Reklama

Słońce Kalifornii, Hollywood i zamordowane olimpijskie marzenia

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

17 maja 2018, 13:18 • 10 min czytania 1 komentarz

– Rozpoczynaliśmy akurat trening. Przyszedł Wagner. Powiedział, że jest taka decyzja polityczna i nic nie mamy do gadania. Co potem zrobiliśmy? Usiedliśmy przy kielichu… – wspomina Włodzimierz Nalazek, były reprezentant Polski w siatkówce. Jak mówi, chociaż od tamtego dnia minęły już 34 lata, polityczny kopniak wciąż boli.

Słońce Kalifornii, Hollywood i zamordowane olimpijskie marzenia

17 maja 1984 roku zostały ukatrupione marzenia całego pokolenia sportowców. To wtedy dowiedzieli się, że Wielki Brat nakazuje im bojkot igrzysk olimpijskich w Los Angeles. Jak ofiary pamiętają tą jedną z najbardziej parszywych dat w historii polskiego sportu?       

***

Iskrą, która wysadziła w powietrze idee olimpizmu, był moment, kiedy w 1979 roku wojska Związku Radzieckiego wkroczyły do Afganistanu.

To jeszcze bardziej obniżyło temperaturę zimnej wojny i było bezpośrednią konsekwencją bojkotu igrzysk w Moskwie, na które nie pojechało wiele sportowych potęg, z USA na czele. W 1980 roku do stolicy ZSRR nie wybrały się łącznie aż 63 państwa, chociaż niektóre z powodów innych niż polityczne. Już wtedy było w zasadzie jasne, że cztery lata później Wielki Brat odegra się na „zgniłym Zachodzie” i tak samo wypnie się na igrzyska w Los Angeles. I wypiął się.

Reklama

17 maja roku olimpijskiego bojkot ogłosił też PKOl. Taka była dyspozycja Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

e462a794b63c29dbaba332e45ecb852f

(Wydanie magazynu “Time” z 21 maja 1984 roku)

***

To był czwartek.

Władysław Kozakiewicz – ten „od wała” – był w formie. Podczas zgrupowania przedolimpijskiego we włoskiej Formi czuł, że medal w Los Angeles będzie miał na wyciągnięcie tyczki. Wierzył, że może pojawić się nawet szansa zaatakowania złota, tak jak cztery lata wcześniej na moskiewskich Łużnikach. Grupa polskich tyczkarzy trenowała ciężko, ale atmosferę mąciły podawane w radio informacje o kolejnych państwach bloku wschodniego, które przyłączały się do bojkotu igrzysk. Wierzyli jednak, że Polska nie będzie bohaterem podobnego ponurego newsa. To był w zasadzie główny temat w hotelu, na obiedzie, podczas spacerów, wszędzie. Puszczą, czy nie?

Reklama

Nie puścili. Wyrok przekazali im włoscy sportowcy, którzy usłyszeli ją w swoich wiadomościach.

Kozakiewicz razem Tadeuszem Ślusarskim (mistrz olimpijski z Montrealu i wicemistrz z Moskwy) od tego momentu wprost nie mogli patrzeć na tyczki. Zdechł cały zapał do treningu, dlatego woleli pójść do knajpy i zalać smutki. Jak się później okazało, był to jeden z najdziwniejszych melanży w życiu, na który się wybrali. I nie tylko ze względu na wisielczy humor.

Zaprzyjaźniony kelner, gdy tylko usłyszał, co i jak, postawił przed nami wielki dzban lokalnego wina. Siedzieliśmy, sącząc ze szklanek w milczeniu, które przerywały tylko rzucane jedna po drugiej „k…”. Siedzieliśmy tam dobrą godzinę, kończyliśmy drugi czy trzeci dzban, nagle patrzymy, a tu stół się kołysze, podnosi w górę, szklanki spadają, wino się rozlewa. Wszystko wkoło wiruje, my wstajemy, ale nas ciska o ziemię. Aż tak się narąbaliśmy? Takie mocne to wino?! Patrzymy, a z restauracji ludzie uciekają w panice, zaś ściany wokół nas zaczynają się rysować i pękać. Rany boskie, trzęsienie ziemi. Jak się później okazało, znaleźliśmy się zaledwie 30 km od epicentrum pod Monte Cassino. Mówiliśmy potem, że to Bóg grzmiał na haniebną decyzję polskich władz – opowiadał Władysław Kozakiewicz w swojej głośnej autobiografii „Nie mówcie mi jak mam żyć”.

Kiedy ziemia przestała drżeć, a zawodnicy wytrzeźwieli i nieco ochłonęli, musieli jednak jakoś zmusić się do treningów. Padła bowiem dyspozycja, że polska ekipa pojedzie na zorganizowane przez Rosjan zastępcze Igrzyska Przyjaźni, które miały być konkurencją dla tych prawdziwych. Impreza organizowana była w kilku komunistycznych krajach, ale tyczkarze startowali akurat w Moskwie. Dla Kozakiewicza to była pańszczyzna, którą chciał po prostu tylko odrobić i wrócić do kraju. Oddał tylko jeden skok na 5,40, po czym schował tyczkę do pokrowca wykręcając się urazem. To był manifest, bo „Kozak” w tamtym czasie regularnie skakał 5,70. W Los Angeles taka wysokość dałaby mu pewny medal. Może nawet srebrny.

Tym razem to jednak los mu pokazał wała.

***

Włodzimierz Nalazek na wstępie stwierdził, że ma tylko krótką chwilę na rozmowę, ale kiedy powiedziałem mu, że chciałbym porozmawiać o rocznicy Los Angeles, od razu się rozkręcił.   

Trzykrotny siatkarski wicemistrz Europy był jednym z pewniaków do wyjazdu na igrzyska w Stanach. Miałby wtedy okazję powetować sobie czwarte miejsce, które zajął z kadrą cztery lata wcześniej w Moskwie. Polska była naturalnie jednym z głównych kandydatów do medalu w Kalifornii. Hubert Wagner, który chwilę wcześniej ponownie złapał za lejce w reprezentacji, twierdził bowiem, że tamta ekipa nie była gorsza od tej, która w 1976 roku zdobyła złoto w Montrealu. Skoro materiał ludzki był podobny, to i model treningowy był podobny. Słynny „Kat” zaserwował więc drużynie długie przygotowania, których wisienką na torcie był trzytygodniowy wpieprz we francuskim Font Romeu we Wschodnich Pirenejach. To tam właśnie zawodnicy dowiedzieli się, że wszystko psu na budę.

Nalazek doskonale pamięta tamten czas.

Rozpoczynaliśmy akurat trening. Przyszedł Wagner. Powiedział, że jest taka decyzja polityczna i nic nie mamy do gadania. Co potem zrobiliśmy? Usiedliśmy przy kielichu, żeby sobie ponarzekać na los. Wagner zrobił nam następnie „przerywnik” urządzając wycieczkę do Andory, żebyśmy mogli odreagować. On sam nie okazywał emocji. To był człowiek z poznańskiego i do wszystkiego podchodził na chłodno. Chociaż wewnątrz na pewno przeżywał to tak samo jak i my wszyscy. Niby spodziewaliśmy się tego, ale to był szok. Na początku była mała nadzieja, że może to się jeszcze odkręci, ale… Problem polegał na tym, że to był już praktycznie koniec naszych przygotowań. Ostatnie zgrupowanie wysokogórskie, stamtąd mieliśmy już bezpośrednio lecieć za ocean. Trudno było wtedy nawet cokolwiek powiedzieć – opowiada nam dziś.

61-latek twierdzi, że najbardziej bolała go właśnie świadomość, ile drużyna na darmo przeszła podczas okresu przygotowawczego. Bo ten nie był standardowy. Przed rokiem wszyscy z podziwem mówili, jak to Ferdinando De Giorgi po sezonie ligowym na kilka tygodni zamknął reprezentację w ośrodku w Spale serwując jej długie treningi. W porównaniu do przygotowań do Los Angeles, to były jednak pieszczoty.

Stracony był w zasadzie rok, ponieważ nasz cykl treningowy trwał cały sezon. To były specyficzne przygotowania do igrzysk, bo liga była zorganizowana na wariackich papierach. Było tak: sobota-niedziela graliśmy wszyscy mecz ligowy, po meczu od razu wsiadaliśmy w pociąg i jechaliśmy na zgrupowanie trwające od poniedziałku do środy. A wiadomo, jaka wtedy była jeszcze komunikacja, dlatego te przejazdy strasznie się nam ciągnęły. Następnie wracaliśmy do klubów i tak w kółko. Może jeden dzień w tygodniu byliśmy w domach, cały sezon był tak zawalony. To była ogromna praca. Kiedyś aż śmialiśmy się, że tacy piłkarze, to mają cztery treningi, z czego dwa to było omawianie meczu i analiza wideo – dodaje.

Chociaż wiadomo było, że drużyna nie leci do USA, to zgrupowanie było kontynuowane. Po jednej z porażek w meczu towarzyskim Wagner, widząc że kadra rozpada mu się na kawałki, zorganizował spotkanie. Powiedział na nim, że jeśli ktoś chce rzucić grę w reprezentacji, może to teraz zrobić.

Ja byłem jeszcze młody i miałem świadomość, że mogę być jeszcze przydatny tej reprezentacji. Zrezygnowali Tomek Wójtowicz i Lech Łasko. Oni nie brali już więc udziału w zgrupowaniu. Mieliśmy lecieć na Igrzyska Przyjaźni, dlatego wiadomo, że motywacja była już zupełnie inna. Ale w rozkładzie treningowym Wagnera nic się nie zmieniło, dalej tyraliśmy. Co ważne, szybko musiało też nastąpić przemeblowanie drużyny, bo przecież z szóstki wypadło dwóch podstawowych graczy – wspomina Włodzimierz Nalazek. – Samych zawodów (siatkarze grali na Kubie – red.) nie dało się oczywiście porównać z igrzyskami. Dla nas to był po prostu trochę większy turniej. No i grało się w zupełnie innych warunkach. Środek lata, olbrzymie upały, a my większość meczów rozgrywaliśmy w salach bez klimatyzacji. A to dodatkowy potworny wysiłek dla organizmu.

Zastępcze igrzyska na Kubie były połączeniem wakacji ze sportem. Polacy zdobyli brązowy medal, za co dostali po 500 rubli nagrody, a po latach też emerytury olimpijskie. Pomieszkali też sobie nad oceanem i poznali Hawanę.

I nawet zaliczyli wycieczkę do fabryki cygar.

***

Marian Woronin to był sportowy kolorowy ptak PRL-u. Po Warszawie jeździł wypasionym Citroenem DS, trafił nawet na rozkładówkę francuskiego tygodnika „Paris Match”, gdzie w tym samym numerze z okładki spoglądała na czytelników Elizabeth Taylor. Był jednym z czołowych sprinterów świata lat 80. Dowodem tego było wicemistrzostwo olimpijskie z Moskwy w sztafecie 4×100 m oraz rekord Europy – słynne 10,00 z czerwca 1984 roku, które padło podczas Memoriału Janusza Kusocińskiego.

WORONIN MARIAN (na pierwszym planie) - sprinter. Lekkoatletyka. Fot. Mieczyslaw Swiderski --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Gdy jednak ustanawiał tamten wciąż aktualny rekord Polski, wiedział już, że do samolotu do słonecznego Los Angeles nie wsiądzie. Wiadomość o bojkocie pojawiła się podczas zgrupowania, kiedy miał już za sobą nawet przymiarkę stroju olimpijskiego. Kiedy dotarły do niego te hiobowe wieści, akurat jadł.

Siedzimy na stołówce, przychodzi dyrektor ośrodka i mówi: „Chodź Woronin do gabinetu, musimy porozmawiać”. Tam siedział już pan minister i usłyszałem, że mam powiedzieć drużynie, że nie jedziemy. No i co miałem zrobić? Powiedziałem. Aczkolwiek poważnie zastanawialiśmy się, że może jednak pojechać tam pod flagą olimpijską. Ale to były złe czasy i być może dobrze wyszło, że jednak tego nie zrobiliśmy. Bo nie wiadomo, co by potem z nami było – wspominał na Weszło.

To był dla niego cios, bo tuż przed igrzyskami dzięki rekordowi Europy był jednym z liderów światowych list. Byłby naturalnym kandydatem do medalu, ponieważ został pierwszym białym sprinterem, który złamał granicę 10 sekund na setkę (dokładny wynik wyniósł 9,992 s, ale zaokrąglono go do góry). Kilka tygodni później na igrzyskach w Stanach Zjednoczonych podium wyglądało następująco: złoto – Carl Lewis (9,99), srebro – Sam Graddy (10,19), brąz – Ben Johnson (10,22).

Co ciekawe, rok po igrzyskach podczas mityngu w Kolonii zorganizowano wielki rewanż za Los Angeles pomiędzy Lewisem i Johnsonem. Dwóch wielkich rywali pogodził jednak Woronin, który wygrał. – Mam jeszcze nawet gdzieś zdjęcie. Stoję na najwyższym stopniu podium, obok Lewis z parasolem, który trzyma nad sobą i nade mną. A obok nas trzeci Johnson z wyraźnie kiepską miną.

Oni mieli jednak medale olimpijskie z USA, a Polak jedynie kilkaset dolarów za triumf w Kolonii.

***

Ryszard Szparak może nigdy nie był taką gwiazdą jak Kozakiewicz czy Woronin, ale miał swoje ambicje.

400-metrowiec na wcześniejszych igrzyskach nie wszedł do finału. Później, podczas mistrzostw Europy w Atenach w 1982 roku był czwarty w sztafecie 4×400 m i piąty w biegu na 400 m przez płotki. W 1983 roku zajął z kolei trzecią pozycję w Pucharze Europy i awansował do finału mistrzostw świata w Helsinkach. Na 400 m przez płotki kilka razy poprawiał rekord Polski. Igrzyska w Los Angeles miały być podsumowaniem jego kariery, bo miał już 33 lata.

– Byłem wtedy chyba we Włoszech na zgrupowaniu. W tym czasie odbyło się posiedzenie Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Głośno było o tym, że poszczególne kraje już rezygnowały, dlatego myśleliśmy sobie: „Ale będzie numer, jak nasi zrobią to samo”. No i zrobili to samo. Kicha, pomyślałem – mówił mi olsztynianin. – Tak się cieszyłem, że pojadę na drugą olimpiadę, bo para była, biegałem regularnie poniżej 50 s. Poza tym słyszało się, że owszem, europejskie zawody są dobre, ale Amerykanie to dopiero pokażą prawdziwe igrzyska. Bolało mnie, że nie zobaczę igrzysk za oceanem jak w przeszłości Irena Szewińska, Władek Kozakiewicz i wielu innych polskich lekkoatletów. Że nie zobaczę imprezy, w której byłoby więcej luzu, mniej pilnowania sportowców niż w Moskwie. Stało się, jak się stało. Pojechaliśmy na organizowane Igrzyska Przyjaźni.

Szparak zapewnia, że chociaż „zastępcze” igrzyska były dla niego przykrą wycieczką, to jednak starał się podejść do niej poważnie. Ostatecznie był w Moskwie ósmy na 400 m przez płotki i piąty w sztafecie 4×400. Jak mówi, dał z siebie sto procent, bo akceptował po prostu okoliczności, których nie mógł zmienić.

Poza tym jeśli ktoś ma formę, to powinien pokazać ją bez względu na to, gdzie wystartuje. Nawet w przysłowiowym Pcimiu Dolnym. U mnie nigdy nie było odpuszczania. Zawsze otwierałem zawory na maksa, chociaż z drugiej strony to też nie do końca było dobre, bo chciałem robić więcej fizycznie niż mogłem. To tak jak z tymi bateriami Duracell. Działają, działają, a potem trach!

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...