sąsiadów?
Nie potrafię sobie właściwie wyobrazić gorszego wyboru – egzotyczniej byłoby chyba tylko, gdyby w 2030 organizację dostały Polska, Rosja i Ukraina. Wiem, że do 2026 ludzkość może zdążyć opracować system teleportacji, ale pewnych rzeczy nie przeskoczy. Siłą mundialu były przecież również te mijające się masy kibiców, z jednej strony iracka horda, z drugiej liczna grupa fanatyków z Belgradu, z jednej strony rozśpiewani Szkoci, z drugiej wyjątkowo poważni Polacy. Raz spotykają się w Paryżu, raz w Marsylii, raz nocują w Berlinie, raz w Monachium. Trwa międzynarodowy melanż, znajomości nawiązują się na ulicach miast, w przedziałach pociągów, na stacjach przy autostradach oraz w hotelach.
Porównałbym to do trybuny, kto próbował krzyczeć, ten wie. 100 osób w tysięcznym sektorze, w dodatku rozsiane na kilkanaście małych grupek, to nawet nie jest dobry materiał na chórek. Ale już te same 100 osób stojące w pubie? Te same 100 osób szalejące w przytulnym, malutkim sektorze gości? Wtedy można robić ogień, hulaj dusza.
Na tym nie koniec zmian. Rozszerzenie liczby uczestników do 48, to kilka Arabii Saudyjskich więcej. Mecze z Birmą, Kiribati, Republiką Księżycowego Kroku Michaela Jacksona. Mundialowa egzotyka jest fajna, o ile stanowi skromną suróweczkę do mięsa i ziemniorów. Wtedy wszystko jest na swoim miejscu – bywa, że niepozorna marchewka z chrzanem pokroju Kostaryki smakuje lepiej, niż angielskie steki, ale to nadal tylko smakowity dodatek do reprezentacji, które od dekad grają najlepszy futbol. Obecne proporcje wydają się idealne, dopuszczając do mistrzowskiego stołu kilku absolutnych turystów, ale jednocześnie już przy losowaniu da się wyłonić trzy, może i cztery „grupy śmierci”, gdzie przynajmniej trzy ekipy wyglądają na bardzo groźne.
Lubię czasem założyć różowe okulary, więc i tutaj pocieszałem się, że przecież poszerzenie Euro nie wypadło tak źle, francuski turniej był całkiem fajny, a mecze takie jak Węgry – Portugalia okazały się strzałem w dychę. Jednak tu kolejny plaskacz dla tradycjonalistów. Święty i niepodważalny system grup z czterema drużynami, który każdy z nas ma niemal wytatuowany po wewnętrznej stronie powiek, zostaje podmieniony przez potworka, czyli grupy liczące po trzy zespoły. To już jest ten moment, gdy trzeba napisać wprost: mamy, kurwa, dość. Szesnaście grup po trzy zespoły to jakiś koszmar, który trudno zaakceptować, podobnie jak pierwszą fazę pucharową, do której przedostać mają się aż 32 drużyny. To jest zmiana absolutnie najpoważniejsza, z którą rywalizować może tylko zmiana sposobu budowy stadionów z wolnorynkowej we Francji czy w Niemczech na niewolniczą w Katarze.
Wiem, że zasady mundialowe zmieniały się na przestrzeni lat, pamiętam doskonale opowieści ojca o Polsce walczącej w dwóch fazach grupowych, na korepetycjach z historii futbolu szeroko omawiany jest przykład grup liczących trzy zespoły w fazie „ćwierćfinałowej”. Ale to trochę jak z papieżem. Nasze pokolenie dostało mistrzostwa w 1998 roku, zakochało się po nich w piłce nożnej, która od tej pory w mistrzowskim wydaniu – aż do dziś – wyglądała z grubsza tak samo. To było coś tak naturalnego, coś z czym się urodziliśmy, że zamach na tę świętość wydaje się jak przekreślenie tysiącletnich tradycji. Nie pamiętamy innego mundialu, nie mamy prawa pamiętać, więc też nie wyobrażamy sobie innego.
Może kolejne pokolenie, to które urodzi się koło 2020, nie będzie potrafiło zaakceptować turniejów innych, niż ten z 48 drużynami w 16 grupach po 3 zespoły. Ale dla nas Rosja to początek końca pewnej epoki. Początek zmian, które zmienią naszą świętość niemal nie do poznania.
Ktoś ostatnio trafnie zauważył w komentarzach, że my na Weszło jeszcze przed trzydziestką wpadliśmy w kryzys wieku średniego i jak nakręceni gadamy o tym, jak to kiedyś było. No ale trudno walczyć z nostalgią, gdy przed nami ostatni odcinek ulubionego serialu. Optymizm? Zacytuję tu jedną starą rapową piosenkę. Jeśli to już koniec, to wal bal na bogato.
Tak mam zamiar przyjąć te rosyjskie mistrzostwa.