Reklama

Profeska. Stefanów z dziką kartą do World Touru. Co to oznacza?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

24 maja 2018, 23:37 • 10 min czytania 6 komentarzy

Ronnie O’Sullivan, Mark Selby, John Higgins, Mark Williams, Judd Trump i 123 innych zawodników. Wśród nich Adam Stefanów, drugi w historii profesjonalista z Polski. Tak będzie wyglądać snookerowa stawka w kolejnych dwóch sezonach. Stefanów otrzymał dziką kartę, która pozwoli mu na występy wśród najlepszych.

Profeska. Stefanów z dziką kartą do World Touru. Co to oznacza?

Wcześniej w World Tourze dał się poznać Kacper Filipiak, ale nie wygrał ani jednego spotkania, kończąc sezon na jednym z ostatnich miejsc. Kacper awansował za sprawą wygranej w mistrzostwach Europy do lat 21, mając na karku zaledwie piętnastkę. Jego brak doświadczenia okazał się później kluczowy. Ze stawki wypadł, wówczas nowi zawodnicy dostawali tylko roczne „przepustki”. Teraz swoją szansę ma drugi z Polaków.

Koniec

Łączenie pracy z treningami, wykładania na to własnych pieniędzy w pogoni za marzeniami. Tak wyglądało życie Adama Stefanówa. Najtrudniejszy okres przeżywał, gdy wyjechał do snookerowej akademii w Sheffield. Śmiało można nazwać to miasto światowym centrum tego sportu. Tam trenują najlepsi. Dla młodego zawodnika z Polski perspektywa rozegrania kilku treningowych frejmów z mistrzami pokroju Ronniego O’Sullivana jest niesamowita, chyba nie musimy wam tego pisać. Ale by móc z Anglikiem powbijać bile, trzeba się poświęcić.

Adam Stefanów dla „Przeglądu Sportowego”:

Reklama

– Kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń. Zostawiłem rodzinę, wyjechałem do Anglii, gdzie początkowo grę w snookera musiałem łączyć z pracą na pełen etat. Byłem kucharzem i zasuwałem 35 godzin tygodniowo. Wolnego w ogóle nie było, ciągle byłem zajęty. (…) O wyjeździe myślałem już wcześniej, jednak gdy nadszedł ten moment, to trochę się przestraszyłem. Dotąd bliscy zawsze byli w pobliżu, a teraz trzeba było sobie radzić samemu. Doszły nowe obowiązki, a czasu jak już wcześniej wspomniałem nie było sporo.

Opłaciło się, bo kariera Adama rozwijała się nie najgorzej, piął się po jej kolejnych szczeblach, ale wciąż brakowało kropki nad i, która pozwoliłaby wejść do grona profesjonalistów. Jednak, jak na snookerzystę, Stefanów wciąż był młody, wszyscy więc wierzyli, że za sezon, może dwa będziemy mieli Polaka pośród najlepszych. Dlatego środowisko było bardzo zaskoczone, gdy w marcu „Stefan” ogłosił, że kończy karierę.

No, prawie. Warunek na pozostanie przy stole miał być jeden – wygranie mistrzostw świata amatorów, czyli zawodników, którzy nie są notowani w światowym rankingu, a którzy wejść do niego by chcieli. W przeciwnym razie – finito. Czekała na niego oferta biznesowa, nie mająca żadnego związku ze snookerem, ale mogąca przynieść zyski.

Adam Stefanów dla „Tygodnika Krąg”: – Ten ostatni rok był dla mnie wymarzony, grałem z najlepszymi. Wszystko było na najwyższym poziomie, a później się nie zakwalifikowałem, żeby grać z topem [zawodnikami klasyfikowanymi w rankingu, jest ich 128 – przyp.red.]. Teraz dopiero rozwija się światowa druga liga snookera. Będzie 10 turniejów do rozegrania z przyzwoitą pulą pieniędzy. Mógłbym w niej grać, ale obiecałem pewnym ludziom, że pomogę im rozkręcić jedną z inwestycji i nie chcę się z tego wycofywać. To byłaby głupota, to byłoby nie fair. Snooker jest nieobliczalny. Jedne kwalifikacje zakończyłem na topie, drugie na dole. Mój sponsor, przyjaciel, chce otworzyć nowy biznes. To duża inwestycja i ktoś musi się tym opiekować. Zapytał, czy chcę z nimi współpracować. Odpowiedziałem twierdząco, byłbym głupi, gdybym odpowiedział inaczej. Z tego może być fajny chleb.

Nie wystarczyło więc wicemistrzostwo świata wśród amatorów, które ostatecznie wywalczył Polak, bo dwuletnią przepustkę do main touru gwarantowało tylko zajęcie pierwszego miejsca. Po nich wystartował jeszcze w kwalifikacjach do profesjonalnych mistrzostw, tych, gdzie grają najlepsi. Wygrał tam jedną rundę, ale do głównego turnieju się nie dostał. To był jego ostatni turniej, po którym wycofał się z marzeń o main tourze. A przynajmniej tak się wszystkim wydawało.

Reklama

Dzika karta

Jeśli chodzi o szansę, jaką niespodziewanie otrzymał ostatnio Adam, to warto najpierw zrozumieć, jak dużą nobilitacją jest jej przyznanie przez World Snooker. Nam mówi o tym Grzegorz Podolski, dziennikarz Onetu i twórca Bloga Snookerowego:

– World Snooker od pewnego czasu z tego zrezygnował w przypadku zwykłych zawodników. Od pewnego czasu dzikie karty dostawali gracze posiadający status legendy – Jimmy White, Ken Doherty czy nawet Stephen Hendry. Dzięki temu mieli szanse na kontynuowanie swojej kariery. W przypadku Adama znalazło się wolne miejsce w main tourze, bo Lyu Haotian, dzięki swoim ostatnim wynikom, wszedł do czołowej „64”. Postanowiono tę dziką kartę przyznać Adamowi i jest to zaskoczenie, bo prędzej można było oczekiwać np. dodatkowych eliminacji. Teraz postanowiono po prostu ją wręczyć, tłumacząc to tym, że Adam doszedł do finału amatorskich mistrzostw świata.

Nie należy, rzecz jasna, „ograniczać” Stefanówa tylko do ostatniego miesiąca. Swoją wartość pokazywał już wiele razy i zakodował się w pamięci władz światowego snookera, które – na czele z Jasonem Fergusonem, szefem federacji – wiedziały, że w Polsce gra utalentowany zawodnik. Jego wyniki wskazywały wyraźnie, że warto o nim pamiętać. Nie chodzi wyłącznie o wicemistrzostwo świata – już przed dwoma laty, w turniejach eliminacyjnych do głównego cyklu, zabrakło mu jednego meczu. Ale ranking, jaki tam uzyskał, pozwolił mu zaprezentować się w starciach z najlepszymi rywalami.

Rafał Jewtuch, komentator Eurosportu:

– Ta dzika karta to na pewno zaskoczenie i nobilitacja dla niego, gdyż federacja zobaczyła jak bardzo się starał, ciężko pracował, odnosił sukcesy. Zapamiętali, że grał z Selbym i radził sobie nieźle, podobnie z O’Sullivanem. Działało to wtedy w ten sposób, że Adam miał możliwość grania, zdobywania doświadczenia, ale bez liczonych punktów. Był pierwszy na liście rezerwowej, a zwykle turnieje nie są obsadzone w stu procentach zawodowcami, więc dostawał szanse na występy. Dzięki temu troszkę się z nimi ograł, co, mam nadzieję, jakoś zaprocentuje w trakcie tych dwóch sezonów.

No właśnie, doświadczenie. Adam ma go całkiem sporo, a to – jak już pisaliśmy – rzecz, której głównie brakowało Kacprowi Filipiakowi, gdy również dostał się do elity. Bez niego w sporcie tego typu ani rusz. Druga przewaga dzisiejszego Stefanówa nad Filipiakiem sprzed siedmiu lat? Karta Adama jest dwuletnia – nawet, jeśli w pierwszym sezonie przegra wszystko, to i tak utrzyma się w gronie profesjonalistów. I dlatego, jak twierdzi Michał Ebert, komentator Eurosportu, to znakomita wiadomość:

– Fajnie, że są te dwa lata, warto zwrócić na to uwagę. Kacper nie miał takiej szansy. Nie udało się utrzymać – koniec przygody. A tu, nawet jeśli jeden sezon Adamowi nie wyjdzie, to będzie miał drugi. Myślę, że poradzi sobie z tym wszystkim i skoncentruje się już całkowicie na snookerze. Liczę na to, że to nie będzie dwuletnia przygoda, tylko dłuższa. Podejrzewam, że pierwszy będzie takim rokiem na przetarcie. Konkurencja jest ogromna, ale myślę, że Adam ma spore szanse, żeby za dwa lata znaleźć się w „64” i utrzymać się wśród najlepszych.

W takiej sytuacji nie dziwi, że Adam szybko zrezygnował z pomysłu zakończenia kariery. Zresztą pomysłu, który zdążył wcielić w życie, bo kij faktycznie odłożył. Chwytać miał go tylko na mecze Polskiej Ligi Snookera. Zamiast tego będzie mógł jechać na największe światowe turnieje i walczyć z najlepszymi zawodnikami. Jako profesjonalista, drugi taki w historii naszego kraju.

Rafał Jewtuch:

– Nie dziwię się, że Adam miał dość snookera, bo dużo zainwestował w siebie, mnóstwo czasu na to poświęcił, a efekty były mizerne. Miał jakąś intratną propozycję pracy, więc nie byłem zaskoczony, że podjął taką, a nie inną decyzję. Można się starać całe życie, a później człowiek budzi się z ręką w nocniku i zdaje sobie sprawę, że nic z tego nie będzie. Szanuję jego decyzję, aczkolwiek szanuję też tą, którą podjął, bo słyszałem głosy, że postąpił źle, przyjmując tę kartę, skoro zakończył karierę. Ale tylko głupi by z tego nie skorzystał.

Koło zamachowe?

Nieco ponad miesiąc temu pisaliśmy o tym, czego brakuje tej dyscyplinie, by wedrzeć się do głów Polaków, zaciągnąć dzieci do stołów i, w konsekwencji, sprawić, że Polska zaistniałaby na snookerowej mapie świata. Poza tym, że – tradycyjnie – pieniędzy, systemu szkolenia i innych, podobnych rzeczy, wniosek był jeden: trzeba nam profesjonalisty. Gościa, który będzie jeździć na najważniejsze turnieje, pokazywać się, choćby raz na miesiąc w Eurosporcie i któremu będzie można kibicować. Rozmowa dotyczyła najbliższych kilku lat, Adam Stefanów znacząco skrócił czas oczekiwania. Czy w takim razie coś może się zmienić?

Grzegorz Podolski:

– Mówiąc szczerze, to jeżeli Adam osiągałby faktycznie jakieś spektakularne wyniki, to może miałoby to jakiś wpływ. Mowa o takich, które sprawiłyby, że bylibyśmy w stanie oglądać go na antenie Eurosportu i młodzi ludzie widzieliby, że ciężka praca coś daje. Snooker jest, niestety, sportem nieco elitarnym. Trochę kosztuje, trudno przyciągnąć dzieciaki, które będą lgnąć do piłki, bo to tańsze i bardziej popularne. Jeżeli Adamowi udałoby się osiągać stopniowo coraz lepsze wyniki, to może ten talent wreszcie wybuchnie i w końcu zrobi się o nim na tyle głośno, że będzie to miało jakiś wpływ.

Michał Ebert:

– Życzyłbym sobie, jak pewnie wszyscy w Polsce, którzy są ze snookerem związani, żeby Adam często pojawiał się na antenie Eurosportu i moglibyśmy go oglądać. Ja mam takie idealistyczne wizje, w których polskie rodziny siadają w niedzielę przy snookerze i włączają Stefanówa, jak włączały kiedyś Małysza, Janowicza, Radwańską czy Rafała Majkę w Tour de France. A wieczorem dzieciaki idą do klubu i na trening. To może po prostu sprawić, że więcej ludzi będzie w snookera grało, słyszało o nim w Polsce. Może uda się też zdobyć więcej pieniędzy z ministerstwa dla klubów na rozwój dzieciaków. Bo bez tego ani rusz – będzie jeden Stefanów, a potem nic. Trzeba wykorzystać trochę Adama jako taką trampolinę, żeby faktycznie więcej juniorów grało, bo na razie – jeśli chodzi o poziom juniorski w Polsce – najlepiej nie jest. Myślę, że to będzie taki pozytywny kopniak dla polskiego snookera.

Nie ulega wątpliwości, że sukces Adama Stefanówa może być kołem zamachowym dla polskiego snookera. Ale do tego, by coś się ruszyło dzięki jego występom jeszcze daleka droga. Choć podobną próbują obrać jeszcze dwaj inni zawodnicy, o których też tu warto wspomnieć.

Tradycyjna ścieżka

Mowa o Kacprze Filipiaku, którego już kilkukrotnie tu przywoływaliśmy, i Mateuszu Baranowskim. Ten pierwszy był o krok od finału amatorskich mistrzostw świata. Konkretniej: o jednego frejma. Gdyby do niego awansował, to wiedzielibyśmy już kilka tygodni temu, że Polaka w elicie zobaczymy, bo mierzyłby się tam ze Stefanówem. Swój potencjał prezentował wielokrotnie, teraz próbuje swoich sił w Q School, serii trzech turniejów eliminacyjnych. Z każdego awansuje po czterech zawodników, łącznie dwunastu snookerzystów.

Drugi, Mateusz Baranowski, jeszcze nie miał okazji zagościć w elicie, ale poziomem nie odbiega od zawodników, którzy już w niej debiutowali. Nam mówił swoich wrażeniach po pierwszym z trzech turniejów:

– Jeżeli chodzi o moją grę, to jestem w miarę zadowolony, szło mi naprawdę dobrze. Przegrałem z Chińczykiem, który do 3-1 nie miał za bardzo nic do powiedzenia, to ja rozdawałem karty. Później zacząłem grać słabiej. Cały czas nie mogłem wyczuć stołu, w Polsce gramy na innych. W Anglii nie mamy też czasu na trenowanie – zawodnik ma na to 20 minut dziennie, więc niewiele. Mój rywal grał już mecz wcześniej, dla mnie było to pierwsze spotkanie, co sprawiało problemy.. Podejrzewam, że gdyby nie był to mój pierwszy mecz, to bym wygrał. Ale grałem dobrze, jestem w miarę zadowolony i podejrzewam, że w następnych turniejach będzie lepiej.

Warto tu podkreślić, że turnieje Q School, mimo że z nazwy są amatorskie, to goszczą naprawdę dobrych zawodników. Wielu z nich grywało przez kilka, a nawet kilkanaście lat w turniejach z głównego cyklu zawodów. To ograni goście, którzy chcą wrócić na swoje miejsce. Mówiąc krótko: awans przez Q School to wielka sprawa, ale Mateusz mówi jasno – taki jest cel.

Rafał Jewtuch:

Moim zdaniem to jest najtrudniejsza droga dostania się do zawodowstwa. Do Q School i spadają profesjonaliści, i grają bardzo dobrzy amatorzy. Jest to turniej otwarty, więc raczej nikt z przypadku się nie zapisuje. Dużo łatwiej jest się dostać z mistrzostw Europy i świata. Czy to ograniczonych kategoriami wiekowymi, czy też nie. Tam jest wyliczona liczba uczestników, państwa mają możliwości takie, a nie inne. Są kraje lepiej grające, są takie, które grają gorzej, a w Q School mamy niemal wyłącznie zawodników, którzy są na bardzo wysokim poziomie. Dostanie się przez Q School byłoby czymś jeszcze większym niż sukces Adama.

Trzymamy kciuki, bo – jak powszechnie wiadomo – Polaków wśród najlepszych nigdy dość. Na razie jest jeden, nie obrazilibyśmy się, gdyby skończyło się na trzech. A w przyszłości ta liczba systematycznie się powiększała. Bo, jak pokazał Adam, można. Nawet, gdy skończy się karierę.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...