Reklama

Z kogo wziął przykład Zidane? Trenerzy, którzy odchodzili jako zwycięzcy

redakcja

Autor:redakcja

31 maja 2018, 20:29 • 10 min czytania 7 komentarzy

Wiadomo, jak to zazwyczaj wygląda. Niczym w sławetnej tyradzie Jerzego Engela, gdy pierwsze piętnaście minut było perfekt, a potem piłkarze oddali pole. Trener obejmuje klub, notuje progres, osiąga szczyt, chwilę na nim triumfuje, spoglądając na wszystkich z góry. Lecz lada moment zaczyna się zjazd. Trwają poszukiwania sposobu na przełamanie impasu, ale kryzys się tylko pogłębia. Efekt? Kop w tyłek od zarządu i szansa dla nowego szkoleniowca. Karuzela się kręci. Dziś Zinedine Zidane przełamał ten schemat.

Z kogo wziął przykład Zidane? Trenerzy, którzy odchodzili jako zwycięzcy

Real ma za sobą trzeci zwycięski finał Ligi Mistrzów, ale również bardzo kiepski sezon w La Liga. Można podejrzewać, że Zidane wyczuł pismo nosem. On prawdopodobnie najlepiej wie, że nic więcej z tej ekipy nie wyciśnie, że może być już tylko gorzej. Zatem zrezygnował w okolicznościach, w których jego decyzja jeszcze może szokować. W glorii chwały, choć swój ruch oficjalnie ogłosił na skromnej konferencji prasowej.

Nie wygląda to na pieczołowicie zaplanowane posunięcie, ustalone przez strony od dawna – Zizou nie przedstawił konkretnych planów na przyszłość, stwierdził tylko potrzebę odpoczynku. Z kolei Florentino Perez nie zapowiedział nazwiska następcy.

https://twitter.com/realmadrid/status/1002205574715584512

Nie jest to oczywiście pierwszy przypadek, gdy szkoleniowiec rezygnuje świeżo po gigantycznym sukcesie, choć na pewno casus Zidane’a jest w jakimś sensie wyjątkowy. Francuz nie zapowiedział przejścia na emeryturę, nie ogłosił, że od przyszłego sezonu poprowadzi inny zespół. Zresztą – jak miałby to zrobić? Emerytura to absurd, Zizou jest dopiero na początku swojej trenerskiej drogi, natomiast z Realu nie prowadzi już żadna ścieżka wyżej, do większego klubu. To Królewscy są ostatecznym, wymarzonym miejscem pracy każdego trenera.

Reklama

Pozostaje jeszcze oczywiście reprezentacja Francji, choć trudno rozstrzygać o przyszłości jej selekcjonera na pięć minut przed mundialem. Tym bardziej, że Trójkolorowi uchodzą za wielkiego faworyta imprezy, nawet pomimo kilku kontrowersyjnych decyzji Didiera Deschampsa.

Stąd wyjątkowość przypadku Zidane’a, o którego przyszłości możemy wciąż wyłącznie spekulować. Francuz zapewne wykorzysta trochę czasu na odpoczynek, bo można się tylko domyślać, jak gigantyczna presja wiąże się z prowadzeniem Królewskich. Dla zarządu i kibiców liczy się tylko sukces. Ba – nawet i on często nie wystarcza, gdy za zwycięstwami nie nadąża efektowny styl gry. Przekonał się o tym choćby Fabio Capello.

Pełna krnąbrnych, często naburmuszonych gwiazd szatnia także dawała Zizou popalić. W Realu wielu jest przekonanych o własnej nieomylności, choć prawa do pomyłek zwykle nie dostaje wyłącznie trener. Więc mistrz świata z 1998 roku musiał wykorzystać pełne zasoby swojej niezwykłej charyzmy, żeby sobie z tym wszystkim poradzić. Teraz chce przez rok dać sobie spokój z trenowaniem. W przeszłości nie brakowało z kolei takich przypadków, gdy szkoleniowiec wielkim sukcesem w ogóle żegnał się z piłkarskim światem.

Zwycięstwo przedemerytalne

Daleko w czasie nie trzeba się cofać – chociaż Jupp Heynckes ostatecznie postanowił nieco zaniedbać swój przydomowy ogródek, odłożyć na chwilę albumy ze zdjęciami i powrócić do pracy, to jego fenomenalny sezon 2012/2013 w Bayernie miał w zamierzeniu być jednocześnie ostatnim w karierze. Niemiec skończył z trenerką w jeszcze bardziej efektowny sposób, niż Zidane pożegnał się z Realem. Liga Mistrzów, Bundesliga, Puchar Niemiec. Pełen pakiet, osiągnięty w piorunującym stylu.

Na ile Heynckes decyzję o odejściu podjął sam, a na ile został na emeryturę wypchnięty, żeby zrobić miejsce dla Pepa Guardioli, który miał wprowadził Bayern na wyższy poziom sportowy i marketingowy? Można domniemywać. Zwłaszcza, że sam trener stwierdził w jednym z wywiadów, iż w momencie, gdy ogłoszono nazwisko jego następcy, on sam jeszcze nie był na emeryturę zdecydowany. Niemniej, niemiecki szkoleniowiec odszedł z takim przytupem, że Bayern z sezonu 12/13 do dziś uchodzi za najlepszy zespół w historii klubu. Ostatecznie – można na swojej drodze do tytułu wyeliminować Barcelonę. To w sumie dość powszechne. Można ją wyeliminować w wielkim stylu. Jednak rzadko się komukolwiek zdarza, żeby Barcę po prostu zmiażdżyć. Heynckes tego dokonał.

Reklama

Zresztą, to dla Niemca nie pierwszyzna, odejść z klubu tuż po zwycięstwie w finale Ligi Mistrzów. Ten sam los spotkał go w… Realu Madryt. Heynckes zaprowadził Królewskich do finału w Amsterdamie, gdzie Los Blancos pokonali Juventus, ale kiepska postawa na krajowym podwórku okazała się na tyle niezadowalająca dla działaczy, że Jupp musiał sobie szukać nowej posady. Zidane – przynajmniej według oficjalnej narracji – zrezygnował, nie zaś został zwolniony, lecz analogie narzucają się same.

W 2013 roku karierę zakończył jeszcze większy szkoleniowiec od Heynckesa. Człowiek, do którego zawodnicy nie zwykli się zwracać inaczej, niż „szefie”. No i on odszedł jak szef, czy raczej – żeby zachować oryginalny charakter powiedzonka – like a boss. Sir Alex Ferguson pożegnał się z Manchesterem i całą resztą futbolowego świata w sposób, do jakiego nas wszystkich doskonale przyzwyczaił przez 27 lat spędzonych na Old Trafford. Wygrał mistrzostwo Anglii i zrobił to ze składem – delikatnie rzecz ujmując – nieoczywistym. Dość powiedzieć, że osiemnaście meczów w lidze rozegrał wówczas od pierwszych minut Tom Cleverley. Niby z pustego nie naleje nawet król Salomon, ale Ferguson… Cóż, czerwononosy Szkot ściągnie z emerytury Scholesa, namówi na jeszcze kilka gier Giggsa i… parę kropel zawsze wyciśnie.

Manchester siłą rzeczy nie stanowił już wtedy znaczącej siły w Europie, ale na krajowym podwórku Fergie pozamiatał wszystkich. Jedenaście punktów przewagi nad wiceliderem i jedenasty tytuł managera sezonu w Premier League. Choć, prawdę mówiąc, można mu było od razu wręczyć statuetkę managera wszech czasów. Szkot swój trenerski fotel, czy raczej – w jego przypadku – tron, opuścił z nieopisanym przytupem, bynajmniej nie po angielsku.

Heynckes i Ferguson odeszli już jako dziarscy dziadkowie, ale gdzież im do prawdziwego weterana – gdy Raymond Goethals opuszczał Marsylię, żeby już powoli zacząć odpoczynek od trenerki, miał 72 lata, co do dziś czyni go najstarszym zdobywcą Pucharu Mistrzów w historii. Taka była zresztą ambicja klubu, który zatrudnił Goethalsa w 1990 roku – odnieść sukces w Europie, wykorzystując potencjał marsylskiej kadry, upstrzonej wówczas największymi gwiazdami europejskiej piłki. Szkoleniowiec zrobił swoje i w 1993 roku zwyczajnie się zawinął, pewnie też trochę w panice przed skandalem korupcyjnym, który zupełnie zdemolował mistrzowską drużynę Olympique Marsylii.

Belg był nietuzinkową postacią – nałogowy palacz, znany z kwiecistej mowy i notorycznego przekręcania wszelkich możliwych nazw własnych, włącznie z nazwiskami własnych zawodników. Pod tym względem chyba tylko Franciszek Smuda mógł się z nim równać. Goethals napisał piękną historię w lidze belgijskiej, lecz swój największy sukces osiągnął we Francji. I powiedział pas, choć później dał się jeszcze namówić na chwilowy powrót do Brukseli.

Inaczej sytuacja miała się z trenerami, którzy swoje tryumfy w Lidze Mistrzów święcili nie na ostatnim, ale na pierwszym etapie kariery.

Zwycięstwo jako trampolina

Nie sposób zacząć inaczej, niż od pewnego przemądrzałego Portugalczyka. Jose Mourinho dwukrotnie zwyciężał w Lidze Mistrzów i dwukrotnie opuszczał wtedy klub, z którym wchodził na szczyt. Nieokiełznana ambicja samozwańczego The Special One nie dawała mu usiedzieć w miejscu, kiedy nic więcej nie było już do zdobycia. Im Jose starszy, tym bardziej marzy mu się dłuższa kadencja w klubie, na wzór fergusonowski, ale swojego trenerskiego profilu, na jaki przez całe lata pracował, już nie oszuka.

Za pierwszym razem Mourinho opuścił mistrzowskie Porto na rzecz Chelsea. Chociaż bardziej marzyła mu się wówczas perspektywa objęcia Liverpoolu, to ostatecznie skusił się na szalony projekt Romana Abramowicza. Jak sam przyznawał – mógłby zostać w Porto i do końca życia odcinać kupony od sukcesów, ale pragnął się rozwijać, osiągnąć coś więcej. W Chelsea zbudował potężną ekipę, lecz nie na miarę marzeń oligarchy.

Ostatecznie Jose odszedł ze Stamford Bridge i trafił na San Siro. Sytuacja trochę podobna do losów Goethalsa. Trafił do klubu z jasną misją – zwyciężyć w Champions League, bo krajowe mistrzostwa już nikomu w niebiesko-czarnej części Mediolanu nie imponowały. Mourinho rozegrał to niczym Juliusz Cezar – przybył, zobaczył i zwyciężył. W stylu, który pewnie do dziś przyprawia zwolenników tiki-taki o dreszcze obrzydzenia, lecz dla innych tamten Inter wciąż pozostaje synonimem ekipy nieustraszonej i walecznej.

Mourinho znów nie miał zamiaru delektować się sukcesem i katapultował z Mediolanu do Madrytu. Czy wyszło mu to na dobre? Chyba nie. Może trzeba się było wówczas rozczulić na widok Marco Materazziego i jednak zostać z tą niesamowitą mediolańską ekipą, która tak – z wzajemnością – pokochała Portugalczyka?

W nieco inny sposób swoim sukcesem zarządzał Ottmar Hitzfeld. Był on architektem wielkich sukcesów Borussii Dortmund lat 90-tych, co – podobnie jak większość wspominanych tutaj szkoleniowców – zwieńczył Pucharem Europy. Co ciekawe, podobnie jak Zidane, nie zdobył wówczas podwójnej korony. BVB zostawała mistrzem Niemiec przed poprzednie dwa lata, dorzucając zresztą także krajowy puchar, ale kiedy wreszcie udało się doskonałą postawę na krajowym podwórku przedstawić także na forum europejskim, w Bundeslidze doszedł już do głosu Bayern.

Bawarczycy byli zresztą kolejnym klubem na drodze Hitzfelda. Skąd więc uwaga, że Hitzeld poprowadził swoją karierę nieco inaczej od reszty? Po zwycięstwie w Lidze Mistrzów, Gottmar nie trafił do Bayernu od razu, tylko został w Dortmundzie w roli dyrektora sportowego. Schedę po Hitzfeldzie przejął Nevio Scala, lecz długo miejsca w Dortmundzie nie zagrzał, natomiast niemiecki szkoleniowiec święcił kolejne sukcesy w Bawarii.

Bywało też, że sukces w Lidze Mistrzów prowadził do kłótni o kasę. Właśnie dlatego Bela Guttmann opuścił w 1962 roku Benficę. Węgier był piłkarskim pionierem – rozwijał system gry 4-4-2, kanoniczny dla futbolu, jednocześnie uchodził za mentora dla legendarnego Eusebio. Guttmann swoją karierę prowadził trochę jak Mourinho – zwiedził w swojej karierze przeszło dwadzieścia klubów, prawie w żadnym z nich nie pracował dłużej niż dwa lata. „Trzeci sezon zawsze jest fatalny” – zwykł mawiać. Wielki umysł futbolowy, lecz jednocześnie na tyle specyficzny facet, że nikt nie potrafił go zbyt długo znieść.

Jego metody bywały kontrowersyjne. Gdy trafił do Benfiki i dostał wolną rękę w prowadzeniu pierwszej drużyny, natychmiast wywalił ze składu na zbity pysk praktycznie wszystkich zawodników, zastępując ich juniorami. To przyniosło niespodziewanie korzystne efekty, choć pełna sukcesów przygoda Guttmana w Lizbonie zakończyła się awanturą.

Po spektakularnym zwycięstwie 5:3 w finale Pucharu Europy, gdy Orły pozostawiły w pokonanym polu Real Madryt (z Di Stefano, Gento i Puskasem w składzie), Węgier twardo zażądał gigantycznej podwyżki. Władze klubu spuściły go na drzewo, a Guttmann uniósł się honorem i odszedł, jednocześnie rzucając na klub klątwę, w myśl której Benfica miała nie wygrać żadnego europejskiego trofeum przez kolejnych sto lat. Od tamtej pory Orły przegrywają wszystkie finały w europejskich rozgrywkach.

Zwycięstwo i… odpoczynek?

Guttmann długo nie czekał na kolejnego pracodawcę, bo jeszcze w 1962 roku złapał fuchę w Urugwaju, ale nie każdy jest tak zafiksowany na punkcie swojej pracy. Na pewno nie Zinedine Zidane, który – może nie dosłownie, ale dało się to wywnioskować – stwierdził, że jest zwyczajnie zmęczony presją, jaka wiąże się z pracą w Realu Madrut. Kolejny rok planuje odpoczywać. To nie jest nowina w trenerskim środowisku, żeby zrobić sobie roczną pauzę, ale tuż po tak wielkich triumfach? To już jednak jest sensacja.

Czy do kogokolwiek można ten ruch Zizou przyrównać? Chyba tylko do tego, z którym najczęściej się Francuza porównuje, z oczywistych względów. Pep Guardiola także zmienia kluby na własnych zasadach. Swoje odejście z Barcelony ogłosił w kwietniu, na swego następcę namaścił zresztą asystenta, który miał kontynuować jego filozofię prowadzenia drużyny. Guardiola podał podobne powody do Zidane’a – wypalanie, chęć odpoczynku od futbolu. Choć Francuz sporo czasu poświęcił też drużynie, twierdząc ni mniej, ni więcej, że z nim u steru Real nie sięgnie po kolejne sukcesy.

Hiszpan również Bayernu nie opuścił w niesławie, po prostu nie przedłużył z Bawarczykami kontraktu. Nie osiągnął tam ostatecznie sukcesu na arenie europejskiej, zresztą Barcelonę też opuszczał nie jako aktualny zwycięzca Ligi Mistrzów, a “zaledwie” wicemistrz Hiszpanii. Jednak zarówno w Katalonii, jak i w Bawarii na pewno chętnie by z jego usług wciąż korzystali. To on postanowił inaczej. Kiedy jesteś tak wielkim czempionem, jak Guardiola czy Zidane, a jednocześnie człowiekiem o tak niesamowitej charyzmie, to w pewnym momencie możesz być sobie sam sterem, żeglarzem i okrętem. Niewielu w piłkarskim biznesie może sobie na taki komfort pozwolić.

Jest też kolejny wątek. Zidane, gdy kończył swoją przygodę z piłką w finale mundialu, schodził z boiska obok pucharu świata, którego nie wolno mu było dotknąć, a on sam postanowił nawet nań nie patrzeć. Swoją pracę z Realem zakończył niejako ściskając uszaty puchar dla najlepszego klubu na Starym Kontynencie. Odejść w ten sposób jest mu chyba po prostu łatwiej.

fot. Newspix.pl

Najnowsze

Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
2
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark
Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
1
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Komentarze

7 komentarzy

Loading...