Wołgograd nie jest najpiękniejszym miejscem na świecie, w jakie udało nam się dotrzeć. Właściwie to nie jest nawet ładny. To miasto już zawsze będzie skażone wojną. Wirusem bitwy pod Stalingradem, którego ogniska wykrywa się dosłownie co kilkadziesiąt metrów. Ulice bez chodników, odrapane budynki czy zapuszczone osiedla idealnie definiują jakość życia. Można oczywiście się na to zżymać, można się nie zgadzać i przekonywać, że II Wojna Światowa była dawno, ale nic to nie da. W Wołgogradzie po prostu pamięta się bardziej i odczuwa się mocniej, dlatego wskazówki zegara po cyferblacie przesuwają się dużo wolniej niż w innych rosyjskich miastach. Czas płynie, ale pomału.
Ponad dwadzieścia lat temu Wołgograd na chwilę wyrwał się jednak z powojennego amoku. Przez moment był ceniony i mógł czuć się ważny. Wszystko za sprawą miejscowego Rotoru, który coraz więcej znaczył w rosyjskiej piłce, a wzlatując na poziom europejski nie pękał przed dużo poważniejszymi firmami. Przez kilka sezonów był naprawdę blisko szczytu, miasto złapało piłkarskiego bakcyla , a gdy wszyscy patrzyli już w jedną stronę… klub upadł. Odrodził się dość szybko, ale jeszcze szybciej kolejny raz spadł na dno. I tak w kółko. Bez perspektyw, bez większych możliwości, będąc cały czas na łasce władz lokalnych, które raz pomagają, a raz osobiście kopią grób klubowi, który jako jedyny kiedyś przyniósł do Wołgogradu nadzieję.
*
Po upadku ZSRR przez obszar dziś już szczęśliwie zwany postsowieckim przetoczyła się lawina zmian społecznych, gospodarczych, kulturowych i ekonomicznych. Dawne republiki związkowe zaczęły tworzyć własne mikroprzestrzenie, wciągając na maszt niepodległościową banderę. Czwarte co wielkości państwo w długich dziejach świata podzieliło się na kilkanaście nieporównywalnie mniejszych, którym po latach męczarni udało się wyrwać spod czerwonego buta. W międzyczasie do skomplikowanej transformacji szykowała się wciąż wielka Rosja, która zajęła miejsce rozwiązanych Sowietów i ze wszystkich nowych krajów była najmniej spokojna o swoją przyszłość.
Zmiany, które dotykały dosłownie każdej dziedziny życia, nie mogły ominąć futbolu. Już w 1990 roku z Wyższej Ligi ZSRR odeszły kluby litewskie i gruzińskie. Rok później rozgrywki w obowiązującym przez wiele lat formacie przeprowadzono po raz ostatni. Od 1992 roku niegdyś radzieckie zespoły startowały w nowych ligach, walcząc o mistrzostwo nowego kraju.
Uwarunkowany politycznie rozpad Wyższej Ligi ZSRR sprawił, że jej świeżo powołany do życia rosyjski odpowiednik wchłonął wszystkie rosyjskie kluby występujące wcześniej na zapleczu elity. Wśród nich znalazł się Rotor Wołgograd, zwycięzca Pierwszej Ligi i trzykrotny finalista Pucharu Króla Tajlandii, tego samego turnieju, w którym 2010 roku w barwach reprezentacji Polski grali Mariusz Pawełek, Sebastian Przyrowski, Tomasz Nowak czy Łukasz Mierzejewski. Klub z Wołgogradu nie miał na koncie zbyt wielu sukcesów, ale w kraju i tak cieszył się dużą estymą. Niebiesko-błękitnych ceniono za charakter i widowiskowy styl gry. Budząca się do życia piłkarska Rosja bez wątpienia cieszyła się z obecności Rotoru wśród najlepszych.
Pierwszy sezon w nowych realiach w Wołgogradzie potraktowano jako przejściowy. Liga była zresztą organizowana w dziki i ciężki do skontrolowania sposób, więc nadrzędnym celem było wywalczenie utrzymania. Udało się, a zmiany zaprowadzone w klubie przed startem kolejnych rozgrywek przyniosły zupełnie nieoczekiwany efekt. W 1993 roku Rotor zakończył ligę na drugim miejscu, ustępując jedynie wielkiemu Spartakowi, dzięki czemu uzyskał prawo gry w Pucharze UEFA. Zespół nie sprostał wprawdzie już pierwszemu przeciwnikowi, którym było francuskie Nantes, ale po zwycięstwie w pierwszym meczu rozegranym u siebie, cały Wołgograd długo nie mógł zasnąć.
*
W kolejnym sezonie Rotor utrzymał się w ścisłej ligowej czołówce. Rywalizację zakończył na czwartym miejscu, dzięki czemu znów awansował do Pucharu UEFA. Los nie był jednak łaskawy dla piłkarzy z Wołgogradu i na dzień dobry skojarzył ich z Manchesterem United. – Ta rywalizacja w pamięci kibiców tkwi do tej pory. O Rotorze nikt wtedy nie słyszał, nikt nas nie znał. Byliśmy drużyną znikąd i nagle przyjechał do nas wielki Manchester. To było tak głośne wydarzenie, że kibice CSKA, którzy przyjechali do Wołgogradu za swoją drużyną na wyjazdowe spotkanie, zostawali u nas, żeby zobaczyć, jak grają „Czerwone Diabły” – wspomina Oleg, wtedy początkujący kibic, dziś – używając rosyjskiej terminologii – fanatyk-autorytet, który na stadionie spędził połowę swojego życia.
Pierwszy mecz, w Wołgogradzie, zaplanowano na 13 września. Jeszcze przed spotkaniem oba kluby dogadały się, że pomogą sobie w… rozpracowaniu rywala. Strona angielska zwróciła się do rosyjskiej z prośbą o udostępnienie nagrania wideo z ostatniego meczu ligowego, odwdzięczając się tym samym. Kasetami VHS wymieniono się jednak dopiero na miejscu. Sir Alex Ferguson wieczór poprzedzający mecz spędził w hotelowej recepcji, dokładnie analizując występ niebiesko-błękitnych.
Rozpoznanie rywala na niewiele się jednak zdało. Faworyzowani goście z Wołgogradu wywieźli tylko remis, więc awans do kolejnej rundy musieli przyklepać w rewanżu na Old Trafford. I chociaż Rotor u siebie zaprezentował się naprawdę dobrze, to kibicie nie mieli raczej żadnych złudzeń. – Ten mecz nie był nawet pokazywany w telewizji. Wszyscy założyli, że nie mamy najmniejszych szans, więc puścili jakieś kompletnie nieistotne spotkanie. Z radia dowiedziałem się, co tam się dzieje. W pewnym momencie przerwano audycję, by nadać „nowości z Manchesteru”. Powiedzieli, że w 25. minucie jest 2:0 dla nas – opowiada Oleg.
Ostatecznie skończyło się 2:2 po wyrównującym golu Schmeichela w ostatniej minucie. Rotor odniósł największy sukces w historii.
Po końcowym gwizdku Old Trafford było zszokowane i milczące. United nie sprostali bowiem drużynie z końca świata, rosyjskiej awangardzie, do której podchodzono z poczuciem nieuzasadnionej wyższości. Dość powiedzieć, że Anglicy do Rosji zabrali spore zapasy wody, bojąc się, że na miejscu może jej brakować lub będzie tak zanieczyszczona, że po prostu niezdatna do spożycia. Tymczasem nie dość, że w Wołgogradzie wszystko funkcjonowało jak należy, to na dodatek okazało się, że nieznana miejscowa zgraja, rozgrywająca swoje mecze na stadionie bez dachu, na boisku radzi sobie bez zarzutów. A już na pewno lepiej od piłkarzy Fergusona.
*
Wyeliminowanie „Czerwonych Diabłów” było początkiem i zarazem końcem triumfalnego marszu w górę drabinki Pucharu UEFA. W kolejnej rundzie Rotor trafił na Bordeaux i choć postawił Francuzom trudne warunki, to ostatecznie okazał się gorszy. Cały sezon 1995, mimo pamiętnego sukcesu w Manchesterze, ogólnie był dla klubu z Wołgogradu średnio udany. W lidze zespół zajął dopiero siódme miejsce i chcąc grać w rozgrywkach europejskich, musiał zgłosić się do Pucharu Intertoto, gdzie dopiero w finale nie poradził sobie z Guingamp.
Ligowe niepowodzenia z nawiązką odbito sobie w dwóch kolejnych latach.W sezonie 1996 Rotor uplasował się na trzecim miejscu w tabeli, rok później znów sięgnął po wicemistrzostwo. Następnie przyszła bardzo udana kampania w Pucharze UEFA zakończona na 1/16 finału, którą zapoczątkował zwycięski dwumecz z Odrą Wodzisław. Z kibicowskiego punktu widzenia szczególnie ciekawy był rozegrany w Polsce rewanż, który Rosjanie wygrali 4:3.
Kolejne lata były już znacznie uboższe w sukcesy. Rotor z poziomu czołowej drużyny kraju spadł do poziomu ligowego średniaka, chociaż ówczesny gubernator obwodu wołgogradzkiego nie żałował grosza na zespół. Problem w tym, że rządzący klubem od lat osiemdziesiątych Władimir Goriunow, w którymś momencie stwierdził, że jego życiowym celem jest stać się oligarchą. Początkowo próbował zająć się handlem, ale na tym biznesie stracił mnóstwo – oczywiście klubowych – pieniędzy. Przerzucił się więc na import papierosów oraz wyrobów tytoniowych i tym razem wyszło.
W 1996 roku Goriunow dopiął swego. Został oficjalnie wpisany w poczet oligarchów. W kuluarach dużo mówiło się o jego mafijnych powiązaniach i nieszczerych intencjach, ale póki Rotor grał dobrze, nikt nie patrzył mu na ręce. Problem jednak w tym, że z czasem ambitny prezes zorientował się, że może wyprowadzać z klubu znacznie więcej pieniędzy – chociażby nie płacąc zobowiązań czy wstrzymując piłkarzom pensje. Krótko mówiąc, doszedł do tego, że im klub zmaga się z większymi problemami, a co za tym idzie – gra gorzej, tym on staje się bogatszy. A skoro tak, to wszystko się zgadza.
*
Zmierzch zespołu, o którym swego czasu mówiono, że mógłby stać się podłożem nowej religii państwowej – „rotorsławia”, nastąpił w 2004 roku. Rotor zajął ostatnie miejsce w lidze, a kilka miesięcy później został pozbawiony statusu profesjonalnego klubu. Oleg tamten okres wspomina z wyraźnym żalem malującym się na twarzy. – W latach dziewięćdziesiątych i na początku XXI wieku mieliśmy jedną z najwyższych frekwencji w kraju. W Wołgogradzie panował piłkarski boom, wszyscy mówili tylko o piłce, a czas mierzono od jednego meczu do następnego. Kiedy w 2004 roku zespół spadł, wszystko się zmieniło. Zostali przy nim tylko najwierniejsi kibice. Wołgograd to piłkarskie miasto, ale w żaden sposób nie pomaga to Rotorowi. Od 2005 roku w klubie jest źle, były takie okresy, że był już w zasadzie martwy. Wszystko jest kwestią pieniędzy. Dawniej mieliśmy ich mnóstwo, ale lata dziewięćdziesiąte nie na darmo nazywa się w Rosji dzikimi.
W sezonie 2005 w wołgogradzkiej piłce doszło do kuriozalnej sytuacji. Rotor pozbawiony statusu profesjonalnego klubu faktycznie przestał istnieć, ale w trzeciej lidze grały… rezerwy klubu, które od strony prawnej stanowiły osobny podmiot. Nie było więc Rotoru, był za to Rotor 2.
Po jakimś czasie rezerwy stały się bazą, na której próbowano odbudować dawną potęgę zespołu z Wołgogradu. Już w 2006 roku dwójka zniknęła z nazwy klubu. To jednak nie pomogło wydobyć się z trzecioligowej apatii, w której Rotor ugrzązł na następne trzy sezony. W 2009 roku upadł po raz kolejny. W lipcu 2009 roku Oleg Michiejew, który w krześle prezesa zluzował Goriunowa, z powodu problemów finansowych zawiesił działalność Rotoru na sześć miesięcy, by rok później… zgłosić klub do gry na zapleczu Premier Ligi, wykorzystując problemy licencyjne innych zespołów. Pomieszanie z poplątaniem? Nie, to po prostu realia niższych lig w Rosji, na których kluby takie jak Rotor raz tracą, raz zyskują.
Oleg pytany przez nas o ciągłe upadki ukochanego klubu tylko bezradnie wzrusza ramionami. – To, że Rotor przetrwał, było zasługą wyłącznie kibiców. Dla władz klubu piłka nożna nie ma znaczenia. Traktują to jak pracę, której w dodatku nie lubią. My musieliśmy się starać, za wszystkim chodzić, o wszystko walczyć. Bez nas dziś nie byłoby tego klubu – mówi, by po chwili dodać: – Kiedy władze regionu chciały całkiem zlikwidować Rotor, jako kibice myśleliśmy, żeby powołać do życia swój własny klub i kontynuować tradycje. Próbowano nam wtedy odebrać prawa do nazwy i barw, ale wszystko jakoś obroniliśmy. Urzędnicy zobaczyli, że nie ma z nami przelewek i łatwo nie zrezygnujemy z klubu, któremu poświęciliśmy życie.
*
Niesamowite przywiązanie do tego, co lokalne w Wołgogradzie wyczuwalne jest na każdym kroku. Przykład Olega, choć nie tylko, pokazuje, że dotyczy to także piłki nożnej. Niezależnie od tego czy o Rotor pytamy taksówkarza z Ubera, czy ludzi poznanych w hotelu, odpowiedź zawsze jest identyczna – Rotor to nasz klub, nasza duma. Jeszcze kiedyś będzie wielki. Oleg nawet niepytany wyjaśnia nam, w czym rzecz. – Dla miejscowych Wołgograd to nie mała, ale wręcz wielka ojczyzna. Ja sam miałem mnóstwo możliwości i ofert. Mogłem przenieść się do Moskwy, na Krym, ale… gdzie się urodziłeś, tam wrosłeś. Dla nas – jak w tej piosence – za Wołgą nie ma ziemi. Tak samo, jak nie ma niczego za Rotorem, przed nim zresztą też. Zresztą Wołgograd to w stu procentach piłkarskie miasto.
Ani Oleg, ani pozostali kibice nie mają jednak złudzeń. Rotor Wołgograd prawdopodobnie już nigdy nie odzyska dawnego blasku. Rządzące rosyjskim futbolem mechanizmy nie sprzyjają biednym klubom, a Rotor, choć jak na warunki drugiej ligi rosyjskiej dysponuje całkiem pokaźnym budżetem, i tak zalicza się do biednych. – Największy problem piłki nie tylko w Wołgogradzie, ale ogólnie na rosyjskiej prowincji polega na tym, że władze lokalne co jakiś czas się zmieniają. Dzisiaj obwodem rządzi gość, który wspiera piłkę i daje pieniądze na Rotor, ale jutro może przyjść ktoś inny i wszystko zablokować. Zresztą obecnym władzom też może się odwidzieć i co wtedy? Sytuacja na dobrą sprawę może się zmienić z dnia na dzień – tłumaczy nam Oleg.
Awans do Premier Ligi zmienia raczej niewiele. Widać to zresztą na przykładzie FK Tosno, małego klubu, który w minionym sezonie nie sprostał finansowym wymaganiom, jakie niesie za sobą gra w rosyjskiej elicie. W Wołgogradzie ze względu na nowoczesny stadion wybudowany przed mundialem warunki byłyby lepsze, ale brak stabilnej podstawy finansowej to problemem nie do przeskoczenia. Nasz rozmówca twierdzi zresztą, że Rotor nie ma szans na solidny pieniężny fundament. – Żeby normalnie funkcjonować, potrzebny jest nam sponsor. Ktoś, kto da pieniądze, pomoże. Problem w tym, że to nierealne, bo w Wołgogradzie nie ma zbyt wielu bogatych biznesmenów i świetnie prosperujących firm. A dla kogoś z zewnątrz Rotor i ogólnie całe miasto to niezbyt atrakcyjna przestrzeń reklamowa. Najlepiej byłoby stać się prywatnym klubem, ale ile takich jest w Rosji? Spartak, Krasnodar, CSKA… ktoś jeszcze? Żyjemy dzięki pieniądzom, które dostajemy z budżetu regionalnego. Dopóki tak będzie to wyglądać, to nic nie osiągniemy.
*
Aktualnie Rotor Wołgograd nie ma żadnych problemów finansowych, co po latach zawirowań i ciągłych upadków, z których mozolnie wyciągano klub, jest sporym osiągnięciem. Sportowo sytuacja wygląda jednak słabo. Miejsce na drugim poziomie rozgrywkowym udało się zachować cudem. Sezon Rotor zakończył na pozycji spadkowej, ale szereg przetasowań licencyjnych sprawił, że za rok zespół z Wołgogradu będzie mógł walczyć o realizację celu, wyznaczonego przez władze regionalne. Czyli o awans do Premier Ligi. Oleg, kiedy to słyszy, po prostu łapie się za głowę. – Urzędnicy cały czas mamią ludzi bajkami o starym Rotorze, żyją wspomnieniami i dawną legendą. Jaki to ma sens? Co zrobili ku temu, aby dzisiejszy Rotor by taki sam, jak ten, o którym ciągle mówią? Nic. My już pogodziliśmy się z naszym miejscem w szeregu. Klub może nie ma problemów z pieniędzmi, ale mamy za to inne trudności. Przede wszystkim brakuje nam porządnej bazy. To największy problem, który jest nie do przeskoczenia w rosyjskich realiach. Nikt nie zrezygnuje z pierwszej drużyny, żeby zainwestować w podstawy. To nierealne.
W jakich barwach rysuje się zatem przyszłość wołgogradzkiej piłki? Mówiąc o najbliższej przyszłości, na myśl przychodzą wyłącznie ciepłe kolory. Kiedy jednak wraz z Olegiem wybiegamy nieco dalej, obraz staje się coraz mniej wyraźny. W rosyjskiej piłce nie można bowiem przywidywać dalej niż pół roku do przodu. Sześć miesięcy to czas, w którym dobre duchy mogą przepoczwarzyć się w najmroczniejsze demony. Tak było już zresztą wielokrotnie. Tak upadały Ałania Władykaukaz, Żemczużyna Soczi, FK Moskwa, a ostatnio Amkar Perm. Tak kilkukrotnie prawie upadł Rotor, ale wierność kibiców w ostatniej chwili zawsze wyciągała klub niemal z samego dna i pozwalała utrzymać się na powierzchni. Kiedy więc Oleg mówi, że bez względu na wszystko ,będzie chodził na mecze swojego zespołu, nie mamy żadnych powodów, aby mu nie wierzyć. – Co jeśli znów się wywrócimy? A co ma być? Pierwszy raz tak się stanie? Trzecia liga czy czwarta – i tak będziemy chodzić na mecze. To żadna ujma. Nieważne, czy jest dobrze, czy jest źle. My zawsze byliśmy i będziemy z Rotorem. Wiadomo, chcielibyśmy grać jak najwyżej, ale… no wiecie… za Wołgą nie ma dla nas ziemi. Tak powiedział kiedyś Wasilij Zajcew i my tego się trzymamy.
Karol Bochenek, Mateusz Rokuszewski
Fot. główna: wikimedia.org