Jagiellonia nie została mistrzem Polski, znów musiała obejść się smakiem, ale w Białymstoku fetują teraz wicemistrzostwo, bo piłkarze Ireneusza Mamrota na koniec zrobili swoje. Inna sprawa to okoliczności zwycięstwa nad Wisłą Płock, ale to już akurat nie problem gospodarzy. Goście po tej porażce kończą na piątym miejscu i mimo naprawdę udanego sezonu nie zagrają w eliminacjach Ligi Europy.
Nadal trudno zrozumieć, dlaczego tuż po przerwie sędzia Piotr Lasyk nie uznał drugiego gola Jose Kante. Wszyscy byli zaskoczeni. Trudno, żeby było inaczej, skoro chodziło o to, że Semir Stilić przypadkowo nadepnął na stopę Tarasa Romanczuka, gdy już dawno wygrał przebitkę z kadrowiczem Adama Nawałki i nie miało to żadnego znaczenia dla przebiegu tej akcji. Romanczuk nawet nie wiedział, że coś się stało, w ogóle tego nie poczuł. Mimo to Lasyk po obejrzeniu powtórek postanowił bramkę anulować. Dla nas to decyzja przedziwna, choć pewnie znajdą się jej obrońcy.
Jagiellonia długo była spięta jak maturzysta, który wie, że niczego nie umie i prawdopodobieństwo zaliczenia jest bliskie zera. Wisła grała na większym luzie, ale sytuacji też za bardzo nie stwarzała, więc przez pół godziny strasznie się nudziliśmy. Dopiero prowadzenie podopiecznych Jerzego Brzęczka zrobiło nam widowisko. Jose Kante świetnym uderzeniem wykorzystał zgranie głową Arkadiusza Recy. Piłkę między nogami przepuścił jeszcze Nico Varela, ale nie było mowy o spalonym, bo bliżej bramki został Łukasz Burliga (przegrał powietrzną walkę z Recą).
Chwilę później najlepszy na boisku Kante mógł mieć asystę. Napastnik Wisły jakby od niechcenia prostopadle podał do Konrada Michalaka, który włączył turbo, był szybszy od Guilherme, ale przegrał pojedynek z wychodzącym Marianem Kelemenem. Zaraz potem po drugiej stronie Thomas Daehne nie utrzymał piłki po dośrodkowaniu. Arvydas Novikovas mocno strzelił, piłka odbiła się od obrońców. Dobijał Bartosz Kwiecień, ale trafił w rękę Romanczuka i sędzia użył gwizdka. Po chwili było 1:1. Stoperzy „Jagi” mieli tu duży udział, bo Nemanja Mitrović rozegrał akcję, a Ivan Runje świetnie strzelał głową (dośrodkowywał Romanczuk). Wreszcie mieliśmy meczycho.
Druga połowa zaczęła się od wspomnianego gola Kante, który nie został zaliczony. Wisła się wściekła, osiągnęła zdecydowaną przewagę i niewiele brakowało, żeby Reca mimo kiksu przy strzale głową zaskoczył Kelemena. To jednak Jagiellonia wyszła na 2:1. Cillian Sheridan do tego momentu grał totalną padlinę, ale gdy dostał dobrą wrzutkę od Przemysława Frankowskiego a obrońcy na chwilę o nim zapomnieli, nie pomylił się. Płocczanie powinni wyrównać, gdy najpierw Varela mocno strzelił w Kelemena, zaś później w boczną siatkę dobijał Jakub Łukowski.
Wisła kończyła w dziesiątkę, bo za dwie żółte kartki wyleciał Dominik Furman. Można nawet dyskutować, czy na pewno ewidentnie zasługiwał na ukaranie za faul na Sheridanie, ale warto zwrócić uwagę na coś innego. Chyba nie ma dziś w polskiej lidze zawodnika, który jest bardziej irytujący w swoim zachowaniu wobec sędziów niż Furman. Zawsze musi popyskować, nawet gdy nie ma o czym, bo sprawa jest bezdyskusyjna. Staje się to nie do zniesienia nawet przy oglądaniu kolejnego grymasu na twarzy pomocnika Wisły, a co dopiero mają mówić sędziowie, którzy są w centru wydarzeń. Dominik, wrzuć na luz, a jak musisz krzyczeć, to krzycz do ziemi, w koszulkę czy jak wolisz, byleby nie tak jak teraz.
Skoro mamy najbardziej porąbany sezon od lat, również w Białymstoku musiało wydarzyć się coś dziwnego. I wydarzyło się. Gdy do końca meczu było jakieś 30-40 sekund, kibice Jagiellonii myśleli już, że mecz się skończył. Natychmiast wbiegli na murawę, przez co piłkarze Wisły dla bezpieczeństwa zeszli do tuneli. Tyle dobrze, że murawa szybko opustoszała, sytuacja od razu została opanowana i po chwili dograno co trzeba. Wtedy już można było sobie wbiegać.
Kuriozalne: mecz się nie skończył, a kibice już wbiegli na murawę. pic.twitter.com/LFcVLZ2ewl
— Paweł Paczul (@PawelPaczul) 20 maja 2018
Nikt w żółto-czerwonych barwach najwyraźniej nie czuł się przegrany. Kibice ściskali piłkarzy, gratulowali im, robili sobie zdjęcia i zbierali autografy. A feta wyglądała tak, jakby to przy Słonecznej świętowano właśnie mistrzostwo. To też jakiś symbol – wicemistrz cieszy się jak mistrz, prawdziwy mistrz na razie formalnie w tabeli jest drugi, bo czeka na formalności ze strony Komisji Ligi, a na razie nie wie dokładnie, kiedy wróci do domu i czy do tego czasu nikt nie zarobi w ryj od kiboli Lecha. Ekstraklasa jest naprawdę niepodrabialna, ale tak jak wiele razy miało to swój urok, tak w tym przypadku nie ma żadnego. Jaka liga, taki koniec.
[event_results 463190]
Fot. newspix.pl