– To ty będziesz taki trochę Leszek z Francji – rzucił ktoś na weszlackiej imprezie integracyjnej, gdy usłyszał, że to Mateusz Rokuszewski przykleja się na mundialu do reprezentacji Polski, a ja mam napierać po Niżnych Nowogrodach i Samarach w poszukiwaniu przygód.
– Lepiej nie! – rzucił z przekąsem sam Leszek, wspominając błąkanie się po Nicei, nierówną walkę ze strajkującą koleją i bitwy o życie w marsylskich hotelach ósmej kategorii.
Szybko wspiąłem się jednak o półkę wyżej niż Leszek. Chciałbym pobłądzić po najdzikszych zakamarkach Moskwy, pogubić się w metrze, dostać po zębach wchodząc tam, gdzie się nie wchodzi. Nie było mi to dane. Do Moskwy początkowo nawet nie dotarłem.
***
Dworzec Moskwa Białoruska. Ostatecznie daliśmy radę.
Rosja przywitała mnie gongiem prosto w zęby. Gongiem absurdalnym dla osoby poruszającej się po strefie Schengen, ale i gongiem, który dość szybko uświadamia, że w Rosji z procedurami żartów nie ma. 11 czerwca, poniedziałek. Warszawa, lotnisko Chopina. Moja rosyjska wiza zacznie obowiązywać od wtorku. Bilety lotnicze mam na 20:00. O 23:10 miałbym zatem wylądować w Moskwie. Od legalnego pobytu na terenie Rosji dzieli mnie 50 minut. Największy grzech, jaki można popełnić w Rosji? Założyć, że służby przymkną oko na jakąkolwiek nieprawidłowość. To nie Ameryka Południowa, gdzie rzucisz kilka uśmiechów i wszystko załatwisz. Przy stanowisku linii lotniczych widzę, że nic się nie da zrobić.
– Chyba że… – zastanawia się jeden z pracowników linii. – Chyba że lot się opóźni.
Za chwilę dostaję sms-a, że wyruszamy jednak o 20:30. Pół godziny do 24 nadrobione. Jeszcze 20 minut.
– Jeśli przez opóźnienie wylądujemy w Moskwie po 24, wszystko będzie w porządku, wpuścicie mnie na pokład?
– Tak, wtedy tak – odpowiada pracownik, co potwierdza jednym telefonem, drugim telefonem i rozmową z koleżankami ze stoiska, po czym na nielegalu drukuje moją kartę pokładową i wysyła pod bramkę, by czekać na… cud? No nie, mruga okiem, że może się udać, bo opóźnienia lubią się przedłużać. Jest nadzieja.
Za chwilę wylot przedłuża się o kolejne piętnaście minut.
Zaraz znów dziesięć minut. Jest dobrze.
– Damy radę? – pytam przy bramce.
– Planowo lądujemy w Moskwie o 23:57. Do 24 brakuje trzech minut.
– I przez te trzy minuty nie wpuścicie mnie na pokład?
– Nie.
Zaczyna się wyścig z czasem. Wokół zapewniają – kibicują wręcz! – że jeśli dojdzie do kolejnego opóźnienia, wejdę na pokład. Trzy minuty. Czuję się jak Kamil Glik, który tak jak ja próbuje wygrać z czasem. W momencie planowego startu jeszcze nie wszyscy weszli na pokład. Powoli otwieram w głowie szampany. Pracownik linii lotniczych drukuje dokumenty, które będzie mieć na podkładkę. Jeszcze tylko telefon do przełożonego i…
I nic. Dupa z majonezem.
Przełożony wydał przez telefon tak głośną zjebkę, że aż ja prawie zlałem się potem. Za ewentualną deportację pasażera płaci pracownik linii, a nawet jeśli wiadomo, że i tak do żadnej deportacji nie dojdzie, czuć wyraźną obawę. Z rosyjskimi służbami nie ma żartów. Są nieprzewidywalne. Jeśli wykryją jakąkolwiek nieprawidłowość w papierach lub coś im się nie podoba – nieważne, że to absurdalne i nieżyciowe – po prostu nie wpuszczają delikwenta do siebie i cześć. Radź sobie, kolego.
– Nie będziemy za ciebie nadstawiać głowy – słyszę, po czym staje mi przed oczami urlop pracownika linii w Ciechocinku zamiast na Saint Tropez , podczas którego klnie pod nosem, że trzeba było tego frajera jednak nie wpuszczać. Rozumiem go.
Rosyjskich służb wszyscy się boją. Z rosyjskimi służbami gadki nie ma – nie to nie, koniec, proszę usiąść na czterech literach i nie zawracać gitary.
Informacja turystyczna pod tablicą z giwerami. Typowy, rosyjski klimat.
***
Do Moskwy wybrałem się zatem Polonezem. Nie, nie samochodem, taką nazwę miał 19-godzinny pociąg, w jaki wsiadłem. Tuż po wejściu rosyjski konduktor zabrał mi bilet, po czym zanotował coś w swoim 60-kartkowym kajecie. Chwilę potem przez pociąg przeszła pracownica kolei proponując suweniry związane z mundialem – breloczki, kubki, magnesy. Ciężko odmówić Rosjanom żyłki do biznesu.
Kibice posiadający bilet na jakikolwiek mecz mundialu mają to szczęście, że mogą wjechać do Rosji (i tranzytem na Białoruś) bez wizy. Dziennikarze, by odebrać akredytację, mają jednak wymóg wizy biznesowej i stąd cały ambaras. Żeby przemierzyć białoruską granicę wyrabiam jednak w trybie awaryjnym Fan ID, korzystając z biletu kolegi. Jeśli wybieracie się na mundial, zapamiętajcie – Fan ID to podstawa. Na Centralnej dosiada się do mnie kolejny akredytowany dziennikarz, który nie ma ani Fan ID, ani wizy tranzytowej. Gdy uświadamiam go, że o wjazd może być ciężko, nie dowierza, ale po kilku godzinach, usłyszawszy od białoruskiego celnika tekst „proszę się spakować”, ciśnienie mu się podnosi.
– Ale proszę zobaczyć, przecież mam oficjalnie potwierdzenie – tłumaczył się mój kompan dziennikarz ciesząc się, że po drodze w trybie ekspresowym wyrobił Fan ID.
Celnik był gruby, łysy i miał typową, radziecką urodę i sposób bycia. Ręce złożone na piersiach, okazały brzuch wypięty, wzrok spod byka mówiący „gagatki, to ja tu rządze, wam co najwyżej mogę dać buty wyczyścić i to jak będę miał dobry humor”.
– Będzie porządek w papierach, to będzie dobrze, będziemy się lubić. Nie będzie porządku w papierach, to nie będzie dobrze, nie będziemy się lubić – powiedział łamaną polszczyzną z wdziękiem godnym filmów Pasikowskiego.
Nie wiem, czy oglądał polskie kino z radzieckimi urzędnikami w roli mniej lub bardziej głównej, ale zagrał to tak, że spokojnie mógłby iść na casting.
Na chwili stresu się jednak skończyło – dane zostały szczęśliwie odnalezione w bazie, mogliśmy jechać dalej.
Tego szczęścia nie miało jednak dwóch kolumbijskich kibiców, którzy skumali się w przedziale wraz z dwoma Argentyńczykami. Z całej gromadki żaden nie miał Fan ID. Wiz oczywiście brak. Teoretycznie na terytorium Białorusi nie powinien zostać wpuszczony żaden z nich, ale… Argentyńczycy zostali przepuszczeni bez problemu. Kolumbijczykom dano kopa w cztery litery na dworcu w Brześciu. Powód? Są z Kolumbii, na pewno mają przy sobie narkotyki.
Argentyński kibic tłumaczył: – Nam uwierzyli, że nie wiedzieliśmy o Fan ID, ale Kolumbia kojarzy się z dragami. Pytali, czy je mają i dokładnie ich sprawdzali. W końcu stwierdzili, że nie mogą dalej jechać. Pieprzone stereotypy.
Trochę przerąbane. Kolumbia równa się narkotyki – trochę w tym prawdy, ale żeby przez stereotyp wyrzucać kibiców z pociągu – trochę jednak przerąbane, choć zdaję sobie sprawę, że dużym tekstem o śladach Pablo Escobara sprawie nie pomogłem.
Na dworcu w Brześciu trwa przepinanie kół. Pytam Argentyńczyka:
– Wierzysz w to, że Maradona będzie tu pracował?
– Nie wierzyłem od samego początku. Ale teraz zobaczyłem ten dworzec… te twarde zasady… No i nie wierzę w to jeszcze bardziej.
Dworzec w Brześciu. Nowy dom Diego Maradony usytuowany będzie właśnie tutaj.
Przepinanie kół. Rosjanie wymyślili sobie, że zrobią szersze tory, by nikt nie dał rady do nich wjechać.
Cieszył się, że ocalił tyłek, mimo że powinien wylecieć z pociągu. Jego radość trwała jednak tylko aż do rosyjskiej granicy, gdy elegancko został wyprowadzony z pociągu w eskorcie kilku celników.
– Moglibyście powiedzieć mu po angielsku, że musi tu opuścić pociąg? – konduktor poprosił nas, byśmy wcielili się w rolę złego posłańca. Oczywiście grzecznie podziękowaliśmy.
O miano dzbana wyjazdu powalczył także Sławek, który dosiadł się w Terespolu po 39 godzinach koczowania na dworcu. Powód? Jechał do rodziny mieszkającej w Smoleńsku, ale wziął ze sobą nieważny dowód, a przy sobie miał tylko 40 złotych, więc musiał czekać przy granicy na dostarczenie dokumentu.
Każdy z nas miał zatem swój wyjazdowy przypał i pewnie świadczy to źle o każdym z nas z osobna, ale trochę mówi też o tym, że Rosja nie jest najłatwiejszym krajem do podróżowania.
***
Kontrole, kontrole, kontrole. Z tym będzie mi się kojarzyła podróż do Moskwy. Żadna okulistka nie spojrzała mi w oczy nigdy tak głęboko, jak celniczka na białoruskiej granicy. Gdy obserwowaliśmy płot podłączony wzdłuż torów do prądu stwierdziliśmy, że nawet jak w tym kraju będzie bardzo źle, uciekać nie zamierzamy. Całą podróż panowała ogólna atmosfera grozy pt. „ciekawe do czego tym razem się przyczepią”.
Za chwilę do naszego przedziału przedostało się kumate info: – Macie kanapki z szynką albo serem? Zjedzcie. Szybko. Nie można wwozić na Białoruś ani mięsa, ani nabiału. Łapią.
Żarty się skończyły. W try miga napchaliśmy się przygotowanym prowiantem i kontrolę celną przeszliśmy z miną szefów. Aż chciało się wtedy krzyknąć, że mogą nam naskoczyć.
W kwestii szeroko pojętego bezpieczeństwa okazało się to decyzją dobrą, w kwestii kondycji żołądków niekoniecznie – dacie wiarę, że na 19-godzinną podróż z Warszawy do Moskwy nie zapewniono wagonu gastronomicznego? To duże niedopatrzenie można było ratować co najwyżej przekąskami.
Gorąca woda jest za friko, możesz kupić na miejscu kawę za grosze i sobie samemu ją zrobić.
Piwo bezalkoholowe. Nie tego spodziewałem się po rosyjskiej kolei.
Dawno nie widziałem na czyjejś twarzy takiego szoku kulturowego, jak u Argentyńczyków, którzy obserwowali kuriozalnie długie przepinanie kół. „Ale po co?”. „Ale dlaczego?”. „Ile to potrwa?”. „Dojedziemy?”. Zadawali mniej więcej takie pytania, jakby chodziło o gościa latającego po mieście z giwerą, ale nie wykluczam, że mieszkają w takiej dzielnicy Buenos Aires, że wcale ich to nie dziwi. Samo przepinanie kół jest jednak dość uciążliwe – kto by chciał stać na dworcu 1,5 godziny bez prądu? Mam nadzieję, że zapewnią Diego Maradonie samolot, bo po takim czymś mógłby się rozmyślić.
Sam komfort podróży oceniam jako wysoki. Wszystkie przedziały są sypialniane – teoretycznie zmieszczą się do nich po cztery osoby, ale rosyjska kolej sprzedaje bilety tylko dla dwóch (droższe) bądź trzech (tańsze) osób. Można się wyspać, niczego nie brakuje. Jest nawet… prysznic. Jeśli przeraża was długa podróż pociągiem – nie ma się czego obawiać. Jest OK.
Prysznic w pociągu. Można? Można.
Umywalka w przedziale sypialnianym pod stołem. Można? Można.
***
W wypełnionym po brzegi pociągu, w którym praktycznie każdy jechał na mundial, z każdą granicą było nas coraz mniej. Podróż nijak nie potwierdziła stereotypów – nie było śpiewów, wielkiej integracji, zabawy, nawet wódki nie było, bo nie podpięto wagonu gastronomicznego. Dla kibica wybierającego pociąg by poczuć atmosferę mistrzostw – średnia sprawa.
Najważniejsze jednak, że dotarliśmy. Czego życzę także i wam, bo sprawa bynajmniej nie jest oczywista.